LatoNaturaNowa ZelandiaPodróże

Nowa Zelandia – Urodziny na Antypodach…

1107.2019
Powrót do spisu treści

8 dzień – National Tongariro Park. Wulkan Ngauruhoe.

07. 04. 2019, niedziela

Budzę się o godz. 4.00. Siadam do pisania bloga. No teraz to już jest lodowato. Brrr… Ubieram dwa polary i?.. I rękawiczki 🙄 Trzeba sobie radzić 😉😃

O godz. 5.30 mam dosyć. Budzę Pana Męża mówiąc – Mati jest tak strasznie zimno… Nie ma tutaj jakiegoś ogrzewania? Jest – odpowiada mój szanowny małżonek. Z gazu – dodaje. Po prostu przekręć pokrętło nad szafką… Kurczę, dlaczego na początku podróży zakodowałam, że nie ma?…🤔 Nie wiem… Już za chwilę robi się przytulnie i ciepło. Tak to można podróżować 😃

Mati ma chyba jet lag w drugą stronę – w ogóle nie mogę szanownego Pana Męża dobudzić… Pisząc bloga, obserwuję więc samotnie budzący się dzień nad pięknym jeziorem Taupo.

W końcu jednak pijemy razem kawkę, jemy śniadanko. Po śniadaniu chwila dla doprowadzenia naszego domku na kółkach do porządku. W takich okolicznościach przyrody nawet zmywanie naczyń może sprawiać przyjemność 😃

I ruszamy w drogę. Nie mogę się już doczekać wyjścia na szlak. Jak się okazuje za 86 km – to moje ”nie mogę się doczekać” uzyskuje absolutne podstawy…

Piękno Narodowego Parku Tongariro zapiera dech w piersiach, od samego przekroczenia jego ”progów” 😊

Idziemy, tak jak zaplanowaliśmy poprzedniego dnia – szlakiem Tongariro Alpine Crossing. Przed naszymi oczami wyłania się lekko ośnieżony szczyt wulkanu Ngauruhoe.

Kusi nas wejście na sam szczyt, ale z miejsca, z którego wystartowaliśmy – to około 9 godzin marszu. Parking jest do czterech godzin. Musielibyśmy zaparkować w miejscowości przy parku, podjechać busem, zrobić szczyt, zejść z drugiej strony i znowu busem dostać się do kampera. Wyprawa na cały dzień. A my wieczorem powinniśmy jednak być już w porcie promowym, do którego z Parku Tongariro mamy prawie 350 kilometrów. Postanawiamy, więc tylko podejść na zbocze wulkanu – w obie strony około 12 kilometrów i 400 przewyższenia. To pozwoli nam poznać to piękne miejsce i odpowiednio wcześnie wyjechać w stronę Wellington – miejscowości, z której możemy przeprawić się promem na południową wyspę Nowej Zelandii.

Idziemy w górę. Trasa jest przepiękna. Na początku niebo jest zachmurzone i ciepło nie jest. Właściwie jest całkiem zimno – około stopni 9 °C.

Jednak po około godzinie ciężkie chmury pomału odpływają, słońce zaczyna mocno operować i robi się ciepło, a przy wysiłku podchodzenia w górę – gorąco.

Szlak nie jest wymagający i wędrówkę mamy super.

A im bliżej jesteśmy wulkanu, tym gra światła jest na nim piękniejsza.

Cześć szlaku prowadzi drewnianym pomostem,

ponieważ są tutaj rozlewiska płynącej, żelazowo zabarwionej wody.

A woda daje życie roślinom, które w odróżnieniu od pustynnego obszaru wulkanu Teide na Teneryfie (byliśmy tam trzy lata temu), rosną tutaj całkiem obficie.

Ale jest to absolutnie pejzaż wulkaniczny, obfitujący w twory ze skamieniałej lawy, w postaci większych i mniejszych kamieni, a także całkiem dużych głazów.

Podchodzimy pod zbocze wulkanu Ngauruhoe.

Na zboczu wulkanu robimy sobie małego selfika 😃

Chwilę zawieszamy się na pięknym, roztaczającym się krajobrazie – różnym tak naprawdę z różnej strony.

I wracamy – chociaż kuszenie ze strony szczytu Ngauruhoe jest duże. Nawet się zastanawiam nad możliwością zapłacenia mandatu 200 dolarów za przekroczenie czasu na parkingu. Jednak w końcu rozsądek zwycięża i zawracamy.

Jeszcze trochę zabawy z foceniem źródła spadającego ze zbocza okalających wulkan gór – dobry kranik nie jest zły 😉😀

A kraniki w górach to my z panem Mężem, od czasów przemierzania Norwegii, uwielbiamy 😊

Oczywiście ze źródlanego ”kranika” trzeba nabrać wody – pyszniejszej nie znajdziesz 😊

Wracamy szybkim krokiem w super nastrojach – szlaki górskie, to jest to co lubimy. Bardzo, bardzo lubimy… 😃

Nawet te pomostowe 😉

Mati chce pobiec do samochodu – mamy jeszcze 4, 5 km. Biegnij – mówię. A sama idąc szybkim krokiem, jeszcze napawam oczy pięknem tego miejsca… Jeszcze tych parę chwil potrzebuję… No to Pan Mąż biegnie, a ja idę.

Spotykam po drodze około 60-letniego Amerykanina. Chwilę gawędzimy. Mówi mi, że Polacy są bardzo przyjacielscy… No nie wiem – myślę w duchu. A głośno mówię – że mam taką nadzieję, ukrywając w miarę możliwości dużą dozę sceptycyzmu co do przyjacielskości naszych, co niektórych rodaków… 🙄 Idziemy razem jakiś kilometr gawędząc o tym i o owym, ale przede wszystkim o Nowej Zelandii. W końcu jednak żegnam się z sympatycznym Panem Amerykaninem i idę szybko dalej. Zaczynam biec na około 1,5 km przed samochodem – w oddali widzę zbliżającą się burzę.

Nie zmienia to piękna krajobrazu, ale lepiej się pospieszyć – dostanie się w środek burzy na otwartej przestrzeni, to nic fajnego…
Bieg nie przeszkadza mi w sfotografowaniu rosnących tutaj pięknych traw pampasowych… 😊

W ostatniej chwili przed deszczem dobiegam do kampera. Jak widać chętnych do podążania szlakiem nie przybyło 😉

Nie ma to jednak wpływu na czas jaki można na parkingu spędzić. Są samochody, czy też nie ma, obowiązuje czas czterech godzin i ani minuty dłużej. A ponieważ Nowozelandczycy bardzo przestrzegają ustalonych reguł, czy przepisów – to w razie przekroczenia limitu czasu nie byłoby zmiłuj się, opłata w wysokości 200 dolarów musiały zostać opłacona…

Pan Mąż czeka na mnie z pyszną, energetyzującą herbatką – z miodem i cytryną oraz sałatką owocową. Mniam… Taki powrót z wędrówki to rozumiem 😀

W sumie szlakiem zrobiliśmy 12 kilometrów i 400 metrów przewyższenia. Może nie jest to wyczyn powodujący zawrót głowy, ale wędrówka była super 😊

Zbieramy się szybko i jedziemy w stronę Wellington. Może uda się nam dzisiaj przepłynąć promem na południową wyspę. Mam jednak duże wątpliwości – nie zarezerwowaliśmy promu, ponieważ nie wiedzieliśmy kiedy uda nam się do niego dotrzeć.

W drodze na południe towarzyszy nam deszcz. W pewnym momencie rozbłyska słońce i na niebie malują się przepiękne tęcze, które podkreślają zbliżającą się wielkimi krokami jesień w Nowej Zelandii…

Dzień pomału chyli się ku zachodowi i zanim wjeżdżamy w ciemność nocy, słońce żegna nas zachodem, który nieziemsko maluje niebo. Takiego nieba jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy… 😯

Jadąc czuję, że coraz bardziej boli mnie lewy nadgarstek i na dodatek zaczyna puchnąć, plus mam dwa krwiaki. Nie wiem co się dzieje. Absolutnie nie kojarzę momentu, w którym się uderzyłam. Może, gdzieś po drodze na skałach. Mocno podpierałam się lewą ręką podchodząc pod spadające ze zbocza źródło. Pewnie wtedy… Nic, nie ma się co zastanawiać. Przejdzie. Złamana nie jest.

Dojeżdżamy do Wellinton około godziny 20.00 i niestety błądzimy w drodze do portu promowego. Po prostu nagle drogowskazy z Airport, Ferry port – zmieniają się na sam Airport. Zawracamy. Szukamy wjazdu do portu przez jakieś 45 minut. Okazuje się, że trzeba było dalej jechać w kierunku lotniska. W Nowej Zelandii jeżeli nie ma zmiany kierunku – to po prostu drogowskaz nie jest powtarzany. W końcu jesteśmy. Szybko przekonujemy się, że mamy bardzo dużo szczęścia, ponieważ ostatnie dwa miejsca na prom są dzisiaj o godzinie 2.30., a kolejne dopiero za dwa dni – wszystko zabukowane 😯 Rezerwujemy nasze bilety – koszt 230 dolarów i postanawiamy się trzy godziny zdrzemnąć. Prom płynie do szóstej rano. To nie będzie dobrze przespana noc…

A wracając do rezerwowania miejsca na promie – myślę, że lepiej jest jednak zrobić rezerwację wcześniej i planować podróż tak, żeby być w porcie kilka godzin wcześniej – nigdy nie wiadomo co się po drodze wydarzy… No i dobrze, że jednak nie robiliśmy szczytu wulkanu Ngauruhoe – na pewno nie zdążylibyśmy na prom 0 2.30 i musielibyśmy czekać dwa dni… Wolę nie myśleć o takiej ewentualności…

Powrót do spisu treści

Komentarze

fotoeskapady

05 sierpnia 2019 o 19:51

💓😊

Pan Mąż

05 sierpnia 2019 o 19:22

Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż

fotoeskapady

18 lipca 2019 o 16:49

Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina

Andrzej

16 lipca 2019 o 18:22

Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)

fotoeskapady

16 lipca 2019 o 16:14

Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃

Robert Remisz

15 lipca 2019 o 22:26

Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)

Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *