LatoPodróżeRodzinaSkandynawia

Skandynawia- rok 2014. Szwecja - kraina jezior i reniferów. Norwegia - kraj gór, wielorybów i białych plaż dalekiej północy. Lofoty.

1003.2019
Powrót do spisu treści

Rozdział XXII
Mój wieloryb

20.08.2014, środa

Ranek wstaje słoneczny. Widok z okna mamy przepiękny…

Mati mówi: wiesz kochanie ile musielibyśmy zapłacić za taki widok z hotelowego okna, a my go mamy za darmo z okna naszego domku na kółkach…. Powiedział to w nieodpowiednim momencie, bo w tym momencie przychodzi ”smutna” pani z kasownikiem i inkasuje od nas 15 euro… Stoimy w miejscu, z którego wypływają wycieczki pod lodowiec. Cóż nie zauważyliśmy… Nasz nocleg stał się w tym momencie najdroższym noclegiem w Norwegii, bo jedynym płatnym. Mati twierdzi, że zapłaciliśmy za widok z okna, a nie za nocleg. Ok, niech tak będzie… 60 zł za takie wrażenia estetyczne, zaraz po otwarciu oczu i bez wychodzenia z łóżka – cena niezbyt wygórowana ;) Szybko przejeżdżamy znad jeziora na wyższy poziom parkingu. Strzałki też musiały zapłacić za miejscówkę nad samym jeziorem. Zwijają namioty i przenoszą wyżej. Jemy śniadanie. Czas ruszać dalej, ale Marcin mówi, że pod wodospad z drugiej strony jeziora jest tylko cztery kilometry, można by pobiec… Pobiec, to ja nie bardzo mogę, ponieważ nadal mam mocno kontuzjowaną nogę. Mój krwiak sięga od kolana do połowy łydki, ale pójść czemu nie? A w mojej głowie jedna myśl – spod wodospadu jeszcze tylko 4 kilometry (później okazało się, że 5 km) na lodowiec. Czyżby mój wielorybek zaczynał rosnąć :) Mamy mało czasu. Prom w Treleborgu odpływa w sobotę o 23.30 jest środa 10.00 rano, mamy do przejechania 1680 km i brak pewności, czy Landek da radę??? Ale lodowiec…. Idziemy… Od razu zaczynają się schody. Droga do wodospadu wzdłuż jeziora okazuje się bardzo ciężka. Idzie się jak w buszu. Wąziutkie ścieżki, wśród wysokiej roślinności, paprocie sięgające do pasa a momentami do ramion. Wszystko mokre, jest duszno, trochę mży. Za chwilę jesteśmy przemoczeni.. Drogę, jeżeli można ją nazwać drogą, przecinają zwalone pnie drzew. Mocno utrudniają marsz… To przede wszystkim wszystkim brzozy, których kora pięknie się srebrzy…

Za każdym razem trzeba je przekraczać, lub przechodzić pod nimi. Moja noga płacze a zrobiliśmy dopiero kilometr. Mati mówi mi, że nie dam rady i powinniśmy wrócić. A co z moim Wielorybem??? Dam radę. Idziemy. Ze stoków leją się małe wodospady. Jest jak w baśni…

Idziemy bardzo wolno. Mati pomaga mi przy ostrzejszych stopniach potworzonych przez różnicę poziomów podłoża. A Kuba co chwilę ostrzega przed przeszkodami, mówiąc mi w jaki sposób daną przeszkodę mam pokonać. Bardzo się synuś o mnie troszczy :) Próbuję oszczędzać kontuzjowaną nogę, więc nienaturalnie wyginam się w bok. Zaczyna boleć mnie odcinek lędźwiowy kręgosłupa i zdrowa przeciążona w tym momencie noga. Na jeziorze widzimy łódź płynącą do przystani pod wodospadem. Stwierdzam, że ta przystań to jest wszystko co dam radę zrobić i płynę z powrotem. Do przystani od wyjścia z przyczepy idziemy 3,5 godziny. Łódź dopływa dokładnie w tym samym momencie, gdy my tam docieramy. Mati mówi płyń z powrotem. Przed nami wodospad i skały w górę. A gdzieś tam mój Wieloryb…

Postanawiam, że dam radę. Mati mnie ostrzega, że to ostatnia łódź dzisiaj i będę musiała wracać całą drogę pieszo. Trudno. Jakoś sobie poradzę. Po skałach będzie łatwiej… Idziemy. Odkładam na później myśl o powrocie przez chaszcze. Będę płakać jak przyjdzie na to czas. A teraz w górę.
Pierwsze podejście jest ostrzejsze niż myśleliśmy, ale jesteśmy krok za krokiem coraz bliżej lodowca, więc zaczynam się uśmiechać. Co tam jeszcze cztery kilometry… pestka :)

Skały mają niesamowitą strukturę i mienią się różnorodnymi barwami od czerwonych, przez pomarańczowe, brązowe, niebieskie aż do grafitowych.

Po drodze mijamy wzburzone wody wodospadu.

Idziemy po skałach. Już wiem, że to nie będzie taka ”pestka” jak myślałam jeszcze godzinę temu na fali szczęścia, która mnie ogarnęła po skończeniu przedzierania się przez chaszcze. Nic, spróbuję poudawać, że noga mnie nie boli. Nie bardzo mi to wychodzi…

Co niektórzy sobie utrudniają…

Każde z dzieciaków znajduje sobie wygodny kącik do odpoczynku… :)

Mati zaś czuwa nad wszystkimi.

Ja, żeby odciągnąć uwagę od bolącej nogi robię zdjęcia. Właściwe na co się nie spojrzy, to zachwyca…

Spotykamy najpierw Strzałka z Tosią i Zosią. Wracają przed resztą, ponieważ nie podeszli pod sam jęzor lodowca. A potem Dorotkę, Michała i Zuzę. Oni dotarli pod sam jęzor. Dorotka ledwo idzie. Ją też boli noga. Ta, którą rok temu złamała. Dziewczyny w naszej ekipie pomimo tego, że nie jest łatwo – dają radę :)

Przed nami otwiera się widok na duże jezioro lodowcowe

Nagle go widzimy. Jest mój Wieloryb…

Jest przepiękny… Tu już oczy pocą mi się na całego. Noga nie boli, nie umiem nic powiedzieć… Stoimy z Matim i tylko patrzymy…

Dzieci odpoczywają… Postanawiamy iść pod sam jęzor lodowca schodzącego z Kamplitind. Ok. 600 metrów trudnej drogi po skałach… Ale jesteśmy za blisko, żeby zrezygnować. Idziemy po dużych taflach skał, tworzących różnej wielkości stopnie jak półki. Trzeba iść ostrożnie, żeby się nie pośliznąć.

Filip oczywiście wysforował do przodu.. Podchodzimy pod sam jęzor. Te 600 metrów robimy w 40 minut. Zapiera dech w piersiach… W Norwegii lodowce są moimi wielorybami a ten to naprawdę wspaniały okaz… Przez chwilę wypełnia mnie prawdziwe uczucie spokojnego szczęścia…

Wejście tu kosztowało mnie dużo wysiłku i najzwyczajniej w świecie bólu, ale było warto. W tej chwili nie żałowałam ani jednego parzącego ogniem w nodze kroku. Bez bycia na lodowcu, mój wyjazd do Skandynawii nie byłby pełny. Dla mnie lodowce są esencją Norwegii i tym co jest tutaj najpiękniejsze… A ten lodowiec jest mój :)

Powrót do spisu treści

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *