Alpejską eskapadę rozpoczynamy zaraz po zdaniu w Chorwacji jachtu. Zamykamy jeden rozdział wakacji i rozpoczynamy kolejny. Bardzo chciałam pojechać w tym roku latem w Alpy. Potrzebuję tego wyciszenia, które dają wysokie góry. No i jadę :D
Do hotelu Stierer, w alpejskiej miejscowości Ramsau, mamy z Betiny w Chorwacji 600 kilometrów. Jedziemy płynnie, chociaż nie omijają nas korki. Przez okno obserwuję jak pomału góry chorwackie
zmieniają się w słoweńskie,
a na koniec w austriackie.
Pomału słońce chyli się ku zachodowi a 20 minut przed dojazdem do naszego hotelu, zza kolejnego zakrętu, wyłania się najwyższy szczyt austriackich Alp – Grossglockner, który ma w bogatym zestawie zdobytych szczytów zapisany mój Pan Mąż. Grossglockner prezentuje się dostojnie na tle nieba malowanego promieniami zachodzącego słońca.
A chwilę później nad szczytem, już poświaty z zachodzącego słońca nie widać…
Wjeżdżamy do miejscowości Schladming, z której już w zupełnych ciemnościach zaczynamy piąć się wąskimi, ostro wznoszącymi się serpentynami w górę – do naszej docelowej miejscowości Ramsau.
Od początku wjechania na serpentyny mamy za zderzakiem człowieka, który nie bardzo rozumie o co w racjonalnym poruszaniu się po drogach chodzi. Jak nadmieniłam serpentyny są ostre i wąskie. My jedziemy 60 km/h a on siedzi na zderzaku naszego samochodu – coraz bardziej naciskając, żebyśmy jechali szybciej. Wychyla się, próbuje wyprzedzać i znowu na zderzak. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, szczególnie Mati. Mówię – przyhamuj lekko, może się wystraszy. Ale Pan Mąż ma już krótki lont po chorwackich doświadczeniach z kapitanem, jeżeli chodzi o ludzi mądrych inaczej, więc zaczyna przyspieszać i odchodzić od naciskającego nas kierowcy, ostro pokonując serpentyny – jak nie mój Pan Mąż… Zwykle bardzo spokojny. Proszę, żeby się uspokoił, mam płacz na końcu nosa. Mati zwalnia i przeprasza – dodając, że nie powinien się dać wyprowadzić z równowagi… A człowiek za nami znowu siedzi nam na zderzaku – naprawdę blisko… No to Pan Mąż wciska ostro (mówiłam, żeby lekko – ale, czy mnie tutaj ktokolwiek słucha) hamulec. Niezbyt myślący człowiek trąbi i resztę drogi za nami jedzie na długich światłach. Można to skwitować jednym słowem – idiota… Dobrze, że mamy automatycznie przyciemniane lusterka. Martwię się tylko, czy aby pan idiota (od czasów pana kapitana – takich ludzi piszę małą literą) nie jedzie do naszego hotelu – mogłoby się to nie najlepiej zakończyć. Pan Mąż ma dosyć… Na całe szczęście samochód za nami skręca na kolejnym rozwidleniu. Oddycham z ulgą i mówię – co się z tymi ludźmi dzieje… Może by tak już odpocząć od człowieków z wygórowanym ego panów świata… Na co nasz najstarszy syn kwituje – a nie mówiłem, że kretynów jest na świecie mało, ale są tak sprytnie porozstawiani, że spotyka się ich na każdym kroku…. Parskamy śmiechem. No tak – dwie eskapady i po jednym na każdą. To się porozstawiali ;D Swoją drogą – dobrze, że tego drugiego spotykamy chwilowo…
Wysiadamy pod hotelem Stierer, który wygląda przytulnie i rozżarzonymi światłem oknami zaprasza nas do wejścia w gościnne progi.
Powietrze na zewnątrz jest rześkie – tylko 19 º C. Po chorwackich upałach czuję przyjemny chłód na skórze a głowa mi się rozluźnia się po trudach podróży. Wchodzimy do hoteliku, a tam – o dziwo… Fantastyczni, mili, uśmiechnięci, otwarci młodzi Austriacy (jak myślimy na początku – potem okazuje się, że to młodzi Słowacy, pracujący w hotelu, którego właścicielem jest Czech). Dziewczyna, która od razu daje nam klucze do pokoi i zaprasza na kolację – chociaż jest już dwudziesta druga a kolacja jest do 20.00. Chłopak w tyrolskich spodniach, który jak się orientuje, ze jesteśmy Polakami stara się mówić polsku – brzmi super zmiękczając nasze twarde sz, ż, cz, dż. No tak, chłopak chce potrenować język polski, pytając co jakiś czas – jak po polsku to, czy tamto powiedzieć? A Pan Mąż mówi po niemiecku – ponieważ chce podszlifować swój niemiecki. Ciekawe jak się dogadają – śmieję się w myślach. Ulga, która wypełnia moje całe wnętrze jest niesamowita – jesteśmy gdzieś, gdzie są mili ludzie… :D Może wyczerpaliśmy tegoroczny wakacyjny limit na ludzi miłych inaczej?… Dobrze by było…
Obiadokolacja, którą nam podają w hotelu jest przepyszna – rosół, który jak widać zajadamy na wesoło,
plus mielone w sosie śmietanowo-kurkowym i na deser puszysty serek z borówką amerykańską… Mniam – pyszne. Na dodatek okraszone dobrym humorem i uśmiechem podającego jedzenie do stołu chłopaka.
Właśnie przy posiłku okazuje się, że obsługa hotelowa nie jest austriacka, tylko słowacka a właściciel jest Czechem. Od tego momentu rozmawiamy w dziwnej mieszance niemiecko-angielsko-czesko-polskiej ;D
Nieważny język – otwarci ludzie zawsze się porozumieją
W hotelu jest dostępna dla każdego, kto tylko ma ochotę, gitara. No i kto ma ochotę?… Filip, jak tylko zobaczył gitarę, znika w swoim świecie muzyki.
Pan Mąż z Panią Żoną piją jeszcze toast za lato w Alpach – pysznym, lekkim austriackim winem
i zmykamy spać do swoich pokoi. Czas zamienić żeglarskie koszulki na górskie buty… Szkoda tylko, że nie mamy tyrolskich spodni ;D
Każdy pokój w hotelu ma na drzwiach reprodukcje plakatów z lat sześćdziesiątych – my mamy pokój alpejski z dziewczyną a la Marilyn Monroe
a chłopaki z kolejką górską.
No i w hotelu nie ma pokoju nr 13 – taki to fajny hotel… :D
Wskakujemy do wygodnych łóżek, pachnących świeżą pościelą. Po nocach na co nieco małej jachtowej koi – to łóżko wydaje się być królewskim…. ;)
Przed samym zaśnięciem wychodzę jeszcze na taras pokoju, żeby sfotografować księżyc dzień po zaćmieniu, błyszczący teraz niczym niezakłóconym blaskiem….
Nazajutrz idziemy na śniadanie, które wydaje się być, tak samo królewskim, jak wygodne łóżko. Pyszna świeżo mielona kawa, jajka sadzone, szynka, sery, parówki na gorąco, owoce – wszystko to co na szwedzkim stole hotelowego śniadania powinno się znaleźć.
Stojąc przy ekspresie z kawą jestem trochę zaskoczona pojachtowym nasileniem choroby morskiej na lądzie, jakby błędnik nie potrafił wyrównać w drugą stronę… Zawraca mi się w głowie i czuję nudności. Mam nadzieję, że jak zacznę iść, to ruch ciała podczas marszu pomoże zminimalizować skutki odstawienia bujania na jachcie. Mati też się buja – co w sumie mnie pociesza. Nie tylko ja mam dyskomfort – tzn, że nie wymyślam sobie zaburzeń błędnikowych, tylko mam prawo je mieć ;) Pocieszenie, pocieszeniem – ale… O, kurczę jak mi niedobrze…
Wytyczamy szlak górski. Taki na pierwszy dzień – na rozruch. Nie za trudny. Około pięciu godzin wzdłuż alpejskich jezior. Pytam chłopaka w tyrolskich spodniach, czy możemy zabrać ze sobą po jednej bułce na drogę? Jasne – pada odpowiedź…. Super :) Robimy kanapki. Pakujemy po śniadaniu plecaki i wychodzimy. Mati rozmawia jeszcze z właścicielem hotelu a ja fotografuję górski poranek widziany spod hotelu.
Pan Gospodarz mówi Matiemu, żebyśmy zmienili plany, ponieważ super cztero, pięciogodzinna trasa prowadzi z Rössing poprzez jeziorko lodowcowe i potem z niej schodzimy praktycznie pod sam hotel. Ok., zmieniamy plany. Do miejsca startowego w Rössing mamy około 20 minut samochodem. Zawozi nas Pan Gospodarz :) W czasie drogi opowiada, że na tym szlaku istnieje szansa na zobaczenie kozic górskich i może też świstaków. No to Pani Żona już jest szczęśliwa ;D Niestety mój Pan Mąż, który po swojej stronie miał spakowanie butów w góry – nie spakował mi scarp górskich. Muszę iść w zwykłych adidasach… :( Mam nadzieję, że nie będzie za stromo…
Wyruszamy z parkingu.
Trasa zaczyna się przepięknie wzdłuż rzeki z niebiesko-białą lodowcową wodą. W takiej właśnie wodzie uwielbiam się zanurzać, gdy tylko mam możliwość…
I dalej prowadzi wzdłuż spadających kaskadami wodospadów.
Obok szlaku czerwonego, którym idziemy po drewnianych konstrukcjach schodów,
piętrzą się strzeliste skały, tworzące zbocza gór
a na nich biegną via ferraty, po których wspinają się mozolnie wspinacze.
Pan Mąż patrzy tęsknie – ale my nie mamy uprzęży a na dodatek nie jestem pewna, czy dalibyśmy radę. Oczywiście Pan Mąż twierdzi, że bez problemu… Jakżeby inaczej ;)
Szybko wspinamy się wyżej i wyżej a widoki są coraz piękniejsze.
Kubuś i ja zawzięcie fotografujemy :) Co oczywiście opóźnia marsz.
Ale jak nie fotografować pięknych roślin, w tym ślicznych kwiatków rosnących na alpejskich zboczach, czy też owadów. Także fotografujemy:
Ślicznego chabrowego dzwonka drobnego (Campanula cochleariifolia) –
jak patrzę na dzwonki, to zawsze nasuwają mi się na myśl kapelusiki dla krasnoludków :)
Lepnicę rozdętą (Silene vulgaris),
(…)
świetlika łąkowego (Euphrasia rostkoviana Hayne),
brzozę karłowatą (Betula nana),
omieg górski (Doronicum austriacum),
tutaj pięknie rzucający cień na skałę,
storczycę kulistą (Traunsteinera globosa),
zanokcicę skalną (Asplenium trichomanes),
wełniankę pochwowatą (Euriophorum vaginatum),
(…),
liście łopianu (Arctium) – zwijające się na tym ostrym, palącym słońcu,
różanecznik kosmaty (Rhododenron hirsutum),
trzmiela drzewnego (Pyrobombus) spijającego słodki nektar z kwiatostanu ciemiężycy białej (Veratrum album),
mrówkę z gatunku pierwomrówek żwirowych (Formica cirenea),
muchówkę z rodziny bzygowatych – kwiatówkę zmierzchnicowatą (Myathropa florea) na kwiatach kozłka górskiego (Valeriana montana),
i na koniec cierpliwości Pana Męża do fotografujących człowieków – konika polnego brunatnego ( Chorthippus brunneus).
W końcu jednak Pan Mąż stawia weto. Mówi kategorycznie, że nie damy rady zrobić całej trasy przed zmrokiem, jeżeli będziemy marudzić nad każdym kwiatkiem. Ograniczamy, więc fotografowanie i od razu dosyć szybko zaczynamy nabierać wysokości.
Jedyny minus to to, że póki co na szlaku jest dosyć dużo ludzi.
Dochodzimy do pierwszego schroniska, przy którym pasą się śliczne konie – rasy fryzyjskiej (Equus caballus).
W schronisku jest straszny tłum…
Omijamy schronisko. Postanawiamy, że odpoczniemy w następnym… Nie wiemy jeszcze, że następne będzie za cztery godziny. Austriackie mapy górskie nie są zbyt dokładne, jeżeli chodzi o rozmieszczenie schronisk – trochę jak rozmieszczenie marin na mapach chorwackich…
Mijamy schronisko i pniemy się wyżej.
Im jesteśmy wyżej, tym ludzi jest zdecydowanie mniej. I im wyżej, tym więcej jest ludzi co góry czują i kochają. A jak kochasz i czujesz naturę – to drugiego człowieka też. Każdy kolejny z człowieków, którego mijamy, jest uśmiechnięty i nikt nie przechodzi bez pozdrowienia. Na szlaku w mieszance międzynarodowej języków słychać – hallo, dobry den, bonjour… Cześć i dzień dobry – też się trafia. Rodacy po Alpach latem wędrują :)
Wiara w człowieka powraca a niemiłe myśli o rodzie człowieczym pomału znikają zupełnie z mojej głowy.
Moja choroba morska również mija bez śladu, natomiast jest bardzo gorąco – 29 ºC. Idziemy cały czas w pełnym słońcu a wysiłek fizyczny jest tak duży, że zaczynam się dziwnie źle czuć. Jak zwykle nie orientuję się, że narasta mi niedocukrzenie. Problemy z hipoglikemią mam od czasu noszenia pod sercem mojej najmłodszej latorośli, kiedy to miałam cukrzycę ciążową i teraz jako pozostałość tamtych problemów, dostaję spadków cukru przy dużym wysiłku fizycznym. Mój mózg zaczyna mi wtedy pracować na tak wolnych obrotach, że się nie domyślam. Tym razem na początku jest identycznie. Czuję narastającą senność i zmęczenie, ale cukru organizmowi nie dostarczam, tylko proszę rodzinkę o chwilę przerwy – raz za razem. A jak po rodzince widać, przerwy też się jej przydają – mimo, że to faceci na schwał ;)
W końcu przebiega mi jednak przez głowę myśl – hipoglikemia… Wyciągam z plecaka małe imbirowe, słodkie ciasteczko i wolno jem. Ale domyślam się troszkę zbyt późno – kamienie na ścieżce zaczynają przypominać mi mięciutką poduszkę i kuszą na małą drzemkę. Przytulam do nich głowę a tutaj nagle tą miłą chwilę przerywa mi brutalnie Pan Mąż – stawiając mnie do pozycji siedzącej i zmuszając do picia. Jestem rozczarowana – było mi tak dobrze…. Mati jest wystraszony, ale ja po minucie mam już jasną głowę i przytomny wzrok. Tak to już jest z hipoglikemią – troszkę słodkiego, głowa ma obiadek i czujesz się absolutnie wypoczęty, i gotowy do akcji.
Śmiejemy się Panem Mężem. Mówię – no i który to raz się nie orientujemy, że odpływam, i że wystarczy tylko trochę mi posłodzić? ;) Mati wzdycha – musimy o tym pamiętać… No jasne – do następnego razu ;D Żarty, żartami, ale cukier przy sobie mam zawsze…
Nasze chłopaki trochę się wystraszyły. Widząc jednak, że wszystko jest ok. – maszerują dalej. Teraz czas na zniżkę formy najmłodszej latorośli – nie znosi być deficytem uwagi ;D Zaczyna mówić, że mu słabo i jakoś tak chce mu się spać.
O nic z tego kolego – mówi tata. Krótka reprymenda
i syn maszeruje dalej ;)
I cukru nie trzeba ;D
W czasie spadków formy młodszego brata – starszy brat to medytuje,
to wbiega pod górę,
to brata młodszego pociesza.
Dobrze jest mieć starszego brata, co wspomoże kiedy staruszkowie bezlitośnie każą się ogarniać i maszerować, a nie marudzić ;D
Podejścia są coraz ostrzejsze,
W końcu Kuba, jak to zwykle z naszym Kubusiem bywa, gdy widzi, że dobry Boże nie pomoże – przywołuje uśmiech na twarz i humor mu wraca ;D
i pokonuje dalej wzniesienia już dzielnie :)
Dobry humor nie zmienia jednak poziomu wykończenia i gdy docieramy na wypłaszczenie, pada na trawę odpływając w chwilową lewitację, mającą zregenerować siły :D
Reszta też odpoczywa.
Ja kładę się wzorem Kubusia na łące pełnej goryczuszek (Gentianella), dzwonków i innych alpejskich kwiatków.
Odpoczywając, podziwiam roztaczający się widok. Tak długo na to czekałam…
Najgorsze, że chłopaki zabrały pół litra wody na dwóch. Przy takim upale i wysiłku, to zdecydowanie za mało.
Dzielimy się z naszymi synami wodą i po odpoczynku – krok za krokiem i maszerujemy dalej. Ja jednak ukradkiem, żeby się nie narazić Panu Mężowi, dalej trochę fotografuję to widok,
to kwiatka ;)
Bo jak takich cudności natury, jak np. goryczuszka – nie sfotografować?…
Tylko owady omijam, bo wymagają dłuższego zawieszenia się nad obiektem – a na to naprawdę nie ma czasu.
Spotykamy sympatycznego Tyrolczyka, który swój pięknie przystrojony kapelusz pozwolił mi sfotografować – kwiaty rosną na alpejskich łąkach i kwiaty na kapeluszach mają tyrolscy wędrowcy :D
Wody mamy tak mało, że wystarcza tylko na zwilżanie śluzówek. Niestety po drodze nie ma ani jednego źródełka – chłopaki uczą się boleśnie co to znaczy wziąć za mało wody w góry…. Tylko dlaczego my z nimi musimy cierpieć?… My, czyli Pan Mąż i ja, wzięliśmy dla siebie wodę w ilości wystarczającej… Cóż, masz dzieci, masz konsekwencje i kropka. Nauczka dla nas jest taka, że nie wystarczy powiedzieć – trzeba sprawdzić jak ogarnęli synusiowie pakowanie przed wędrówką, nawet Ci niby dorośli ;)… Norma.
Dochodzimy do szczytu Grubach na wysokości 1923 m n. p. m. Przeszliśmy do tej pory 7,60 kilometra w 3 godziny 50 minut, robiąc 896 metrów przewyższenia. Jesteśmy bardzo zmęczeni.
Tuż poniżej, z drugiej strony szczytu Grubach, wyłania się kanion,
w którego dnie mieni się pięknym lodowcowym turkusem jeziorko.
Zmęczenie chwilowo mija – chcemy się wykąpać :D
Pan Mąż jeszcze sprawdza na mapie, czy możemy pozwolić sobie na zejście do jeziorka. Chcąc zejść szlakiem do hotelu musimy dostać się, aż na siodło góry Eselstein i potem zejść drugą stroną w kierunku Ramsau. Jest już prawie piętnasta a tą drogą mamy do zrobienia jeszcze około 18 kilometrów, w tym jeszcze ponad 300 metrów przewyższenia . Na takim męczeniu – to dużo.
Czekamy na decyzję Pana męża, który zarówno pod wodą, jak i w górach jest osobą decydującą. Jako mająca największe w tym zakresie doświadczenie. Tzn., nasze w porównaniu z doświadczeniem Pana Męża – jest żadne.
No to czekamy na decyzję pana Męża, jednocześnie obserwując lecący na tle gór helikopter.
Mam nadzieję, że nic się nikomu nie stało… Mati jednak mówi, że to helikopter w barwach Redbull, czyli nie ratowniczy.
A ponieważ Pan Mąż na maszynach wszelakich się zna, więc się więcej nie martwię ;)
W końcu pada decyzja – możemy iść do jeziora. No to idziemy :D
Zejście na początku jest bardzo strome, ale nam widok jeziora dodaje praktycznie skrzydeł.
Szybko schodzimy a lustro wody, jest coraz bliżej.
Przy zejściu rośnie ślicznie kwitnąca ciemiężyca biała (Veratrum album),
różowe płożące się pomiędzy skałami różaneczniki alpejskie (Rhododendron ferrugineum)
i złocąca się kolorem zachodzącego słońca pępawa złota (Crepis aurea).
A na samym dole kanionu, ze skał przy szlaku, kapie pyszna woda.
Jedni łapią w dłonie,
inni prosto do ust – kropla po kropli :D
Woda okazuje się cenniejsza w takich warunkach, niż skarb :)
W miejscach, gdzie spływa ze skał woda, od razu intensywniej rosną mchy i paprocie – wykorzystujące z jednej strony wodę, a z drugiej cień.
Schodzimy do jeziora. Mati mówi, że nie ma czasu na kąpanie, ponieważ nogi nie wyschną… O nie, nic z tego. Chłopaki mogą się nie kąpać, ale ja muszę. Nabieramy najpierw z jeziora wody do butelek.
Jest lodowcowa, więc pijemy wielkimi łykami. Cudowne uczucie, gdy spływa po przełyku, chłodząc cały organizm. Ponownie nabieramy wody do butelek, tak żeby były pełne. Co prawda w wodzie jest całe mnóstwo kijanek –
ale to nic – ich do butelek nie nabieramy ;D
Przebieram się w strój i szybko wskakuję do wody – jest kosmicznie lodowata… Mam wrażenie, że odradzam się na nowo do tego pięknego, ale ciężkiego w wędrówce dnia…
Wyskakuję z wody. Chłopaki jedzą bułki, ja szybko się przebieram i susząc nogi wyciągam swoją kanapkę z plecaka. Nic tak nie smakuje w górach jak górska woda i kanapka z plecaka :D
W pewnym momencie patrzę na niebo i z trwogą zauważam, że zbierają się ciemne chmury. Proszę Pana Męża, żeby też spojrzał. Niedobrze, będzie burza – stwierdza Mati. Najgorzej jest – tłumaczy dalej – gdy ciemne, ciężkie chmury zderzają się z jasnymi białymi. Dwa fronty i mamy kocioł… Tak jak teraz widzimy na niebie – jedne ciemno szare i drugie jaskrawo białe. ..
Rano sprawdzaliśmy pogodę i nic załamania nie zapowiadało… Ale w górach nigdy nie wiadomo. Szybko pakujemy rzeczy i wspinamy się znad jeziorka na szlak.
Po odpoczynku mamy dużo więcej sił i pomimo stromego podejścia, pokonujemy je szybko. Jeszcze jedno spojrzenie na nasze cudne jeziorko, które podkreśla piękno rosnących powyżej jego kotliny kwiatów – tojadu (Aconitum), naradki tępolistnej (Androsace obtusifolia) i dzwonka drobnego.
i już jesteśmy z powrotem na szlaku.
W tym momencie musimy zdecydować – czy wracać krótszą drogą w dół, tą samą, którą przeszliśmy i wrócić do hotelu autobusem. Czy też, iść tak jak planowaliśmy dłuższą drogą przez siodło, schronisko i w dół do samego hotelu piechotą… Patrzymy na niebo ponad łanami kosodrzewiny (Pinus mugo Turra) i wznoszącymi się do niego górskimi szczytami.
Niebo wygląda dalej niepewnie – ale chmury płyną w drugą stronę do tej, którą podąża szlak.
Co robimy? – pyta Pan Mąż. Tutaj decydujesz tylko Ty – odpowiadam. Wiesz dobrze, że masz w górach i pod wodą pełną decyzyjność – bo to są środowiska, na których się po prostu znasz… A wiadomo – mnie ciągną łachy śniegu i piargi w oddali… Pan Mąż dłuższą chwilę patrzy w na niebo – chmury się powoli przesuwają i chociaż jeszcze nad szlakiem wiszą,
to jednak pomału się rozpraszają i przechodzą w piętrowe, a nie równolegle. Tak więc Pan Mąż decyduje, że możemy iść wg pierwszego planu dzisiejszej wędrówki – dłuższą drogą. Ale bez marudzenia i focenia… – kategorycznie dodaje. Ok. – zgadzam się. Szczęśliwa, że jednak pójdziemy wyżej.
Jeszcze tylko Kubuś, zanim zakaz sesji fotograficznych zacznie obowiązywać, robi zdjęcie Pani Mamie i Panu Tacie.
Mały buziak
i idziemy. Ruszając na szlak dodaję tylko (tak na wszelki wypadek) – ale poszczególne etapy drogi musisz mi pozwolić sfotografować.. Ogarnę się z robieniem zdjęć praktycznie bez zatrzymywania – obiecuję. I tak robię – fotografuję praktycznie nie przerywając marszu.
Idziemy w miarę szybko, tylko nie jest mi zbyt dobrze w moich adidasach. Podeszwa adidasów słabo trzyma na coraz bardziej, na tej wysokości, gładkich kamieniach. Każdy z nich też boleśnie czuję na stopie. Wysyłam tęskne myśli do moich górskich Scarp, leżących sobie spokojnie i odpoczywających w domu…
Ale Filip, który ma górskie, porządne buty też jęczy.
Nikomu nie jest łatwo. Za to Kuba, po zniżce lotów nastrojowych na początku naszej wędrówki, utrzymuje teraz poziom nastroju na poziomie lotów wysokich ;)
Równowaga w przyrodzie musi być – jeden pułap nastrojowych lotów podnosi, drugi obniża. Jeżeli masz więcej, niż jedno – to dobrze wiesz o czym tutaj mówię. Jedno z piskląt Ci odpuszcza, już oddychasz z ulgą a tu drugie zaczyna wybierać staruszkom z gniazda… No chyba, że jest wspólny wróg. Wtedy pisklęta przy staruszkach się grupują i jednolicie tarcze stawiają ;D Ot, takie realia rodzinnego stadka ;D
Wspinamy się coraz wyżej
i pomimo zmęczenia, jednak raz na jakiś czas, uśmiech na zmęczonych twarzach się pojawia –
szczególnie, gdy jest chwila odpoczynku ;)
Nieważne jaki jest poziom nastrojów mojej męskiej części latorośli i czy bolą nogi, czy też nie bolą – idę dziarsko, acz ostrożnie :), przy ostrych podejściach na czworakach, tzn. na trzyrakach ;), ponieważ jedna ręka jest mi potrzebna do ochraniania mojej lufy i jestem szczęśliwa napawając się pięknem otaczającej mnie surowej przyrody, do której tak tęskniłam…
Co do formy ”acz” – to zawsze jej używam z jednej strony z uśmiechem rozbawienia a z drugiej z jakąś taką czułością. Ponieważ zwrot ten lata temu, użył mój najstarszy syn – Filip, mając lat około dziesięciu i już predyspozycje do bycia Filipem-Filozofem. A mianowicie napisał bajkę o królewnie uwięzionej w wieży. I jak ta rzeczona królewna z wieży wypatrywała rycerza napisał – ”i tak patrzyła, patrzyła – acz się myliła” :D Od tej pory uwielbiam raz na jakiś czas posiłkować się Filipowym ”acz” ;D
Wracając do wędrówki, trzeba naprawdę uważać, ponieważ jesteśmy na wysokości piargów, które osuwają się pod nogami.
Rozglądam się za kozicami górskimi i świstakami, ale oprócz nor świstaków nie spotkamy ani jednych, ani drugich…
Fotografuję – tak jak obiecałam, praktycznie bez zatrzymywania się, tzn. zatrzymuję się jedynie poprzez zawieszenie kroku – coraz uboższą alpejską roślinność. Uboższą, ale właśnie przez to, że rosnącą w tak trudnych i surowych warunkach, tym bardziej zachwycającą.
Mech z puszkami (…).
Goryczka śniegowa (Gentiana nivalis ).
Przywrotnik alpejski (Alchemilla alpina).
Wełnianka (Eriphorum).
Kolejny mech z puszkami (…).
Skalnica (Saxifraga) z rodzaju (…).
Cały czas się wspinamy i w końcu mamy pierwsze łachy śniegu…
Gdy maszerujemy po śniegu ( co nieco mniej białym, niż zimą ;) ), przypomina mi się Norwegia i pierwsze norweskie góry z wiecznym śniegiem, tak cieszącym w środku lata – w które poszliśmy rozpoczynając naszą skandynawską przygodę w roku 2012. To była piękna wyprawa :)
Czas mija szybko, więc nie możemy zbyt długo zachwycać się śniegiem – wspinamy się dalej
i dalej…
W pewnym momencie pod jedną skałką zauważam małego ślimaka – wstężyka austriackiego (Cepaea vindobonensis ) .
Ty, gdzie się tutaj zawieruszyłeś? – myślę z troską o Panu Ślimaku, który zbyt dobrych warunków do funkcjonowania chyba tutaj nie ma… Szczególnie, gdy nadejdzie zima – wesoło nie będzie…
Przed samym siodłem spotykamy beczące owieczki z rasy owiec jezersko-solwczaskiej (Ovis aries), z pięknymi długimi uszami,
którym w beczeniu towarzyszy nasz Kubuś – na całego becząc i mecząc ;D Jednocześnie robiąc zdjęcia, ponieważ na sesję fotograficzną bardziej statyczną, Pan Mąż i Pan Tata w jednej osobie, się zgodził.
Mała owieczka przygląda nam się z ciekawością a w jej oczach widać pytanie – Co te człowieki tutaj robią? Dziwne jakieś te człowieki… – beczą i meczą, i się na nas gapią ;D
Natomiast starsze, przeżuwając z trudem pozyskiwane z pomiędzy skał rośliny, praktycznie nie zwracają na nas uwagi…
Owce są śliczne . Mają czyściutką wełnę, zupełnie inną niż te spotykane na nizinach, które z reguły są brudne…
I zawsze to jakieś zwierzaki – pofotografować miło ;)
Jedna z owiec jest szczególnie piękna – prezentuje się jak miss wśród owiec
Jeżeli można powiedzieć o owcy, że wygląda szlachetnie – to ta tak wygląda… Hrabianka wśród owiec ;D
No i oczywiście jest też czarna owca, a właściwie baranek – śliczniutki…
W końcu dochodzimy do siodła góry Eselstein, której szczyt wznosi się naprzeciwko miejsca, gdzie stoimy na wysokości 2556 m n. p. m.
Siodło, to najwyższy punkt, który osiągamy 2228 m n. p. m. Rozciąga się stąd przepiękny widok… Pzrypomina mi się wiersz, który parę lat temu napisałam…
Góry
“Gdy idę z nizin w góry wysokie oczu nie mogę oderwać,
krok za krokiem – nie będzie łatwo, lecz drogi nie myślę przerwać.
Najpierw wzniesienia niewielkie – to jakby wrota gór domu –
zbocza łagodne, tutaj zające skubią trawę po kryjomu.
Za nimi spokojnie wznoszą się góry wyższe – szeroko siedzące,
baby wielkie piaskowe na myśl przywodzące.
Całe zielenią ciemną, jak miękką kołdrą przykryte,
tam żyją jelenie o pięknych porożach między drzewami ukryte.
A potem, to co już najpiękniejsze – skały strzeliste,
piętrząc się w górę, odarte z zieleni – szare, bezlistne.
I w końcu szczyty, gdzieś w chmurach ginące,
tak bardzo nieprzystępne a przecież kuszące.
Wołają do nas milcząc skaliście,
by wspiąć się wysoko jak dzikie kozice.
A gdy zdobywam szczyt, właśnie ten dla mnie najwyższy,
stoję i tylko szum wiatru w wielkiej przejmującej ciszy.
W jasnych promieniach słońca na szczycie ponad chmurami,
napawam oczy spokojem poza żmudnej codzienności murami.”
——————-
Gdy tylko pokonujemy siodło widzimy upragnione schronisko Guttenberghause.
Mijamy austriacką parę i prosimy o rodzinną fotkę.
Rewanżujemy się również fotką a potem już szybko schodzimy do schroniska, tzn. szybko-powoli, ponieważ trzeba zejść posiłkując się momentami poręczówkami.
Wkoło schroniska latają wieszczki (Pyrrhocorax graculus) – czarne ptaki, z żółtymi dziobami, które zamieszkują tutejsze góry na wysokości od 1800 do 4000 m n. p. m.
W schronisku niestety nie mamy nic więcej czasu, niż na wypicie wody gazowanej i kupienia niegazowanej do naszych butelek. Piję wodę i fotografuję zawieszone w wodzie góry. Tak, to najlepsza możliwa kompozycja :)
Jemy po czekoladowym batoniku – naprawdę potrzebujemy energii.
Przed nami jeszcze kawał drogi do hotelu a w dół może idzie się i szybciej, ale na pewno nie lżej. Nogi bolą strasznie przy zejściu…
Pan Mąż nas pogania – nie możemy zostać na noc w górach. Mamy dwie godziny szlaku plus jeszcze pół godziny asfaltem do hotelu a jest już prawie dziewiętnasta. No to maszerujemy.
Trzeba iść ostrożnie. Z utęsknieniem czekamy na szerszą drogę. Ostatni raz wędrowaliśmy w zeszłym roku w Karkonoszach, więc przerwa była długa i nogi trochę cierpią…. Szczególnie w zwykłych adidasach
Jęczę, głośno narzekając na Pana Męża co to moich wspaniałych butów górskich zapomniał spakować.
A Pan Mąż na to mówi – próbując jak zwykle małżeńskiego ping-ponga – Ciekawe, czy Ty o wszystkim pamiętałaś? I z chłopakami zaczynają wymieniać różne rzeczy, próbując zastawić na mnie pułapkę.
A klamerki i sznurek do suszenia rzeczy wzięłaś? – Wzięłam :), a nici i igłę masz? – Mam :), a karty do grania i scrabble? – Mam :), a rękawiczki – woła Kuba? – Mam :) Kuba nie wysilaj się – mama wszystko wzięła – mówi Filip. Ale Kuba próbuje dalej – a motocykl? No nie wymyślaj – mówię… A krople do nosa? – brnie Kuba, bo Pan Mąż się poddał – Mam :) A plastry przy sobie masz? – tutaj jednak włącza się z nadzieją Pan Mąż – Mam :) I adrenalinę przy sobie, tak na wszelki wypadek też – dodaję zwycięsko ;D
Po tym małym zwycięstwie – w dół, pomimo braku górskich butów, maszeruje mi się lżej :)
Widok przymglonych gór w świetle powoli zachodzącego słońca, rozciągający się przed naszymi oczami podczas schodzenia w stronę widocznego w oddali Ramsau – jest piękny.
Jeszcze raz patrzę na szczyt góry Eselstein, wznoszący ponad schroniskiem Guttenberghause.
A potem już tylko patrzę w dół. Trzeba uważać – przy zejściu łatwo jest skręcić nogę.
Ale górskie goździki z gatunku goździka okazałego (Dhiantus superbus) – jeszcze pstrykam ;D
Schodząc szlakiem od schroniska, w myślach trochę żałuję, że nie spotkaliśmy kozic górskich… W tym samym momencie jak o tym pomyślałam, Kubuś cicho woła – Mamo! Kozica!
Patrzę daleko za kosodrzewinami stoi kozioł górski – kozica północna (Rupicapra rupicapra). Ale jest zdecydowanie za daleko. Szybko ogarniam wzrokiem szlak i praktycznie biegiem – dobrze, że w tym miejscu droga jest już bardziej wypłaszczona – trawersuję, żeby się nie przewrócić. Docieram do miejsca, gdzie mam nadzieję, że będzie lepiej widać kozła. I mam rację :D Pomimo tego, że Mati był sceptyczny, patrząc jak pędzę w dół… Pan Kozioł wyłania się zza kosodrzewiny. Nadal jest daleko. Światła do fotografowania, już praktycznie nie ma – ale jest go na tyle, że zdjęcie Pana Kozła Górskiego – mam :D
Spokojnie wyskubuje rośliny spomiędzy kamieni.
Próbuję ”cycać”, żeby popatrzył w moją stronę – wiadomo na ssaki to działa kusząco, jako atawizm z okresu ssania. Kozioł chyba za bardzo jednak wyrósł z tego okresu ;), albo nie słyszy – bo nie reaguje… No to gwiżdżę… Gwizd niesie się daleko a ja mam sukces – kozioł się w naszym kierunku patrzy :D
Dziękuję moim chłopakom za cierpliwe czekanie na sfocenie kozła a Kubusiowi za to, że go wypatrzył. Kuba jest niezastąpiony w wypatrywaniu zwierząt, które są ukryte, lub są daleko :)
Cała szczęśliwa, razem z moją męską częścią rodziny, już bez zbędnego ociągania maszeruję w dół. Cały czas trawersując, ponieważ nachylenie drogi powoduje, że nogi bolą strasznie a do tego ślizgamy się na czymś podobnym do szutru…
W końcu wychodzimy na asfalt – jest godzina 20.30.
Jeszcze pół godziny i widzimy nasz hotel.
A za górami błyszczy niebo od ostatnich promieni zachodzącego słońca…
Mieliśmy dzisiaj zrobić tylko lekki rozruch…. Jak zwykle nam nie wyszło ;D Docelowo robimy 26 kilometrów i 1400 metrów przewyższenia… Jak to zwykle my… ;D
Okazuje się, że Sports Tracker liczy kilometry wg wypłaszczenia, więc pełne dane uzyskujemy z naszych zegarków marki Garmin. Są dokładniejsze, przy czym samą mapę lepiej rysuje Sports Tracker.
Do hotelu wchodzimy o godzinie 21.04. i od razu dostajemy obiadokolację. Jedzenie jest tak jak wczoraj pyszne a po takim wysiłku smakuje po prostu niebiańsko. My z Matim jemy rybę,
chłopaki żeberka
i wszyscy naleśniki na deser.
Chyba nie przesadziłam mówiąc o niebiańskich odczuciach?… ;D
Dbają o nas jak u mamy :D Znowu nieważne, że kolacja jest do godziny 20.00. – jesteś to się o Ciebie zatroszczą dodając do pysznego posiłku wesoły uśmiech :)
Zmykamy spać – rano planujemy prawdziwy odpoczynek. Góry zostawimy na pojutrze :)
Tak jak postanowiliśmy dnia poprzedniego i obiecaliśmy chłopakom – dzisiaj pełne leniuchowanie. Przeglądamy wszystkie miejsca do odpoczynku w naszej miejscowości i na początek wybieramy otwarte kąpielisko na jeziorze – Freizeitpark Ramsau Beach.
Dobrze, że Pan Mąż wykupił karty – sommer card – dzięki, którym w większości miejsc albo mamy zniżki, albo wchodzimy za darmo. Koszt karty od jednej osoby, to tylko 50 złotych a np. trzy godzinny pobyt na basenie dla naszej czwórki, gdyby nie karta wyniósłby 150 zł. A tak mamy za darmo :D. To samo z kąpieliskiem. Bierzemy rurki, maski, płetwy, ręczniki i jesteśmy gotowi do relaksu.
Miejsce jest okazuje się całkiem fajne.
Właściwie jedynym minus to fakt, że po nocy trawa jest mokra. Chłopaki pędzą na skocznię i trampolinę, Pan Mąż idzie natychmiast w objęcia Morfeusza a ja w piance, w masce z rurką i aparatem w dłoni fotografuję fikających chłopaków…
A potem pływające po jeziorku kaczki. Próbuję do nich podpłynąć jak najbliżej, żeby zrobić zdjęcie. Trochę się boją i uciekają. Odłączam jedną od stada i gonię na płetwie kaczuszkę ;) – kaczka krzyżówka (Anas platyrhynchos)
Kaczka najpierw trochę kwacze na zbliżającego się podwodnego potwora i w końcu pięknie wzbija się do lotu.
Boi się jednak chyba nie do końca, ponieważ ląduje dwa metry dalej ;D
Nagle jakiś inny potworek podwodny do mnie podpływa…
Mój wielorybek Kubuś ;D
Fotografuję jeszcze, z poziomu wody, pięknie prezentujące się kąpielisko z górami w tle.
i wyskakuję z wody, ponieważ zrobiło mi się zimno. Wracam do śpiącego – snem sprawiedliwych Pana Męża. Dłuższą chwilę siedzę obok pochrapującego Matiego, ale ponieważ dzisiaj jest trochę chłodniej i trawa póki co nie potrafi po nocy doschnąć, więc siedzi się na ręczniku raczej średnio. Na dodatek widzę, że chłopaki po kąpieli trochę się nudzą.
Jak widać – niektóre trochę bardzo… ;) Filip robi figury wszelakie – odrobinę dziwne a na pewno ciężkie do wykonania ;o
Budzę Matiego – dosyć tej dopołudniowej drzemki. Proponuję odwrót z tego skądinąd ładnego miejsca. Na kolejne relaksowanie szukamy miejsca bez mokrej trawy. Tym razem wybieramy kryty basen Swimming paradaise & sauna oasis. Nie widzę jednak u Matiego jakichkolwiek objawów wskazujących na to, że podejmie próbę ruszenia się. Idziemy? – pytam. Pan Mąż ziewa i rzecze – Ok. Krótko, acz ;) rzeczowo. I w końcu zbieramy się na baseny.
Baseny okazują się super pomysłem. Są wystarczające do popływania i do zabawy – jest jeden basen duży, jeden średni, brodzik, plus świetne sauny i siłownia .
Najpierw wskakujemy do wody. Trochę pływamy.
Moje chłopaki się wygłupiają, brykając na całego :D
Potem wygłupiamy się razem grając w piłkę wodną na średnim basenie. W końcu zostawiamy na basenach i siłowni Kubę z Filipem a sami zmykamy na sauny. Na saunach nie ma nikogo. Pięknie… Jest cisza i spokój. Relaksujemy się około godziny i wracamy do naszych chłopaków, którzy dalej brykają jak młode źrebaki ;D
Po absolutnym wymoczeniu się i zrelaksowaniu, wracamy do hotelu. Tutaj niestety okazuje się, że pomiędzy śniadaniem i obiadokolacją kuchnia nie serwuje posiłków – a my jesteśmy naprawdę głodni…. Na to gospodarze mówią – Może Wam przyrządzimy na szybko ziemniaki z dipem śmietanowym. Super – uwielbiamy ten austriacki sposób przyrządzania ziemniaków :)
Dostajemy pysznie przyrządzone ćwiartki ziemniaków – z kminkiem. Patrzę na kminek przerażona. Ani ja, ani Mati kminku nie lubimy. Ale okazuje się, że tutaj kminek jest tak zrobiony, jakby wcześniej uprażony, że nam smakuje. Jemy z chłopakami , aż nam się uszy trzęsą. Tylko Kubuś wsuwa bez śmietany, ponieważ śmietany nasz synuś nie lubi. Po ziemniakach chłopaki idą do łóżek – po wczorajszych górskich szlakach i dzisiejszym brykaniu w wodzie są wykończeni. My z Matim pijemy jeszcze po lampce białego wina i idziemy w ich ślady – godzinka drzemki wydaje się być dzisiaj niezbędna. W przypadku Pana Męża – kolejna ;) Pan Mąż jeszcze szuka szlaków na jutro, gdy ja już ląduję objęciach Morfeusza, za to jak ja się budzę i biorę za opisywanie naszego dnia relaksu – to chrapie przykryty mapą ;D
Do kolacji wszyscy odpoczywamy na całego :)
Obiadokolacja – papryki nadziewane mięsem dla mnie i Kubusia, Mati z Filipem wybierają kalafior w sosie tajskim. Zupa brokułowa plus deser – ledwo dajemy radę zjeść :) Dobrze, że mamy tutaj duże spalanie kalorii, bo wrócilibyśmy okrągli jak piłeczki ;D
Po kolacji rozgrywamy parę partyjek w remika
i idziemy spać – jutro czeka na nas szlak trzech jezior. Trzeba wstać około siódmej rano, żeby znowu nie bać się powrotu o zmroku. Jeszcze tylko parę sms-sów wymienianych z Kasieńką, która dalej bawi się na wakacjach w Bułgarii i też zasypiam. Pan Mąż oczywiście zasnął dokładnie w tym samym momencie, w którym przyłożył głowę do poduszki ;D
Wstaję równo o siódmej i idę sama na kawę. Reszta mojej rodzinki jeszcze śpi – daję im pół godzinki, które wykorzystuję na pisanie.
Śniadanie, pakowanie – trzeba wziąć stroje i ręczniki. Kąpieli w górskim jeziorze bezwzględnie odpuścić nie można. Pójdziemy dzisiaj już na pewno szlakiem wzdłuż trzech jezior, więc zabranie rzeczy do kąpieli jest niezbędne. Kubuś od rana coś marudzi. Może mu podczas wędrówki przejdzie?… Niestety, gdy już siedzimy w samochodzie mówi, że boli go gardło. Sprawdzam – angina…. Zawracamy do pokoju. Antybiotyk, picie, kanapki, trochę batoników przeznaczonych w góry i nasza najmłodsza latorośl zostaje w łóżku. Ponieważ otrzymuje jako zadośćuczynienie komputer a w hotelu jest wi-fi – to minka dziecka nie wskazuje na rozczarowanie… Dzień w łóżeczku z filmami zamiast marszruta, gdy się telewizora nie widziało dwa tygodnie – w wieku dwunastu lat, może być okolicznością dającą szczęście ;D Posyłam synusiowi buziaka. Mówię Pani Gospodyni, że Kuba źle się czuje i zostaje w pokoju. Od razu pada pytanie – Czy zanieść mu herbatę?… Odpowiadam z uśmiechem, że nie – ma wszystko, ale będziemy się czuli pewniej, jeżeli gospodarze będą wiedzieć, że został w pokoju sam. Słyszę życzenia udanej wędrówki i zmykam do samochodu. Tym razem do miejsca docelowego wyjścia na szlak, czyli do miejscowości Gössenberg, jedziemy własnym samochodem. Szlak wychodzi z parkingu umiejscowionego przed kompleksem restauracyjnym Seewigtalstüberl.
Po drodze dzwoni Kasieńka, prawie płacząca ze szczęścia, ponieważ po pierwsze nadal jest wakacyjnie zakochana a po drugie – ze wzajemnością… Tak to jest na wakacjach w wieku osiemnastu lat – miłość powinna się zdarzyć ;D Całuję przez telefon zakochaną córeczkę. Dojeżdżamy do Gössenberga i ruszamy na szlak.
Początkowo do pierwszego jeziora i schroniska prowadzi bardzo wygodna, spacerowa asfaltowa droga.
Super pomyślana, ponieważ jest tutaj dużo, korzystających z uroków gór, osób niepełnosprawnych. Mogą spokojnie podejść, lub podjechać na wózkach.
Schronisko, a właściwie restauracja Seewigtalstüberl zbudowana jest praktycznie nad samym jeziorem,
w którym pływają pstrągi tęczowe (Oncorchynhus mykiss) – jest również jeden (przynajmniej jednego widzimy) piękny pstrąg albinos
i śliczne kaczki krzyżówki.
Mijamy pierwsze jezioro – Steirischer Bodensee
i wchodzimy na szlak górski z prawdziwego zdarzenia. Wolne wznoszenie się szlaku, zaczyna się zaraz po minięciu pierwszego jeziora.
W oddali widzimy wodospad – tak ta trasa pomiędzy jeziorami powinna obfitować w ”kraniki” :D
Zresztą szlakowskaz na to również wskazuje.
Zaraz potem szlak zmienia się w ostre podejście po schodach i tych zbudowanych z drewna, czy metalowych konstrukcji, i tych naturalnych – kamiennych.
Nie jest łatwo i jestem pełna podziwu dla starszych osób, które wspinają się bardziej, czy też mniej dziarskim krokiem w górę… Zawsze, gdy jestem za granicą z podziwem patrzę na korzystających z uroków życia emerytów, którzy po zakończeniu pracy, odchowaniu dzieci itp, – nie zasiadają w fotelach, tylko w dużej ilości żyją tak, żeby z tego życia czerpać jak najwięcej. Pełnymi garściami. Spokojnie, ale w pełni – z tą mądrością wynikającą z patrzenia w tył, które daje możliwość mądrego spojrzenia wprzód. Bo przecież nie wiadomo jeszcze jak długo będzie można po tym padole wędrować i ile zdrowia, czy czasu ziemskiego pozostało. Ale to co pozostało trzeba wykorzystać, by serce i umysł karmiło… A gdy sił brakuje, zawsze pod pięknym drzewem na trawie można odpocząć, napić się źródlanej wody i zjeść kanapkę.
Zresztą z uroków piknikowania, w trakcie górskiej wędrówki, korzystają i młodsi – te rodziny, które mądrze swoje dzieci ze świata wirtualnego wyrywają.
Bo przecież tak my rodzice powinniśmy właśnie robić – pokazywać swoim dzieciakom realny świat…
,, Życie to dzisiaj czas pogoni
Za czym??? I po co???
Każdy z nas wie.
A tak naprawdę ten czas nas goni
i przeminiemy za chwilę lub dwie.
Więc wśród przedmiotów, sprzętów, wystroju
się zatrzymajmy, popatrzmy wkoło,
i zawołajmy dzieciaki swe.
Każde zamknięte we własnym pokoju,
błądzące w świecie wirtualnych spraw,
płynące pośród ostrych cyberświata raf.
Weźmy je z sobą, do ręki dajmy zwykły polny kwiat,
pokażmy im jak piękny jest nasz realny świat.
Wyruszmy przed siebie i choć dziwne się to wyda,
niech wszyscy szukają wieloryba.
Razem, a przecież każdy własnego.
A ten kto znajdzie już tego swojego,
nieważne z jakim go zdobył mozołem,
po chwili zachwytu niech się odwróci do niego tyłem,
żeby nie stracić z oczu tego, co tak naprawdę wagę w życiu ma….”
———————-
Trochę się martwię patrząc na inne dzieciaki, ponieważ jak wiemy, akurat moje najmłodsze musiało zostać dzisiaj ze względu na anginę z wirtualnym światem w łóżeczku. A szlak nad jeziorami, prowadzi w kotlinie i nie mamy zasięgu. I w tym momencie realny, piękny świat gór, pomimo tego, że na tym wyjeździe wakacyjnym jest moim upragnionym wielorybem – nie może mi przysłonić troski o moje pisklę.
Dobrze, że raz na jakiś czas – chwilowo – zasięg się pojawia, więc krótkie zapytanie – Ok? – wysłane do Kuby w końcu doczekuje się równie krótkiej odpowiedzi – Ok. Nie są to chwile umożliwiające porozmawianie, ale wystarczające do uspokojenia staruszków :) Możemy maszerować w górę.
Idziemy wyżej i wyżej. Docieramy do pierwszego wodospadu. Pięknie spada kaskadą wody
i mieni się w słońcu…
Fotografuję spadającą po kaskadach kamieni wodę na różnych ustawieniach czasowych – wykorzystując do ustawienia aparatu skałę. Obok mnie około dwudziestoparoletni chłopak fotografuje ze statywu, patrząc na mnie focącą ze skałki, z miną odrobinę pełną wyższości – jako profesjonalista co statyw posiada ;) Mówię z uśmiechem – skała też jest dobra… :) Brak nawiązania komunikacji i poziom wyższości na twarzy chłopaka wzrasta…. Cóż, pomimo tego, że zdjęcia są nieprofesjonalnie zrobione ze skałki, pozwolę je sobie mimo wszystko tutaj umieścić – bo to przecież mój nieprofesjonalny blog, więc nieprofesjonalne zdjęcia są tutaj absolutnie na miejscu ;D
Obok wodospadu jest rozwieszona mapa ze szlakami,
na której są zaznaczone jeziora i szczyt, który mamy zamiar zdobyć Schober 2491 m n. p. m. ( ;D )
Idziemy dalej, ostro pod górę.
To gasząc pragnienie w spływających zboczami źródełkach –
dzisiaj mamy całe mnóstwo wody i w plecakach i na szlaku :D Na całe szczęście – jest 37 ºC, gorąco :o
To zajadając jagody – borówka czarna (Vaccinium Myrtillus).
To odpoczywając na skałach.
Ja – to idę,
to fotografuję bogatą na tym szlaku, ze względu na dużą ilość wody, roślinność.
Paprocie – tutaj paproć narecznica samcza (Dryopteris filix-mas), rosnąca razem z dużymi liśćmi łopianu (Arctium lappa).
Goryczka trojeściowa (Gentiana asclepiadea).
(…).
Wierzbówka kiprzyca (Chamaenerion angustifolium) z latającym od kwiatka do kwiatka trzmielem.
Kwitnący czyściec górski (Stachys Alpina ).
Starzec Fuchsa (Senecio fuschi).
Pierwiosnek omączony (Primula farinosa).
Ostrożeń dwubarwny (Cirsium helenioides) w którym buszuje kolejny trzmiel.
Piękne kwiaty okrzynu jeleniego (Laserepitium archangelica ), którą najwyraźniej uwielbiają muchówki (Diptera) wszelkie.
Tutaj pięknie prezentująca się ze złoceniami u nasady skrzydeł mucha (Phaonia skutellata)
I pszczoła miodna (Apis mellifera) na starcu Fuchsa.
Ludzi jest coraz mniej, ale wszyscy pomimo trudów wspinania, również tutaj wesoło się pozdrawiają ;)
Docieramy do drugiego schroniska, nad jeziorem Hüttensee.
W tym miejscu decydujemy się na chwilę odpoczynku. Jesteśmy już bardzo zmęczeni – szlak jest trudny, stromy, no i jeszcze to gorąco…
Tak więc idziemy do schroniska.
Mamy wysokość 1553 m n. p. m.
Chowamy się przed słońcem do przyjemnego chłodu panującego w tym drewnianym, zbudowanym z grubych bali schronisku i zamawiamy wodę gazowaną – ja, austriacki napój Almdudler – Filip, małe piwko – Pan Mąż . Właściciel schroniska w tyrolskich, krótkich spodenkach wygląda na prawdziwego Człowieka Gór. Potwierdzają to zdjęcia w schronisku, na których widać jak zimą penetruje jaskinie. A jak na prawdziwego człowieka gór przystało – jest miły i uśmiechnięty… Pijemy łapczywie zimne napoje i szybko prosimy o rachunek – do szczytu Schober ;) mamy jeszcze 2 godziny drogi… Gospodarz schroniska myli się na nasza korzyść o 6 euro. Pan Mąż prostuje – co niebywale dziwi Człowieka Gór… Przecież człowieki w takiej sytuacji z reguły nie protestują, żeby protestowali to trzeba się pomylić na ich niekorzyść…
Żegnamy się i szybko – tzn. w miarę możliwości, ponieważ szlak nadal prowadzi ostro pod górę – zmierzamy póki co do trzeciego jeziora, gdzie przed podejściem pod sam szczyt planujemy kąpiel i jedzenie kanapek.
Najpierw idziemy wzdłuż drugiego jeziora,
w którym również pływają pstrągi.
Szybko zostawiając jezioro za sobą, wspinamy się w górę –
w kierunku pięknych kolejnych pięknych wodospadów.
Im jesteśmy wyżej,
tym jezioro, które zostawiliśmy za sobą wygląda piękniej.
Kolejny wodospad.
Kolejne błyszczące skały.
Przed samym dotarciem do ostatniego jeziora – jeszcze jeden wodospad. Boże jak jest pięknie…
Do trzeciego jeziora – Obersee – musimy dostać się stromym zejściem.
Ale absolutnie warto – jeziorko kusi fantastyczną górską wodą.
Szybko zrzucam ubrania i wskakuję do wody – jest przeraźliwie zimna.
Chwilę pływam i wyskakuję na brzeg. Robię jeszcze dwa wejścia i z każdym wejściem woda wydaje się być mniej parząco zimna – czuję już tylko przyjemny chłód…
Chłopaki patrząc na mnie też wchodzą do wody i dłuższą chwilę próbują na tyle się przyzwyczaić, żeby się zanurzyć.
W końcu jednak moje morsiki rezygnują – temperatura wody nie pozwala im się zanurzyć głębiej, niż do połowy ud ;D
No i dobrze – każdy tyle, żeby było mu dobrze – śmieję się do moich ciepłolubnych chłopaków :D
Jemy bułki, suszymy się – najważniejsze są stopy. I ruszamy dalej.
Pan Mąż kategorycznie stawia granicę pnięcia się w górę – do godziny 15.30. Potem wracamy, tak żeby na 19.00 – 19.30 wrócić do hotelu. Zgadzam się bez mrugnięcia okiem – w końcu w hotelu został Kuba i po pierwsze nie mamy z nim kontaktu ze względu, jak wcześniej nadmieniłam, na brak sieci, a po drugie pewnie już mu się tęskni i nudzi – pomimo posiadania wi-fi. No i na dodatek nie może kuchnia codziennie czekać na nas z kolacją nie wiadomo do której.
Jest 14.30. Także pójdziemy w górę jeszcze tylko godzinę i na pewno nie zdobędziemy naszego zamierzonego szczytu – nie szkodzi, nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest pięknie spędzony w górach czas.
Ruszamy znad jeziora
I idziemy dalej w górę.
Dziwimy się, że na zboczu nad jeziorem leży trochę śniegu – w takich upałach?… Nawet tutaj, na wysokości 1730 m n. p. m. – jest 28 ºC. Jakim cudem utrzymuje się tutaj śnieg – nie mam pojęcia…
Wspinamy się, tak jak założyliśmy, jeszcze godzinę – w świetnych po odpoczynku nad jeziorem, humorach.
Roślinność jest cały czas bogata – rosną tutaj olchy z gatunku olsza szara (Anus incana),
a pod nimi – śliczne alpejskie kwiaty – pięciornik biały (Potenttilla alba),
i śliczne jasnofioletowe kwiatki chabra austriackiego (Centaurea phrygia).
Pięknie też podkreśla oddalone szczyty, rosnąca tutaj całymi łanami wierzbówka kiprzyca.
Na mijanych ścianach skalnych wisi tablica upamiętniająca człowieka, który zbudował ten szlak.
Idziemy dalej. Ostatnie jezioro się oddala
a szczyty się przybliżają.
Dochodzimy do punktu ostatniego naszej wędrówki – jest godzina 15.30. Osiągnęliśmy wysokość 1933 m. n. p. m.
Tutaj jeszcze mamy trochę paproci, ale zaczyna już dominować roślinność wyższych pięter Alp – niższe trawy, mchy i porosty
Wyżej już nie pójdziemy… Ja tęsknie patrzę na szczyty z piargami i łachami śniegu – niby tak blisko a jednak za daleko.
A Pan Filip?… Jak to Pan Filip – odpoczywając, gryzie ze stoickim spokojem zerwane źdźbło trawy.
i cieszy się chwilą – nie zastanawiając się, w przeciwieństwie do mamusi, nad jakimiś tam na ten moment nieosiągalnymi pragnieniami…
Jeszcze tylko parę fotek, w najwyższym osiągniętym przez nas punktem tego jeziorowego szlaku.
Filipa mina wszystko mówi o konieczności odbycia sesji fotograficznej ;D
Ostatnie spojrzenie na pięknie widoczne z tej wysokości jezioro.
Chowam aparat, żeby nie przeszkadzał przy ostrym zejściu, ubieram kamizelkę – temperatura trochę zaczęła spadać – i wracamy…
Ale niech Was moje schowanie lufy nie zwiedzie – w kieszeni mam mój mały aparat Nikon, którego używam do fotografowania pod wodą. W górach też się przydaje :) Szczególnie, gdy obciążenie ciężkim aparatem fotograficznym w ręce jest nie wskazane….
Marsz w dół nie jest łatwy, ze względu na stromizny, osuwający się żwir,
i duże kamienie,
Nogi płaczą z bólu, ale my idziemy dziarsko. Mijamy trzecie jezioro, odbijające w swoim lustrze oświetlone popołudniowym słońcem zbocza gór.
Docieramy do drugiego jeziora i robimy sobie jeszcze małą przerwę z pięknym widokiem, tym razem z werandy schroniska, które prowadzi Człowiek Gór.
Piję herbatkę z rumem, która w górskim klimacie zawsze smakuje fantastycznie i staram się na szlaku górskim, gdy najcięższą wędrówkę mam już za sobą – jedną taką herbatkę górską wypić… :)
Chłopaki piją praktycznie duszkiem – Almdudler. Jak zwykle dziwię się męskiej umiejętności wypicia olbrzymiej ilości napoju na raz – jakby jednym wielkim łykiem ;)
Trochę rozmawiamy z Gospodarzem, mówiąc – jak pięknym jest to miejsce, w którym żyje… Na co Człowiek Gór z prostotą odpowiada – dlatego właśnie tu żyję :)
Trochę rozmawiamy sami ze sobą – schronisko już opustoszało…
Na nas też czas – Kubuś czeka a słońce coraz bardziej się chyli w stronę późnego popołudnia.
Do pierwszego jeziora docieramy o godzinie 18.00. Wszystko zgodnie z planem :)
Żegna nas czerwieniąca się owocami jarzębina – jarząb pospolity (Sorbus aucuparia).
Na żwirowej ścieżce fotografuję jeszcze ładnego żuka z gatunku ryjkowcowatych – rozpucz lepiężnikowiec (Liparus glabrirostris)
Pomału mijamy jezioro i dochodzimy do zbudowań koło restauracji a tam kozy – koza alpejska (Capra aegargrus hircus). Jedna podchodzi do nas – jest śliczna ;)
Pan Mąż myśli, że chce się pogłaskać…
A pani Żona dobrze wie, że nie o głaskanie tutaj chodzi i daje kozie soczystą trawkę ;D
Patrzymy a tutaj na werandzie siedzą sobie dostojnie dwie kozy ;o
Wyglądają prześmiesznie i przypominają mi mój wierszyk o Pani Kozie co piła kawę w kuchennym oknie ;)
Koza
,,W kuchennym oknie koza siedziała
i z kubka kawę z niesmakiem spijała.
Koń w kuchenne okno zdziwiony puka –
Czego w kuchni koza z kubkiem kawy szuka?
Koza wesoło meczy, cmokając przy kawie,
lepiej mi krowę zawołaj łaskawie.
Kawa mi nieco gorzko smakuje,
bo w kubku krowiego mleka brakuje.”
————–
A krowy też są :D
Najczęściej tutaj spotykanymi są krowy rasy simental – wracają z lasu, w którym pasły się cały dzień, na noc do domu
i chodzą sobie po parkingu między samochodami.
Biały byczek jest bardzo zainteresowany naszą obecnością.
Jednym słowem – sielsko, wiejsko, czarodziejsko… :)
Jeszcze chwila i już jesteśmy przy samochodzie. Wsiadamy i szybko jedziemy do naszego Kubusia – z którym w końcu mamy telefoniczny kontakt. Kubuś jęczy do telefonu, że jest już straaasznieee głooodnyyy. My też, więc umawiamy się za pół godziny z synusiem na kolacji. Nasi gospodarze są nieco zdziwieni tak wczesnym, jak na nas powrotem – jest godzina 19.15. Dzisiaj kuchnia skończy pracę wcześniej – inni goście hotelowi raczej na kolację się nie spóźniają ;D Kubuś już na nas czeka – stęskniony i z dobrym humorkiem, ponieważ gardło trochę mniej go boli. Lekarstwa już zaczęły działać. Przyjmujemy to z Matim z ulgą. Patrzę do gardła synka – no dobrze to tak całkiem póki co nie jest, ale antybiotyk, wcześnie podany, od razu zahamował rozwój anginy i jeżeli do rana Kuba dostanie jeszcze dwie dawki- to powinno być dobrze i będzie mógł synuś opuścić łóżeczko, żeby pojechać z nami na lodowiec pod Dachsteinem. Zamierzamy w górę pojechać kolejką a z powrotem zejść piechotą. Może w końcu spotkam Świstaki… :) Jemy jak zwykle pyszną kolację i idziemy spać – bardzo, bardzo zmęczeni. To nie był łatwy górski dzień…. Zrobiliśmy 19,6 kilometra, 734 metry przewyższenia w 7 godzin 42 minuty.
Rano budzę się, jak zwykle pierwsza i idę na kawkę.
Poświęcam godzinkę na opisywanie naszej podróży. O godzinie ósmej dołącza do mnie Mati a potem nasze chłopaki. Kolejkę na lodowiec mamy zarezerwowaną na godzinę 13.15, ale ze względu na informację o dużej ilości oczekujących ona wyjazd, wybieramy się pod kolejkę, już o 11.00. Kolejka do wjazdu na parking, na którym trzeba zostawić samochód, jest faktycznie długa.
Na miejscu jesteśmy o 11.30. Zostawiamy samochód na parkingu i pod samą kolejkę jedziemy autobusem.
Jesteśmy pod kolejką na lodowiec o godzinie 11.45
i mamy w tym momencie półtorej godziny czekania. Nie bardzo mamy na to ochotę, więc pytamy – czy nie można wyjechać wcześniej? Okazuje się, że można :D Rezerwacje widocznie są tylko po to, żeby na jedną godzinę nie było zbyt dużego natłoku turystów. Wesoło wskakujemy do wagonika i w górę.
Kolejka ma 2174 metry i pokonuje przewyższenie 998 metrów. Wspinamy się bardzo szybko a widoki i ekspozycja zapierają dech w piersiach – w najwyższym punkcie gondola znajduje się 210 metrów nad ziemią.
Kolejka wywozi nas na wysokość 2700 m n. p. m. Na górze jest przepięknie. Krajobraz można obserwować z platformy widokowej wiodącej dookoła stacji.
Jedynym minusem, jak zwykle miejscach popularnych i łatwo dostępnych turystycznie, jest ilość ludzi. Natomiast dużym plusem, po upale panującym poniżej, jest temperatura – tylko 9 ºC :D Trzeba się było poubierać…
Odczekujemy w kolejce, żeby wyjść na platformę widokową.
Parę fotek.
Zwiedzamy lodowe komnaty z rzeźbami – symbolami różnych krajów europejskich.
Francja i wieża Ajfla.
Holandia i wiatraki – tylko Don Kichota brakuje… ;)
Włochy i wenecka gondola.
Hiszpania i byk – ciekawe, czy Fernando ;)
Jest też i Polska, z naszą warszawską Syrenka :D
Idziemy korytarzami wykutymi w lodzie.
Kapie nam na głowy, jest zimno i ślisko – ale jak widać fajnie :)
Znajdujemy również tron królewski dla Pani Królowej. Na całe szczęście wyściełany owczą skórą – mogłaby sobie Pani Królowa część ciała służącą do siedzenia odmrozić – jako, że Królową Śniegu nie jest ;D
Na koniec lodowych komnat, żegna nas księga dla gości – lodowa. Jakżeby inaczej… :D
Na tym kończymy część, ogólnie można by nazwać turystyczną zwiedzania. I potem już z turystów zmieniamy się w górskich włóczęgów, wędrując na pomniejszy szczyt pod Dachsteinem.
Pod samą granią zostawiamy Kubę, który na samą grań i szczyt z nami nie idzie. Przeszkodziły mu w podjęciu tego wyzwania – z jednej strony lęk przed wejściem na grań a z drugiej nastoletni foch, który znowu dzisiaj wziął we władanie naszego najmłodszego syna. Tak, więc Kubuś czeka pod granią na skale, a my idziemy…
To moje pierwsze w życiu przejście samą granią. Mam lęk wysokości, więc nie jest łatwo a na dodatek idę w adidasach, bo jak nadmieniałam już wcześniej moje scarpy zostały w domu… Pomijając niewygodę – to nie znoszę mieć nieprofesjonalnego wizerunku – jak jakaś pańcia, która w góry wysokie się wybrała i nie wie , jak należy się do takiej wyprawy przygotować :(
Jednak nie marudzę tylko w adidaskach idę do góry.
Chłopaki oczywiście jak kozice wspinają się po skałach – więc parę fotek od wspinającej się mozolnie Pani Mamy i Pani Żony się należy ;D
Jak widać co niektórym zrobiło się gorąco ;D
Pan Mąż z najstarszą latoroślą, oczywiście bez lęku, szczerzą zęby do rozciągającej się ekspozycji,
Oprócz szczerzących się Panów, fotografuję śliczną rogownicę alpejską (Cerastium alpinum), rosnącą pomiędzy skałami
A potem, trzęsąc się ze strachu, krok za krokiem wspinam się do góry. Raczej nie patrząc w stronę rzeczonej ekspozycji ;)
W końcu i ja daję radę wygrzebać się na szczyt – Kleiner Gjaidstein 2734 m n. p. m. ;D
W końcu tutaj, już praktycznie bez ludzi, mogę się napawać pięknem lodowca.
Chwila na szczycie i wracamy – również mozolnie – do Kubusia.
Gdy docieramy do naszej najmłodszej latorośli to widzimy, że chwila samotności dobrze mu zrobiła – mamy brak focha i uśmiech na twarzy :)
Zanim wyruszamy dalej jeszcze fotografujemy widziane już wcześniej wieszczki.
To zdjęcie maszerującego wieszczka wykonał Pan Mąż :)
Trafiamy akurat na porę karmienia młodych, które są już tak duże jak dorosłe ptaki, tylko dzioby mają jeszcze jasne i chętniej przesiadują na skałach, niż szybują ponad szczytami….
Głośno domagając się jedzenia.
A jak dzieciaki głośno się domagają jedzenia – to co robią rodzice? Zwykle karmią ;D
Po sfotografowaniu wieszczków zbieramy się
i ruszamy w drogę powrotną – jak widać dalej w świetnych humorach.
Staruszkowie, czyli my, idziemy z nadzieją w sercach, że foch Kuby zniknął na dobre ;)
Planowaliśmy zejść z lodowca na piechotę – niestety, gdy schodzimy poniżej kolejki okazuje się, że pierwsze 300 metrów można pokonać tylko via feratami. Nie mamy uprzęży a ja z Kubą i Filipem dodatkowo, oprócz wspinania się w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej – zero doświadczenia wspinaczkowego… Musimy zawrócić i zjechać kolejką.
Idąc do kolejki, jeszcze trochę bawimy się śniegiem –
rzucanie śnieżkami w środku lata nie tak często się w końcu zdarza.
Jeszcze patrzę na szybujące, dorosłe wieszczki
I już idziemy do kolejki. Jedyny plus zjeżdżania kolejką a nie schodzenia szlakiem jest ten, że dostajemy miejsce na balkonie nie zamkniętym szybami i z małą ilością ludzi.
Zjazd jest super :)
Na dole mamy taki niedosyt, że postanawiamy podejść jeszcze pod widoczne w oddali schronisko Dachstein-Südwand-Hütte – 400 metrów przewyższenia.
Nie ukrywam, że ja z dużą nadzieją na świstaki, które mają zamieszkiwać tereny pod Dachsteinem.
Maszerujemy, więc pod górę. Kubusiowy foch niestety powrócił wcześniej, niż się spodziewaliśmy – plus narzekanie na ból gardła. Patrzę do gardła synusiowi – jest ok. Ból gardła raczej wynika z konieczności podjęcia wędrówki… Decyzja – idziemy. Ponieważ foch narasta, staram się utrzymać w przyzwoitej odległości od naszej najmłodszej latorośli, żeby nastrój syna nie psuł mi piękna gór, które z tej perspektywy również zachwycają.
Podejścia nie są zbyt ostre, ale jest strasznie gorąco. Garminowy termometr pokazuje 37 ° C. Cały czas się dziwię – jak w tych warunkach temperaturowych utrzymują się łachy śniegu . Całkiem zresztą tutaj spore…
Łachy śniegu i piękne alpejskie kwiatki – taki zestaw jest absolutnie perfekcyjny :)
Widziane już wcześniej różaneczniki alpejskie,
dzwonki drobne,
i goździki okazałe.
Filipowi nie chce się iść ślamazarnie ze sfochowanym młodszym bratem i focącą mamusią, więc prosi o zgodę pokonania trasy biegiem. Ponieważ, tak jak nadmieniłam wcześniej, szlak nie jest zbyt ostry i na dodatek, aż do schroniska widoczny praktycznie, jak na dłoni – to wyrażamy na taką szarżę zgodę. Chociaż nie pojmuję, jak można podjąć to wyzwanie w taki upał?….
Jak widać nie tylko my się dziwimy… ;)
Reszta rodziny wędruje spokojnie a schronisko w miarę jak pokonujemy szlak, powoli się do nas zbliża…
Filipa już nie widać – pewnie dobiegł do schroniska. My jednak raz na jakiś czas przystajemy, żeby popodziwiać otaczające nas góry
i wznoszącą się nad nimi kolejkę, którą tyle co jechaliśmy.
Patrzę za nią tęsknie – chętnie wyjechałabym z powrotem na lodowiec. Do jego piękna i chłodu. No, ale cóż – lodowcową eskapadę mamy już za sobą, więc nie ma co marudzić, tylko żwawo wędrować w upale do schroniska.
Świstaków niestety nie spotykamy. Docieramy do schroniska Dachstein-Südwand-Hütte położonego na wysokości 1936 m n. p. m. a tam oczywiście czeka na nas Pan Filip – z miną wielce zadowoloną i mówiącą – No w końcu dopełzliście… ;D
Mati zamawia lemoniady i zupę gulaszową i dla mnie dodatkowo herbatę z rumem.
Chłopaki czekają na jedzenie a ja jeszcze idę ponad schronisko – cały czas w nadziei znalezienia jakiegoś małego świstaka. Nie znajduję :( Za to fotografuję małego brązowego ptaszka – płochacz halny (Prunella collaris ). Najpierw na szlakowskazie,
po którym skacze przyglądając mi się
a potem jeszcze na skałach, którymi się wspinam.
Schodząc ze skał z powrotem do schroniska
spotykam jeszcze śliczną pliszkę siwą (Motacilla alba) –
odlatującą, gdy tylko podchodzę bliżej
i pięknego motyla – samca dostojki latonii (Issoria lathonia). Siedzącego na kwiatostanie ostropestu plamistego (Silybum marianum).
Wracam do moich Panów. Pijemy lemoniadę, herbatę, jemy zupę gulaszową – tzn. ja nie daję rady zjeść. Jest niezbyt smaczna i strasznie ciężka, więc zostaję przy herbacie a moją zupę wsuwa Filip, który żołądek ma o pojemności powszechnie spotykanej u dwudziestolatków ;). Podziwiamy roztaczający się ze schroniska widok.
Przylatuje do nas, miedzy stoliki, wcześniej widziana pliszka –
przyzwyczajona, że można w schronisku coś pysznego, co spadło ze stołów, przekąsić – lub przedziobać ;)
Musimy wracać, żeby zdążyć na ostatni autobus o godzinie 17.15. Maszerujemy w dół
Na przystanku autobusowym okazuje się, że nie musieliśmy się spieszyć, ponieważ ostatni autobus odjeżdża dopiero po godzinie osiemnastej a nie o 17.15, jak twierdził Mati. Pozytywnym aspektem powrotu wcześniejszym autobusem, jest możliwość pójścia jeszcze w Ramsau na basen. Czekając na autobus, oglądamy znajdującą się na przystanku, bardzo nowoczesną stację meteorologiczną ;D
Tłumaczę;
-cień pod kamieniem – słońce
-kamień jest mokry – pada
-kamień jest suchy – nie pada
-kamień się buja – wiatr
-kamień jest nie ruchomo – nie wieje
-kamień jest biały – pada śnieg
-kamień jest niewidoczny – mgła
-kamień podskakuje góra dół – trzęsienie ziemi
-kamienia nie ma – tornado ( w opcji innej, którą widzieliśmy – kamienia nie ma – skradziony) ;D
I potem już prosto serpentynami (jeżeli można prosto jechać serpentynami ;) )
zjeżdżamy na parking do samochodu.
W sumie dzisiaj zrobiliśmy 9,37 kilometra, 1003 metry przewyższenia – w tym na piechotę około 7,37 kilometra i 500 metrów przewyższenia.
Teraz mamy już tylko jedno marzenie – basen z chłodną wodą i sauny…
Pozostaje nam tylko skierować jedno małe pytanie do Kubusia – Czy może jechać na basen? Przecież twierdził, że jeszcze boli go gardło. Oczywiście po zakończonym wędrowaniu, wizja baraszkowania w wodzie przegania boleści wszelakie – dziecko jest zdrowe. Wzdychamy z panem Mężem i zabieramy małego udawacza na basen – nie będziemy psuli wakacji. Chociaż bardziej wychowawczo byłoby odwieźć synusia do hotelu i pojechać na basen w zestawie bez, jeszcze dwie godziny temu bardzo cierpiącego z powodu bólu gardła dziecka ;)….
Natomiast do sauny idziemy sami z panem Mężem – Fiiip sauny nie lubi a przy anginie, nawet już zaleczonej, lepiej się za bardzo nie rozgrzewać.
Po pełnej regeneracji w saunie, zbieramy chłopaków z basenu, jedziemy do hotelu i jak wygłodniałe wilczki biegniemy na kolację. Po kolacji – ja przeglądam zdjęcia a pan Mąż uczy grać chłopaków w skata. Jeszcze tylko telefon do Kasieńki, która płacze ze względu na koniec bułgarskich kolonii i rozstanie z ”zakochaniem”. Pocieszam córeczkę jak mogę. Ale co w przypadku ciężkiego przypadku zakochania wakacyjnego, w momencie gdy wakacje się kończą i nadchodzi czas rozstania, można zrobić pocieszaniem?….
Dzień się zmienił w noc. Jest prawie dwudziesta trzecia – czas zmykać spać. Jutro planujemy z pełną determinacją poszukać świstaków…
Ranek jak zwykle rozpoczynam samotnie z komputerem i kawką, potem dołącza moja rodzinka, jemy śniadanie – i już jesteśmy gotowi na poszukiwanie na świstaków. Wychodzimy przed hotel. Jestem trochę zmartwiona pogodą – dzień nie zapowiada się zbyt pogodnie
a nad górami wiszą ciężkie chmury.
Jedziemy w miejsce, które wybraliśmy jako najbardziej prawdopodobne dla spotkania świstaków – polanę z mieszkającymi rodzinami świstaków, poniżej schroniska Bachlalm. Wg doktora Google – świstaki tam wskakują na kolana i jedzą smakołyki z ręki. Nie jest to może moja wymarzona dzika natura, ale nasza letnia przygoda z Alpami się kończy, a póki co w bardziej dzikich warunkach, niż polana pod schroniskiem – świstaków nie mieliśmy szczęścia spotkać. Jedziemy, więc do miejscowości Filzmoos, gdzie z parkingu do schroniska ze świstakową polaną prowadzi czterokilometrowy szlak, o przewyższeniu 380 metra.
Można podjechać busem. Kubuś już się cieszy. Ale nic z tego… Nie zgadzamy się na taką opcję. Góry są po to, żeby po nich wędrować a nie jeździć. Jeden dzień z podjeżdżaniem autobusem i wjeżdżaniem na lodowiec kolejką – wystarczy. Kubuś upiera się, ze pójdzie w sandałach, które do wędrówek po szlakach absolutnie się nie nadają. Nie ta podeszwa, plus brak zabezpieczenia palców przed uderzeniem w kamień, korzeń, czy też inne przeszkody, które się przecież na szlakach spotyka. Prosimy Kubusia, żeby się zastanowił, czy na pewno chce w nich iść? Tłumaczymy, że co prawda szlak jest prosty, w większości po drodze asfaltowej, ale i tak sandały nie są zbyt odpowiednie i mogą mu wędrówkę utrudnić. Jednak nasz przetrwały nastoletni foch upiera się przy sandałach. Ok. Szlak jest bezpieczny i co najwyżej poniesie bólowe konsekwencje sam…
Ruszamy najpierw asfaltową drogą.
Mijamy pasące się w lesie krowy.
Pomimo tego, że asfaltowa droga nie należy do trudnych szlaków górskich,
to jednak zmęczenie po naszej rodzinnej ekipie widać…
No i doczekujemy się oczekiwanego od początku wyjścia na szlak, sandałowego marudzenia synusia ;D
Z niepokojem patrzę na wyłaniające się ponad lasem szczyty – wskazujące na to, że pogoda nie bardzo się zmienia w stronę słonecznej.
Pomału mamy dość asfaltowej drogi, więc wybieramy drogę na skróty – ostrzej, ale piękniej :)
I tak idąc trochę szlakiem asfaltowym a trochę pozaasfaltowymi skrótami, dochodzimy do świstakowej polany a na niej póki co zero świstaków i całe mnóstwo pasących się, lub odpoczywających krów…
Widok znowu sielski, wiejski, czarodziejski… Patrzę na polanę trochę przerażona, ponieważ oprócz krów na polanie jest mnóstwo ludzi :o
Jak tu doczekać się świstaków, jeżeli miejsca z norkami przeszukiwane są przez ludzi zachowujących się cicho inaczej, z płaczącymi, lub biegającymi dzieciakami, plus przez lotnych inaczej turystów z psami. Z psami na polanę, gdzie zamieszkują świstaki?… :o
Postanawiamy wybrać norkę dla siebie w oddaleniu od ludzi. Szukamy, w naszym odczuciu, odpowiedniej norki.
Wybieramy. Podrzucamy w okolicę wejścia ew. Panu Świstakowi, czy też Pani Świstakowej marchewki plus orzeszki
i czekamy….
Świstaków nie wolno karmić niczym innym, niż warzywami, czy też orzechami, ponieważ nie potrafią one pić i wodę czerpią tylko z pokarmu. Ludzie potrafią nakarmić świstaki czekoladą – a że te małe łakomczuszki bardzo czekoladę lubią, to zajadają na całego. Potem niestety chce im się pić, więc jedzą bardzo dużo warzyw, przejadając się, tyjąc i niestety szybciej umierając…
Czekamy, więc na świstaki, które w internecie są opisane jako buszujące między turystami.
Filip siedzi na skałce i z braku świstaków – sam wsuwa marchewkę ;D
a potem nudzi się na całego z resztą chłopaków…
Czekamy i czekamy a świstaków ani widu, ani słychu…
Raz tylko, gdzieś rozległ się pojedynczy świstakowy gwizd…. Chmurzy się, zaczyna mżyć.
Pewnie świstaki śpiochy w taką pogodę nie baraszkują na polanie, tylko smacznie objedzone chrapią w norkach. Nic – czekamy dalej.
Pada coraz bardziej. Ochraniam aparat kurtką i mówię chłopakom, żeby zmykali do schroniska a ja sobie poczekam sama. Ale moi Panowie tylko zakładają kaptury i mówią – Nie ma mowy – czekamy z Tobą.
Ok :) Patrzę na Pana Męża – jak widać dla co niektórych ochrona aparatu przed deszczem jest mniej ważna ;D Pomimo drzemki, którą uciął sobie Pan Mąż deszczową porą – budzę go i proszę, żeby zabezpieczył sprzęt fotograficzny a dopiero potem drzemał w tych pięknych okolicznościach przyrody ;D
Pozytywny aspekt deszczu jest taki, że turyści uciekają z polany. Robi się cicho, przestaje padać, wychodzi słoneczko. Zbieram chłopaków i przenosimy się w miejsce, na opustoszałej teraz od ludzi polanie, gdzie norek jest więcej a widok na całą polanę lepszy.
Filip bawi się scyzorykiem, podjadając raz za razem ze świstakowego woreczka – to marchewki, to orzeszki :)
Pytam się – Nudno? Nie – odpowiada mój najstarszy syn – fajnie tak nic nie musieć robić… :D
Mati z Kubą, już teraz w słoneczku, odpływają w krainę Morfeusza na całego.
A ja czekam na świstaki. Patrzę na moich chłopaków czekających inaczej. Na Kubusiowej nóżce przysiada motyl :D
Pstrykam fotkę, chwilę śledzę motylka – samca górówki boruta (Erebia ligea)
i czekam dalej. Obok przysiada mucha… No to pstrykam muchę z rodziny muchówek (…)
i czekam dalej… W czekaniu na zwierzątka jestem absolutnie wytrenowana. Przypomina mi się czekanie na łosia – taki to mam prawdziwy ”Dzień Świstaka” ;D
W końcu w oddali coś zauważam – kurczę siedzimy nie przy tych norkach… Cicho budzę chłopaków i fotografuję mojego wyczekanego świstaka (Marmota). Jest śliczny. Najpierw ostrożnie wychyla się zza małego pagórka,
żeby chwilkę później wcinać już coś na całego ;D
Próbuję podejść bliżej i świstak zmyka.
Chłopaki idą z powrotem w słodką drzemkę a ja czekam dalej. Może wyjdzie jeszcze raz… Wychodzi – postanawiam nie budzić już chłopaków. Świstak ostrożnie wyciąga zza skał główkę,
chwilę siedzi
i znowu zmyka. Próbuję zająć bardziej strategiczne miejsce – kładąc się płasko z aparatem, na trawie za skałką naprzeciwko nory świstaka. Zawieszam się na wejściu do nory i czekam.
Nagle słyszę za sobą głosy. Odwracam się a za mną stają na baczność turyści… Serio?… Nie widzą, że mam swoje czatowisko i czekam na świstaka?… Jak ma ponownie wyjść, jeżeli naprzeciwko nory stoją gadające głośno człowieki?… Rezygnuję – dłuższe czekanie nie ma sensu. Lepsze zdjęcia świstaków zrobię innym razem. A teraz cieszę się z mojej samotnej świstakowej chwili, sprzed momentu napadu turystów. Cieszę się tym bardziej, że jednak musiałam na świstaka poczatować i było to bliższe fotografowanie mojemu sercu, niż symilarne do focenia w ZOO, gdyby świstaki biegały pomiędzy turystami.
Budzę chłopaków, podchodzimy pod górę się do schroniska Bachlalm.
Jemy regionalne, ulubione przez nas, zapiekane ziemniaki ze śmietaną. Jedyny Kubuś jako nielubiący śmietany – a tutaj nie można zamówić ziemniaka bez niej – wybiera rosół. Chłopaki piją lemoniadę a ja schroniskową herbatkę z rumem – tak na pożegnanie z Alpami :) Kuba ma płacz na końcu nosa, ponieważ obdarł w sandałach nogę. A nie mówiliśmy?… To takie okropne, że rodzice z reguły mają rację ;) Mamy, nie mamy – trzeba synusiowi pomóc… Przyklejam plasterek. Na twarzy latorośli wykwita uśmiech i idzie brykać na huśtawki :)
Obserwuję niebo, które z różnych stron, wygląda zupełnie inaczej. Inaczej, ale z każdej strony pięknie…
Kończymy jeść i jeszcze raz wracamy na świstakową polanę. Niestety, ponieważ świeci słońce, znowu na niej jest dużo hałasujących ludzi. Rezygnujemy a marchewki dajemy dzwoniącym, górskimi dzwonkami alpejskim krówkom.
Ta, którą karmi Mati, ma chyba ochotę zjeść Pana Męża w całości ;D
Parskamy śmiechem patrząc na uwielbiającą marchewki krowę… O dziwo nie wszystkie w świstakowych marchewkach gustują. Niektóre krowy zamiast wcinać marchewki, wolą skubać trawę.
Kubuś obecnie odfochowany, ze względu na zaopatrzenie obdartej nóżki plastrem i poczucie niebycia deficytem uwagi, głaszcze ślicznego cielaka.
Obserwuję jeszcze mamę z młodą jałówką. Mama czule liże swoją córeczkę…
Zawsze mnie rozczula widok miłości rodziców do dzieci wśród zwierząt.
Żegnamy się z sympatycznymi krowami
i w dobrych nastrojach schodzimy w dół.
Jeszcze odwracam się w stronę szczytów
i biegnę za oddalającymi się już drogą, moimi chłopakami.
W połowie drogi w końcu zrywa się porządna ulewa, która oczyszcza powietrze z przedburzowej duchoty.
Zabezpieczamy aparaty a ja wyciągam aparat do zdjęć podwodnych – w takich okolicznościach natury, absolutnie na miejscu ;D
Idziemy w świetnych nastrojach, chlapiąc kałużami
i ciesząc się świeżym zapachem skąpanego w deszczu lasu… :)
Ulewa mija a sandał Kuby rozlatuje się praktycznie zupełnie…
Nie zmienia to jednak świetnego humoru, wcześniej marudzącej pociechy, maszerującej w podskokach za rączkę ze starszym bratem ;D
Jakby deszcz oczyścił również fochy wszelakie ;D
Odbywamy również próby latania na wirtualnej miotle – na Harrego Pottera ;D
Pięknie parującą po deszczu drogą schodzimy do samego samochodu.
Wracamy do hotelu. Po drodze kupujemy prezent dla córeczki – małą regionalną torebkę….. Mamy nadzieję, że będzie się Kasi podobać… Ale to nigdy nie wiadomo. U Kasieńki trudno się zorientować na sto procent – co się podoba, a co nie…. Jeszcze tylko kolacja. Na dworze leje jak z cebra – mamy załamanie pogody po pięciu dniach przepięknej pogody.
Wyobrażam sobie, że to Alpy za nami już tęskniąc szlochają… ;)
Jeszcze ostatnie partyjki Remika, rozgrywane na naszym łóżku –
taka zielona noc ;) Rano śniadanie i wracamy do domu… Gdzie już na nas czeka Kasieńka, z którą umawiamy się na wspólny obiad.
No i w końcu mam przy sobie wszystkie moje dzieciaki :D
Jakie były te nasze Alpy???
Tak jak się spodziewałam – były absolutnie czasem przepięknym. Czasem pięknych widoków, ciężkich wędrówek, cudownej górskiej ciszy – przerywanej tylko krzykiem ptaków i szumem wodospadów. Czasem chłodnej górskiej wody, tej do picia i tej do zanurzenia się, pięknem kozła górskiego, ptaków i świstaka. Gorącego słońca, a no koniec cudownie orzeźwiającego ulewnego deszczu.
Pierwszy raz byłam latem w Alpach, ale od lat o takim byciu marzyłam. I wiem, że marzyłam nie na darmo – Alpy latem są przepiękne….
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!