LatoNaturaNowa ZelandiaPodróże

Nowa Zelandia – Urodziny na Antypodach…

1107.2019
Powrót do spisu treści

9 dzień – Droga Królowej Charlotty, Marlborough Sounds.

08. 04. 2019, poniedziałek

Budzik dzwoni po trzech godzinach snu – jest godzina 1.00. w nocy. Trzeba się zbierać – prom nie będzie czekał….

Wjeżdżamy na prom. Parkujemy podziwiając, jak zwykle przy okazji płynięcia promem, zdolności upychania samochodów pod pokładem przez załogę promu. W tym potężnych ciężarówek.

Oczywiście w przypadku Pana Męża dochodzi podziwianie samych ciężarówek 😉😃

Na promie pytamy jakie są spodziewane fale?… Słyszymy w odpowiedzi, że przez ostatnie dwa dni był sztorm, ale dzisiaj tylko trochę faluje… Sztorm?…😲 Ciekawe, jakbym to przeżyła….🤔😉 Nabieram pewności, że mogłoby być źle, gdy siadamy w przestrzeni pasażerskiej, a na stołach czekają rozłożone torebki do wymiotowania.
Nie zamierzam ryzykować. Biorę szybko lek przeciwwymiotny i czuję, że już odpływamy… Gdy wypływamy na pełne morze zaczyna trochę bujać, ale jest to nic w porównaniu z falami, których mieliśmy zaszczyt doświadczyć w drodze na wyspy Poor Knights Islands. Ale gdy oglądamy filmiki z poprzedniego dnia płynięcia promu, odrobinę jeżą mi się włosy na głowie – sztorm był okropny, a prom płynął zamiast czterech, ponad siedem godzin. Mati jest bardzo zmęczony i natychmiast zasypia, natomiast ja wykorzystując promowy dostęp do internetu wstawiam zdjęcia na Instagram, wysyłam do dzieciaków wiadomości, wymieniam parę informacji ze znajomymi i w końcu też idę na godzinkę spać. Ręka boli mnie okropnie i praktycznie zablokowała mi się w nadgarstku. Trochę się martwię jak będę robić zdjęcia – na lewej ręce podtrzymuję i stabilizuję ciężki teleobiektyw… Ale pewnie jakoś dam radę… 😃

Dopływamy do portu w Picton o godzinie 5.30. Zjeżdżamy z promu i od razu jedziemy poszukać miejsca do wypożyczenia łodzi motorowej. Trochę błądzimy, trochę się pytamy i w końcu docieramy do mariny Waikata, gdzie takową łódź można wypożyczyć. Niebo dopiero lekko zaczyna się przejaśniać.

Czekając na poranek jemy wczorajszą kolację tzn. makaron z cukinią, plus Pan Mąż dobija parę jajek – pychotka… Nie śmiejcie się – jest naprawdę pyszne 😊

Jeszcze idę przyjrzeć się marinie. Ładnie się prezentuje na przełomie końca nocy i początku dnia. Ale na oślepiający wschód słońca nie ma co liczyć – pogoda jest raczej póki co pochmurna…

W końcu mamy godzinę 8.30 i otwierają wypożyczalnię łodzi, gdzie można ew. podjąć próbę wynajęcia motorówki. Można – oczywiście, że można… 450 dolarów na jeden dzień… O matko, ale ceny… 😯 Po przemyśleniu – decydujemy się. Taka podróż nieprędko nam się przydarzy… Na kolejną, taką niesamowitą, będziemy pewnie oszczędzać – tak jak na tą – parę ładnych lat…

No to łódź wynajmujemy. Człowiek wynajmujący przekonuje nas, że lepiej jest wziąć motorówkę w dniu jutrzejszym, ponieważ od jutra ma być przepiękna pogoda i morze bez fal. Dzisiaj jest jeszcze posztormowo i co za tym idzie trochę faluje. Zgadzamy się. Może i lepiej. Strasznie boli mnie ręka, a mam nadzieję, że do jutra będzie lepiej. Także łódź niech spokojnie czeka na nas do jutra. My postanawiamy pojechać do Parku Tasmana i wrócić wieczorem.

Jeszcze tylko ogarniam sobie ortezę – bez unieruchomienia nie da rady. Sam Ketonal w żelu nie pomoże… Tylko, że orteza oryginalna została w domu i dlatego muszę ją sobie z czegoś zrobić… Wieczko z chusteczek pampersowych. Z reguły w podróży je mamy. Przydają się do mycia w sytuacjach braku wody – zarówno mycia człowieków, jak i innych rzeczy wymagających doczyszczenia… Może niezbyt ekologiczne, ale czasami ratujące sytuację. Byle zużywać je z rozsądkiem.

Plastikowe wieczko jest w kształcie prostokąta 15/7 cm – w sam raz na nadgarstek.

Oklejam go plastrem z gazą z metra, żeby plastyk mnie nie parzył, potem obandażowanie i proszę jaka piękna ortezka.

Końcówki sklejam zwykłym plastrem, żeby się nie zsuwały, obcinam palce z cienkiej rękawiczki Pana Męża (moje są za małe, żeby wejść na ortezę) – i voila… Czyż nie pięknie 😃

A najważniejsze, że skutecznie…

Teraz już czas na Park przyrodniczy Tasmana… Wybieramy Drogę, a właściwie Szlak Królowej Charlotty, która biegnie malowniczo przez 70 km wzdłuż wybrzeży Morza Tasmańskiego, nad zatokami Marlborough. Szlak Królowej Charlotty można przejść pieszo, przepłynąć łodzią, lub (tak jak my przejechać samochodem). Część samochodowa szlaku należy do tzw ”Great Rides” tzn.”Wspaniałych Dróg”. I uwierzcie mi, że droga Królowej Charlotty jest naprawdę WSPANIAŁA… 😊Wije się, w dosłownym tego znaczeniu, ponieważ jest bardzo kręta, pośród intensywnie zielonej roślinności. W tym pośród tak zachwycających mnie, wysokich jak drzewa, paproci.

Pada deszcz, więc zieleń ma intensywny, pogłębiony wilgocią, odcień.

A z każdego miejsca, gdzie roślinność jest niższa, można zobaczyć absolutnie przepiękny widok na Zatoki Morza Tasmańskiego – Molborough Sounds.

Przez chwilę żałuję, że pada – raz słabiej, a raz mocniej. Ale żałuję tylko przez chwilę… Ponieważ zza chmur zaczyna wyglądać słońce,

które razem z deszczem zmienia Szlak Królowej Charlotty w Szlak Tęcz. Praktycznie prawie za każdym zakrętem drogi widzimy tęcze. Niesamowite jest to, że tęcze pojawiają się i znikają, wraz z zakrywającymi, lub odsłaniającymi słońce chmurami. Tak jakby słońce mrugało. Próbuję zrobić tęcze z miejsc tzw. widokowych, na które wcale nie jest łatwo zjechać. Droga wije się serpentynami, a my musimy przejechać przeciwległy pas, żeby się zatrzymać. Wołam – Mati tęcza. Mati parę metrów dalej staje, na poboczu z punktem widokowym. Biegnę te parę metrów w górę i tęczy nie ma. Próbujemy tak kilka razy. A słońce śmiejąc się ze mnie mruga, raz pokazując tęczowe spojrzenie na świat, a za chwilę je zakrywając długimi rzęsami chmur… 😃

W końcu jednak chyba się nade mną lituje i postanawia długim, świetlistym, tęczowym spojrzeniem nagrodzić moje wysiłki oraz to, że z powodu walki o tęczowe zdjęcie jestem zupełnie przemoczona od padającego deszczu. I tak słońce litując się, daje mi absolutnie dużo czasu na sfotografowanie tęczowego świata, zanim znowu postanawia się schować za zasłoną z chmur… 😊

Potem jedziemy dalej. Jeszcze łapię kolejne tęcze – już nie wysiadając z samochodu.

Deszcz przestaje padać. Widoki są nieziemskie.

Szlak Królowej Charlotty jest niezaprzeczalnie szlakiem prawdziwie królewskim… I wypada sobie selfi na nim zrobić. Nawet jeżeli selfi króla i królowej nie przedstawia – to w końcu poudawać można…😉😀

Siedemdziesiąt kilometrów tej pięknej drogi robimy w dwie i pół godziny. Wspinając się w górę, zjeżdżając w dół do samych zatok i znowu wspinając się w górę. W jednej z zatok fotografujemy ostrygojady. Grupkę, z potężnymi czerwonymi dziobami, a pośród nich jednego, delikatnego szczudłaka. Ostrygojadom chyba pochmurna pogoda niezbyt się podoba i podsypiając na całego mają w nosie, a właściwie w dziobie, piękno tęcz 😉

Jedynie szczudłak nie wygląda sennie i ciekawie nam się przygląda. Bardzo lubię ostrygojady, już od czasu gdy widziałam je pierwszy i do tej pory jedyny raz w Norwegii – siedem lat temu. A szczudłakiem zachwyciłam się właśnie dzisiaj 😊

Kończymy naszą przejażdżkę tą wspaniałą drogą. Niebo się zupełnie przejaśniło i pogoda zrobiła się przepięknie słoneczna. W pewnym momencie zauważam nad samym brzegiem morza grupę ptaków. Już myślę, że to pingwiny, ale to grupa kormoranów srokatych. Jeszcze nie wiem, że spotkanie pingwinów w Nowej Zelandii do tak łatwych nie należy…

Zatrzymujemy się na chwilę, ponieważ miejsce jest ładne,

a na dodatek stoi tam mały kamper – food truck, oferujący kawę z ekspresu. Już myślimy o delektowaniu się pachnącą, świeżo mieloną kawą, gdy słyszymy cenę – 8 dolarów za jedną kawę. Nic z tego. Jednak na brak kawy nie możemy narzekać, więc 16 dolarów za kawę z ekspresu – wydaje się być zbędnym wydatkiem. Gdy już chcemy odjechać, Pani z food trucka podchodzi do nas i mówi – nie kupujcie kawy, tylko weźcie sobie winogrona z mojego ogródka i podaje nam do poczęstowania się pełen kosz winogron. Już czuję się w obowiązku do zakupienia kawy, ale Pani macha ręką i mówi – jedźcie dalej, ze śmiechem pokazując podjeżdżające wypasione BMW i wysiadające z niego cztery osoby absolutnie wyglądające na takie, dla których 8 dolarów za kawę to taniocha 😉 O dziwo Pani sprzedając kawę, chowa pod ladę winogrona… Patrzymy zdziwieni, nic z tego nie rozumiejąc – może Pani wspiera nowozelandzkich podróżników… 😉😃 W każdym bądź razie – to było miłe 😊 Odjeżdżamy machając do Pani z food tracka, a wcinając pyszne winogrona, dyskutujemy nad dalszym planem dnia…

Postanawiamy jednak nie docierać do Parku Tasmańskiego, w którym można podziwiać fiordy. Fiordy są na pewno piękne. Ale oglądając ich bardzo wiele w Norwegii, dosyć szybko stwierdziliśmy, że fiordy są warte zobaczenia, ale wystarczy zobaczyć ich parę i właściwie nie dają już potem otwarcia na większe doznania – w przeciwieństwie do lodowców. To jest oczywiście tylko nasze subiektywne zdanie. A ponieważ jesteśmy już mocno zmęczeni i marzymy o kąpieli w morzu oraz chwili pełnego relaksu, wybieramy wyspę Pepin w zatoce Cable, która jest częścią Zatoki Tasmańskiej. Miejsce okazuje się być perfekcyjnym wyborem. Jest tutaj przepięknie.

Postanawiamy się najpierw trochę przejść. Niestety nie możemy wejść na sam szczyt wyspy, ponieważ jest ona prywatna, a tabliczki nas o tym informujące świadczą o specyficznym poczuciu humoru właścicieli… 🤔

Spacerujemy, więc wzdłuż wybrzeża, poznając się z sympatycznymi owcami

i fotografując roślinność.

Potężne, piękne drzewo.

Czerwieniące się na jesieni aloesy.

i inne, których nazwy póki co nie znalazłam, ale którymi się zachwyciłam…

Pośród drzew fruwają, ciesząc się piękną pogodą, małe ptaszki przypominające nasze sikorki – to wachlarzówki posępne. Nie potrafię zrobić dobrego zdjęcia wachlarzówki, ponieważ albo przelatują bardzo szybko, albo przysiadają na krótką chwilę w cieniu gęstych koron drzew…

Wachlarzówka posępna (Rhipudura fuliginosa)

Słońce operuje mocno i zrobiło się gorąco. W pewnym momencie, w krzakach przy drodze, widzimy jakąś kurę. Zobacz, coś tam jest – mówi Pan Mąż. Kura – odpowiadam. Po czym przyglądam się bliżej i widzę, że to nie kura, chociaż rzeczoną przypomina, tylko śliczny, złotorudy ptak – Weka 😊 Weka jest ptakiem endemicznie występującym w Nowej Zelandii – to nielot z rodziny chruścieli.

Weka (Gallirallus australis)

Weka (Gallirallus australis)

Nie bardzo ma Pan Weka ochotę na pozowanie do zdjęć i znika w gęstych chaszczach. Hmmm… Pewnie ma mój charakterek i w chaszczach posiedzieć lubi 😉😀

Wracając na plażę fotografujemy jeszcze brodzącą czaplę białolicą.

Czapla białolica ( Egretta novaehollandiae)

Grobla prowadząca do wyspy Papin oddziela morze od powstałego przez groblę dużego rozlewiska, w którym ptaki mogą spokojnie brodzić i żerować.

Czapla po chwili, niezbyt zachwycona nasza obecnością, odlatuje…

Czapla białolica (Egretta novaehollandiae)

Dużo więcej cierpliwości ma burzyk szary, ale z drugiej strony brodzi w tak dużej odległości od grobli, że przejmować się nie musi…

Burzyk szary (Ardenna grisea)

Potem już tylko wskakujemy w stroje kąpielowe i do morza. Zanurzam się od razu, jako rodzinnemu wielorybkowi, zimna woda nie jest mi dziwna. Pan Mąż potrzebuje na zanurzenie się dłuższej chwili. Pierwszy moment może i jest trudny, ale potem…. Woda jest fantastyczna. Cudnie chłodzi i po chwili wydaje się być nawet ciepła…. Baraszkujemy jak dzieciaki jakieś 15 minut w morzu. Potem przerwa na popołudniową kawkę.

Odpoczynek w słońcu.

Powrót do łóżeczka na chwilę drzemki – jak dobrze mieć swój domek w podróży. A ponieważ to domek żółwikowo-ślimakowy, to teraz jesteśmy jak para żółwików, lub ślimaków – jak kto woli…😉, które swój domek zawsze ze sobą mają 😃

Po drzemce idę jeszcze raz nad rozlewisko, gdzie znowu widzę czaplę białolicą, tym razem skąpaną w złotym, popołudniowym słońcu…

Czapla białolica (Egretta novaehollandiae)

Wracam, a tutaj plaża zmieniła się w jedną z najbardziej ekskluzywnych restauracji sieci ”Pod chmurką” 😀

Pyszna obiadokolacja serwowana przez mistrza kuchni – Pana Męża. Jemy napawając się swoją bliskością i pięknem powoli zachodzącego słońca 😊

Właściwie dopiero teraz dociera do mnie jak tego oderwania od codzienności, tylko we dwoje, bardzo potrzebowaliśmy…

Słońce zachodzi,

a my wracamy do Waikawy. Po drodze przy wyjeździe z wyspy Papin obserwujemy jeszcze jak daleko cofa się tutaj morze przy odpływie… Wygląda to pięknie – jakoś kosmicznie…

Mamy do przejechania 150 kilometrów. Docieramy do Waikawy o godzinie 21.30. Jutro dzień na morzu… Cieszę się ze względu na moje fotografowanie i ze względu na radość Matiego. Pan Mąż uwielbia prowadzić wszystko co ma motorek 😉 A łodzią motorową będzie miał okazję płynąć pierwszy raz w życiu i nie może już się doczekać dnia z zabawką o uroczej nazwie – MOTORÓWKA 😀

Jeszcze tylko szukamy miejsca z zasięgiem internetowym. W Waikawie jest z tym problem. Musimy podjechać do samego centrum . Na stacji benzynowej tym razem nie ma internetu. Znajdujemy dostęp do internetu przy jakimś małym punkcie informacji turystycznej, ale zasięg jest kiepski. Rozmawiamy tym razem z Kubusiem – w końcu spojrzał na wiadomości od rodziców. U dziadków z reguły nie zawraca sobie głowy, tak prozaiczną czynnością jak kontakt ze swoimi staruszkami 😉Słyszymy jednak, że tęskni… Przesyłamy sobie buziaczki przez te 18000 km odległości. Wymieniamy wiadomości Whats App-owe z Filipem, wysyłam też do Kasi, ale Kasieńka jest w szkole. Przeczytamy jej odpowiedzi jutro. Trochę ścigają nas sprawy służbowe, jesteśmy jednak tak zmęczeni, że stawiamy im weto i wracamy do mariny. Zasypiamy uspokojeni, że u dzieciaków wszystko jest dobrze, mając cały czas przed oczami obrazy cudownej zatoki Cable na wyspie Pepin… 😊

Powrót do spisu treści

Komentarze

fotoeskapady

05 sierpnia 2019 o 19:51

💓😊

Pan Mąż

05 sierpnia 2019 o 19:22

Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż

fotoeskapady

18 lipca 2019 o 16:49

Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina

Andrzej

16 lipca 2019 o 18:22

Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)

fotoeskapady

16 lipca 2019 o 16:14

Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃

Robert Remisz

15 lipca 2019 o 22:26

Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)

Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *