ChorwacjaLatoPodróżeRodzinaSłowacja

Dzieci tak szybko dorastają… Chorwacja, Słowacja.

1802.2017
Powrót do spisu treści

Życia rozstaje

,,Gdy dorosną dzieci Twoje małe,

co tu robić, lub czego nie robić wcale.

Miesza się troska z ogromem miłości.

Pozwolić odejść? Czy to objaw słabości?

Patrzę dziś w przeszłość do swojej młodości,

jak trudno już było w domu rodzinnym gościć.

Miłość z różnicą pokoleń się szarpie,

a jeśli na zewnątrz czyhają harpie?

Co tutaj robić? Co tu poradzić?

Czy można biegowi lat się przeciwstawić?

Nie walcz – czas drzwi rodzicielskie uchylić,

dać wybór i spokojnie głowę schylić.

Łzę zetrzeć z policzka płynącą ukradkiem,

przytulić, a potem dać plecak i dróg życia mapę.

Czy to rozstanie jest już na zawsze?

Czy pogubimy się w upływającym czasie?

To nie rozstanie, bo miłość zostaje,

to tylko zwykłe życia rozstaje…”

mojej Rodzince…

Rozdział I
Wyjazd.

21. 07. 2016, czwartek.

No i znowu wyjeżdżamy – tym razem nie za daleko. Brak finansów i ogólne zmęczenie spowodowało, że chcemy dziesięć dni spędzić w jednym miejscu i nie przejeżdżać paru tysięcy kilometrów. Jesteśmy zdeterminowani, żeby poleżeć na plaży, pogrzać się w słoneczku, popływać z fajkami, pobawić się z rybkami i po prostu odpocząć. Jednym słowem jedziemy w tym roku zgodnie z marzeniami Kasi – kierunek Chorwacja, wschodnie wybrzeże Istrii. Po drodze zamierzamy zaliczyć Wenecję. Ja i dzieciaki nigdy w niej nie byliśmy za to Mati był kilkakrotnie. Bardzo chciałabym kupić na naszą podróżniczą ścianę jakąś piękną wenecką maskę. Jak już się wynudzimy na chorwackiej plaży zamierzamy wracać przez Klagenfurt i trochę pochodzić po górach – ku rozpaczy Kasi oczywiście :)

Takie mamy plany a gdzie nas droga poprowadzi zobaczymy? Domek wieziemy za sobą.

Wyjazd z domu jak zwykle trochę nerwowy. Ja mam do wyjazdu wszystko przygotowane od dwóch tygodni. Mati wszystko co jest w jego gestii typu: rzeczy do snorklingu, butla gazowa, buty, ogarnięcie samochodu, ubezpieczenie itp. załatwia na pięć minut przed wyjazdem. Np. ubezpieczenie o pierwszej w nocy przed wyjazdem – masakra :( Efekt wyjeżdżamy o piątej a nie o drugiej popołudniu jak zamierzaliśmy. Ciekawe, o której wyjechalibyśmy, gdybym ja pakowała wszystko na ostatnią chwilę?

W każdym bądź razie jedziemy – lodóweczka plus bagażnik pełne jedzonka, łącznie z tym co jeszcze zerwałam z Kasią i Filipem z ogródka – ogórki, cukinie, czarna porzeczka – zdążyłam jeszcze zrobić słoik dżemu z czarnej porzeczki. Będzie pyszny na pierwsze wakacyjne śniadanko :)

Dwa ciasta upieczone, usmażone kotlety, ciuchy spakowane, cała apteka wykupiona – jak zwykle ;) Można zacząć urlop. Wzięłam pięć sukienek – ciekawe, czy dotrzymam postanowienia, że tym razem lato będzie pod hasłem ”chodzę tylko w mini” ;)

No to zaczynamy. Słuchamy polskich rockowych przebojów m.in. ”Paw”, Dżemu, ”Autobiografia ” Perfektu, ”Nadzieja” Iry – wszystko co nasze… Trochę z Matim podśpiewujemy – Filip się krzywi, bo śpiewać nie umiemy. Cóż, ale niestety uwielbiamy – niech się z nas śmieje do woli.

Mijają kilometry. Filip i Kasieńka już z tyłu śpią – bardzo dzisiaj pomagali. Kubuś natomiast pomagając mniej, czyli wcale – wypoczęty gra na tablecie. Jak mówi nam codziennie ”korzystam z wakacji” – więc unika prac wszelakich na całego. A w unikaniu zajęć męczących jest mistrzem ;)

Mamy godzinę 18.05. – zobaczymy jak daleko uda nam się dzisiaj dojechać?

Pierwsza wpadka już o 20.15. Młodzież się przebudziła i okazuje się, że Filip nie wziął gitary – zaczyna się . Ciekawe czego jeszcze zapomnieliśmy??? Ale szkoda, że jedziemy bez gitary…

Kuba zaczyna podróż od ogólnego stałego marudzenia – mamy nadzieję, że jakoś mu przejdzie. Kasia (nie ma to jak starsza siostrzyczka) nie pomaga i drażni Kubę, jak sama twierdzi tylko ”troszeczkę”. Troszeczkę, nie troszeczkę Kubie to wystarczy do pretekstu zwiększenia natężenia marudzenia i jęczenia. Przeczekamy. Nie dajemy rady przeczekać po półtorej godzinie ustawiamy dzieciaki do pionu i mamy trochę spokoju – nie do końca błogiego, ale zawsze ;)

Ok. 22.00 dzieciaki zamiast spać marudzą o żelki, ciasto i kabanosy. Najlepiej naraz wsuwane do paszcz. Pychota ;( Mati zatrzymuje się na parkingu. Zaspakajam potrzeby pasażerów z tylnej kanapy a Mati mówi, że nie ma wyjazdu na wprost. Jesteśmy na wąskiej gruntowej drodze między pauzującymi Tirami. Ciemno, nic nie widać do tyłu. Próbuję Matiego wyprowadzić, ale mnie też nie widzi. Na dodatek rozpętuje się burza, błyska strasznie. Jak błyska to chwilowo coś Mati widzi. Niestety zbyt chwilowo. Wycofuje pomalutku co chwilę wysiadając. W końcu wyjeżdżamy. Nie pierwszy raz Mateo udowadnia, że jest świetny jeżeli chodzi o operowanie przyczepą.

Jedziemy w burzy, błyska się i leje okropnie. Ale dzieciaki zaspokojone w/w mieszanką zasypiają – oczywiście wszystkie oprócz Kuby, który w końcu przestał jęczeć i ma świetny humor.

22.07.2016, piątek.

Jest godzina 0.50. Daliśmy radę przejechać 460 km. Nieźle jak na wyjazd na totalnym niewyspaniu. Jedno marzenie na ten moment – to rzucić się na łóżko i spać. Cóż nie ma tak dobrze. Wchodzę do przyczepy i pełne załamanie. Mówiłam Matiemu, żeby nie dopakowywał swojej wielkiej kosmetyczki do szafki z kosmetykami. Mówiłam ”wypakuj rzeczy a kosmetyczkę daj do samochodu”. Ale czy mój mąż robi kiedykolwiek to co ja mówię??? Efekt – kosmetyczka oparła się o drzwi szafki, drzwi się otwarły i wszystkie kosmetyki wypadły. Litrowe mydło pękło rozlewając się po całej podłodze a w nim taplają się kosmetyki. Na dodatek Mati zapomniał zakręcić zawory z wodą pod naszym łóżkiem, więc wody nie mamy – uciekła. Buty w przednim bagażniku są całe mokre. Super… Za to mydła na podłodze jest Ci u nas pod dostatkiem. Dobrze, że ktoś wymyślił ręczniki papierowe… 20 minut sprzątania i jeszcze człowieku nie możesz powiedzieć: ”a nie mówiłam”, bo źle działa na Pana Męża :( Dobrze, że jedziemy do Chorwacji, a nie do Norwegii. Nie powinno być problemu z dosuszeniem. W końcu zasypiamy. Nastawiamy budzik na 5.15, wstajemy o 5.45. Nie możemy się dobudzić. Wyganiamy dzieciaki z poduszkami do samochodu. Chcemy szybko ruszyć. Nic z tego. Przestała działać lodówka. Mati bierze się za ponowne uruchomienie. Oczywiście nie udaje się. Myślę – niech uruchamia dośpię 15 minut. Niestety słyszę: ”Kochanie to potrwa. Może zrobisz w tym czasie kawkę?” No to zwlekam się z łóżka i robię kawkę z mineralnej plus kanapki na drogę. Pół godziny później ruszamy w drogę. Słuchamy Iry. ”Nadzieja” to dobry utwór. Miejmy nadzieję, że to wszystkie wpadki jeżeli chodzi o przygotowanie się do wyjazdu. Niestety od razu nasuwa się tekst, iż ”nadzieja jest matką głupich”… Ale zawsze, gdy tak pomyślę przypomina mi się piosenka, którą uwielbiam

”Matką głupich nazwali Cię nadziejo,

ludzie głupi, ludzie mali nadziejo.

Choć się z Ciebie natrząsają, głośno śmieją.

Ty nas nigdy nie opuszczaj nadziejo”

I tego się będę trzymać :)

Jedziemy dalej w całkiem dobrych nastrojach, chociaż ja tym razem nie za dobrze fizycznie znoszę podróż. Strasznie chce mi się spać. Przymykam na chwilę jeszcze oczy, Mati jedzie spokojnie. Tankowanie na stacji – drogo 1,39 euro/litr. Wypogodziło się, pięknie świeci słońce, wjeżdżamy w Alpy. Zaczynają się piękne górskie widoki. Na razie gór niezbyt wysokich, ale to dopiero ”wrota Alp” jak mówi Mateo. Przejeżdżamy przez Wolfsberg. Kierunek na Klagenfurt.

Jedziemy mnóstwem mostów, pod którymi wije się przepiękna lodowcowa rzeka z wodą praktycznie białą, o lekkim odcieniu turkusu. Nie ma się gdzie zatrzymać, żeby się wykąpać. Jesteśmy na autostradzie. Taka kąpiel byłaby dla mnie teraz po prostu czymś wymarzonym. Dzieciaki na to, że całe szczęście – oni na kąpiel lodowcową nie mają ochoty. Kasia stwierdza, że mamuśka lodowce już przez dwa wjazdy wakacyjne miała a teraz czas na ciepełko i mam nie jęczeć. |Cóż coś w tym jest. Ale taka piękna lodowcowa rzeka… Autostrada jest pięknie zbudowana. Z mostów wjeżdża się w tunele wydrążone w górach. Większość przypomina wewnętrzną stronę brzegu kapelusza wielkiego grzyba.

Są ładne, nowoczesne i mądrze oświetlone – reflektory są tak ustawione, że dają dużo światła a nie oślepiają kierowców.

Przejeżdżamy granicę włoską i kierujemy się na Wenecję. Mateo stwierdza, że powinniśmy o godzinie 13.34 dojechać na camping, z którego autobusem pojedziemy już do samego starego miasta. Camping znalazła nam mama Mateusza – podobno wg forów najtańszy – ”Jolly” przy ulicy via Giusseppe Marghera.

Docieramy o godzinie 13.32 – nikt nie szacuje tak, jak mój mąż :)

Schody zaczynają się po przybyciu na camping – jest trzy gwiazdkowy z basenem – we Włoszech to już źle wygląda. Miejsca na przyczepę nie ma. Zaproponowali nam dwa namioty i 160 euro za jedną noc (co daje 712 zł). Wycofujemy się. Postanawiamy jechać na Triest i zostawić auto z przyczepą na strzeżonym parkingu ( we Włoszech lepiej nie próbować zostawiać na niestrzeżonym – może być różnie), zwiedzić Wenecję i wieczorem jechać dalej. Na całe szczęście po drodze jednak trafiamy na camping do przyjęcia – bez gwiazdek (pomijając dwie w recepcji – jak stwierdza mój mąż ;) ), bez basenu i palm – lepiej wróży…

Cena 52 euro (231 zł.) za nasz cały zestaw samochodowo-ludzki. Też nie tanio, ale różnica jest zdecydowana. Zostajemy. Niespodzianka – camping naprawdę jest w porządku. Spokój, czyste toalety i prysznice plus dostęp do prądu.

Trzeba zapamiętać to miejsce: camping ”Rialto” via Orlanda 16, Campalto VENEZIA tel +39 041 5420295.

Szybko jemy makarony z sosem bolońskim i gulaszowym (Mikado), zimny prysznic – na dworze jest 33ºC i idziemy na przystanek autobusowy. Autobus przegubowy do Wenecji nr 19 spod samego campingu spóźnia się 10 min. Przychodzi nam się przekonać co znaczy kierowca z włoskim temperamentem. Czuję się jak na kolejce górskiej. Cały autobus się trzęsie i mam wrażenie, że pędzę we wnętrzu rozklekotanej dżdżownicy ;)

Docieramy. Zawsze marzyłam o tym, żeby być w Wenecji – ciekawe, czy spełni moje oczekiwania. Właściwie nasze. Okazuje się, że moja córeczka też marzyła o Wenecji. No to ruszamy zmierzyć się z marzeniami… :)

Powrót do spisu treści

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *