Skandynawia- rok 2014. Szwecja - kraina jezior i reniferów. Norwegia - kraj gór, wielorybów i białych plaż dalekiej północy. Lofoty.
Rozdział V
Jagodowa Góra
Dojeżdżamy do Rostvollen w obrębie Gutulia National Park. Zmieniamy buty na treki i idziemy w góry. Szczyt Elgahogna 1458 m.n.p.m. My idziemy na sąsiednią górę. Jest trochę niższa – na mapie zaznaczona bez nazwy. Nazywam ją Jagodową Górą.
Całe jej zbocza jak okiem sięgnąć porośnięte są krzakami jagód. Trzeba uważać bo rosną razem z jakimiś czarnymi jagodami na roślinach przypominających małe jałowce.
Borówka czarna (Vaccinium myrtillus)
Idziemy pod górę jest straszny upał. Czuję, że błędem było włożenie do scarp cienkich skarpetek. Obdzierają mi się całe nogi. Mati mówi, że ma tak samo. Cóż trudno, trzeba iść dalej… Kuba czuje się lepiej, wsuwa jagody. Na jego dolegliwości jak znalazł. Zresztą póki co odżył i z młodzieżą wysforował do przodu pod górę. Jak mały reniferek :) A przecież jest od trzech dni praktycznie na samym ryżu… Dzielny synuś :) Marcin z Tosią zostali na dole, bo strasznie marudziła. Idziemy do góry z Dorką i resztą dzieciaków.
Droga jest naprawdę przepiękna. Krzaki jagodowe są poprzeplatane wrzosami, wokoło rosną karłowate krzewy koloru szałwii i drzewka, które wyglądają jak oliwne gaje w Grecji (spostrzeżenie Dorotki).
A obok tego wszystkiego spływające z góry strumienie źródlanej wody. Chłodzimy się. Pijemy nabierając pełnymi garściami. Woda smakuje przepysznie.
Idziemy dalej. Jest coraz wyżej, ale dajemy radę :)
Widzimy wodospad i postanawiamy ochłodzić się w nim jak będziemy wracać. Młodzież już daleko z przodu. Ja pomału mam dosyć. Czuję konsekwencję całego roku pracy od rana do nocy w poradni i małej ilości ruchu. Jazda konna raz w tygodniu – to trochę za mało. Mam żadną wydolność i na dodatek czuję, że moja astma zaczyna hulać w najlepsze. Wkurzam się na siebie. Biorę wziew. Wysyłam Matiego do przodu, trochę odpoczywam i zasuwam w górę – nie czas się pieścić. Na szczycie jest pięknie – odpoczywamy…
Zrobiliśmy ok. 300 metrów przewyższenia. Gdzieś 4 km pod górę. Jak na pierwszy raz – nieźle. Przegryzamy po ćwiartce batonika, bo wzięliśmy tylko pięć a trzeba podzielić na wszystkich. Dorka dzieli się za to piwkiem z Matim. Ja w trakcie górskich wędrówek wolę wodę…
Michał próbuje wczuć się w życie człowieka z epoki kamienia łupanego, tłukąc kamieniem o kamień – wizerunkowo nie bardzo odstaje ;D
Michał próbuje wczuć się w życie człowieka z epoki kamienia łupanego, tłukąc kamieniem o kamień – wizerunkowo nie bardzo odstaje ;D
Wracamy ze szczytu
Mati znajduje podgrzybka, zjemy na śniadanie jajecznicę na grzybach – właściwie na grzybie ;) Pycha :)
Schodzimy do wodospadu. Zrzucamy buty. U mnie oczywiście pęcherz na pięcie jak ta lala. Zanurzamy nogi w lodowatej wodzie, aż ścina…
Mati wpada do wody w butach i ciągnie Kubę za sobą. W konsekwencji Kubuś ma całe spodnie i buty mokre. Nie szkodzi – wyschną. Na dodatek mój mąż siada na podgrzybku :( Zbieramy grzybka lekko rozpłaszczonego i spokojnie zaczynamy znowu wracać na dół. Nagle zaczyna grzmieć i padać.
Filip oddaje mi swoją kurtkę, żeby przykryć torbę z aparatem. Zrywa się straszna ulewa. W ostatnim momencie przed rozpętaniem się strasznej burzy z gradobiciem dobiegamy do auta. Dzieci pakujemy do samochodu, a my w przyczepie podgrzewamy na szybko fasolkę po bretońsku. Nie możemy wszyscy schować się do przyczepy, ponieważ nóżki podpierające są nie rozłożone. Strzały siedzą w swoim aucie. Pioruny, grzmoty i grad wielkości grochu. Z niepokojem patrzymy na okna dachowe, czy wytrzymają… Mati w deszczu przebiega z miskami fasolki dla starszaków i ryżem dla Kuby, żeby już jedli. Wraca, burza szaleje na całego na zewnątrz. W przyczepie jesteśmy sami i nie jemy obiadu…. :) Nie wiadomo, która burza – atmosferyczna, czy uczuć mocniejsza…
Ktoś tłucze w drzwi. Cóż, otworzymy kiedy indziej… Jak się później okazało, do przyczepy próbowały dostać się Strzały. Musieli ruszyć szybciej, ponieważ chcieli promem przedostać się głębiej w Norwegię, żeby zatankować gaz. Chcieli omówić miejsce ponownego spotkania. Całe szczęście, że żyjemy w epoce telefonów komórkowych i smsów ;)
W końcu jemy pyszną fasolkę. Potem zbieramy miski od dzieciaków, sprzątamy, wsiadamy do auta i w drogę. Umawiamy się smsowo za Strzałami w okolicy Revsund nad błękitnymi jeziorami… Wstukujemy miejsce docelowe w nawigację. Hołek liczy i mówi: 280 km 5 godzin do celu. Ok. Wybieramy drogę ,,optymalną”. Droga ,,krótka” wychodzi tylko 7 km krócej, a trochę boimy się, że będzie prowadzić przez góry. Jestem tak zmęczona trekkingiem i ,,burzą”, że nawet nie jestem w stanie znieść muzyki. Aerosmith (jak mówi Kasia – posłuchajmy Aerosmifów) w tym momencie mnie przerasta. Prawie zasypiam a tu znowu renifery. Przytomnieję w momencie i chwytam aparat :) Jedziemy dalej. Nagle na poboczu, przy samej drodze widzimy pięknego, olbrzymiego, jasnego renifera… i nie możemy się zatrzymać, bo mamy za sobą samochód. No tak my jedziemy dalej a oni stają i focą – nie mają nikogo na ogonie :( No to jedziemy dalej i wpadamy prowadzeni przez Hołka w ,,optymalną” drogę szutrową ( na mapie oznaczona jako biała) 50 km tej fantastycznej drogi przed nami.
Trochę odpoczęłam i już mogę słuchać muzyki – puszczamy Luisa Armstronga. Dzieciaki mają super humor, więc droga płynie wolno( po szutrze jedziemy 30 km/h), ale wesoło. Jak okiem sięgnąć surowe przestrzenie Skandynawii (jeszcze Norwegia). Zero samochodów, zero ludzi – tylko drzewa, porosty i renifery – czyż życie nie jest piękne :) Mógłby jednak już się pojawić jakiś kawałek asfaltu. Po 50 km zjeżdżamy z naszej optymalnej drogi na asfalt – wg Hołka też oczywiście ,,optymalny”… i kierunek prosto Revsund Szwecja. Powinniśmy dojechać gdzieś na 24.30 – zobaczymy jak damy radę.
Nie dajemy rady. Stajemy 80 km przed Revsund, na parkingu leśnym. Dojeżdżają Strzały i idziemy spać. Bardzo zmęczeni, a ja z piekącym, pękniętym pęcherzem na stopie, który posmarowałam ałunem – żeby zasuszyć. Szczypie strasznie… :(
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!