LatoPodróżeRodzinaSkandynawia

Skandynawia- rok 2014. Szwecja - kraina jezior i reniferów. Norwegia - kraj gór, wielorybów i białych plaż dalekiej północy. Lofoty.

1003.2019
Powrót do spisu treści

Rozdział XXIII
Trudne chwile

Jak to w życiu bywa, w tym momencie przekonuję się, że chwile szczęścia są czasami bardzo ulotne. Rozglądamy się. Nigdzie nie widać Filipa. Ostatni raz widzieliśmy go wysoko na górze i byliśmy przekonani, że schodzi do nas. Pod lodowcem nie można krzyczeć, za duże ryzyko osunięcia się śniegu. Jestem w panice. Przestaję widzieć piękno i czuć spokój. Zostaje strach. Co jeżeli Filip pomyślał, że idziemy na szczyt , a może zszedł na dół. Jest coraz zimniej, robi się późno. Jest po 18.00. Filip nie ma latarki, ani nic do jedzenia, ma tylko trochę wody. Boimy się, że może spaść z jakiejś skały, albo się zgubić. Nie wiadomo jak jest z drugiej strony góry. Nie wiemy co robić??? Mati decyduje się iść na grań, żeby spojrzeć z szerszej perspektywy.

Ja , Kasia i Kuba wracamy szlakiem spod lodowca. Mam ściśnięty żołądek i płacz na końcu nosa. Próbuję zebrać się w sobie, żeby za bardzo nie straszyć dzieci, ale jest to trudne. Kasia, która od rana miała muchy w nosie, zmienia się o 180 stopni. Pomaga schodzić z półek skalnych Kubusiowi, mi podaje rękę, gdy nie umiem zgiąć nogi przy wyższym stopniu. Widać jak bardzo z Kubą boją się o brata. Nagle słyszymy, że Mateusz coś krzyczy. Oddychamy z ulgą – pewnie znalazł Filipa. Już w lepszych nastrojach schodzimy do drewnianego schronu – miejsca, z którego wychodzi się pod sam jęzor lodowca. Nagle ze schronu wychodzi Filip. Zamieram. Jeżeli Filip jest tutaj, to dlaczego Mateo krzyczał. Teraz to już zaczynam płakać. Wyobraźnia (a mam ją bogatą nad wyraz) podsuwa mi przed oczy straszne obrazy. Krzyczę na Filipa, jak mógł nam to zrobić. Od lat uczymy dzieci, że w górach nie wolno pod żadnym pozorem: po pierwsze schodzić ze szlaku, po drugie oddalać się od grupy. Dwa czynniki, które mogą spowodować brak szczęśliwego zakończenia wyprawy… Nie ma co krzyczeć, teraz ze strachem patrzę w górę, czy pojawi się Mati. Mijają minuty a jego nie ma. Nie mogę uwierzyć w to, że moje marzenie zobaczenia kolejny raz lodowca zamienia się w jakiś koszmar… Nagle z góry słyszymy wołanie. Dzięki Bogu Mateusz. Schodzi, z jednej strony przeszczęśliwy, bo na górze miał przepiękną ekspozycję,

a na dodatek wiedział, że Filip jest bezpieczny, ponieważ widział go z góry, schodził trasą trójkową, więc doczekał się wspinaczki – niestety bez asekuracji, co pozwoliło zażyć mu parę strzałów adrenaliny. Szczerze mówiąc mógł mi tego nie mówić, bo moja wyobraźnia znowu hula, ale w sumie i głowa, i serce już mam spokojne. Mój syn i mój mężczyzna są bezpieczni. Z drugiej strony Mateo jest wściekły na Filipa i wyjaśnia mu twardo, po męsku i bez znieczulenia, ale tylko werbalnie – co myśli o zachowaniu naszego najstarszego w górach. Myślę, że czasami nie zaszkodziłoby trochę podparcia przekazem niewerbalnym ;)

Po przekazaniu paru twardych prawd życiowych. Już z lekkim sercem wracamy na dół. Myślę, dzisiaj każdy czegoś się nauczył… A czego ja się nauczyłam??? Tego, że nasz nawet najpiękniejszy ”Wieloryb”’ nie może zasłonić tego, co w życiu najważniejsze – Rodziny. Wracamy. Po Kasi i Kubie też widać jak im ulżyło.

W dobrych humorach schodzimy w dół.

Ale przed nami jeszcze z 7 km, w tym 4 km koszmarnej drogi przez las. Gramy w skojarzenia i idziemy na pewno szybciej niż w górę. Ja przestaję postrzegać ból w nodze. Ważne, żeby dojść do przyczepy jak najszybciej. Ponarzekam sobie później. A w dodatku boli mnie i kontuzjowana noga, i przeciążona zdrowa i kręgosłup, więc postanawiam przestać się przejmować. Dzieciaki dzielne, chociaż naprawdę jest ciężko. 1,5 km przed przyczepą Kuba już ma dosyć i na całego buczy. Napada go pniak mocno uderzając w udo. Biedaczek buczy jeszcze głośniej. Kasia prawie buczy a ja o dziwo się trzymam dopóki nie ląduję na śliskich skałach prosto na bark. Pada deszcz, jesteśmy cali mokrzy i makabrycznie zmęczeni. Ale już widzimy naszą przystań z przyczepą. Od razu nastroje się poprawiają. Kuba prawie biegnie, Kasia mówi, że właściwie lubi takie wyprawy a Mati z Filipem? Jak to oni. Przyzwyczajeni i do gór, i do jęczącej rodziny ;D Przytulamy się do Landka.

Przeszliśmy 18 kilometrów w 9 godzin. Strzały dawno w drodze. Mają, gdzieś trzy godziny przewagi nad nami. Ale wyszli w góry wcześniej. A teraz przez chwilę i tak będziemy podróżować osobno..

Dziękuję Rodzince, że podjęła wysiłek dotarcia do mojego Wieloryba :* Na pewno długo będziemy pamiętać tą wyprawę… Ale bez wypraw i bez ”Wielorybów” wakacje byłyby nudne :) Zrzucamy z nóg buty trekingowe. Pada deszcz, więc w moim odczuciu inteligentnie chowam skarpy pod przyczepę, żeby nie mokły. Grzeję fasolkę po Bretońsku. Jemy, trochę się myjemy. I co się okazało? Postawiłam buty prosto pod odpływem z łazienki. Cała woda poleciała do jednego buta. Gdyby nie mydło można by ryby hodować. Odkrywa to Filip, kiedy robimy klar na pokładzie i pod pokładem. Rodzinka ma ubaw na całego a ja w sumie wypranego jednego treka. Ruszamy dalej. Jest godzina 22.00. Trzeba przejechać jeszcze dzisiaj parę kilometrów pomimo zmęczenia. Dzieci oprócz Filipa zasypiają. Nas jeszcze trochę trzymają endorfiny powysiłkowe. Dajemy radę przejechać 220 km. Mati jest hardcorem. Padamy spać na pierwszym lepszym parkingu…

Powrót do spisu treści

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *