LatoNaturaNowa ZelandiaPodróże

Nowa Zelandia – Urodziny na Antypodach…

1107.2019
Powrót do spisu treści

2 dzień – Bangkok

01. 04. 2019, poniedziałek

11 godzin lotu to nie jest najłatwiejsza część podróży. Oprócz samego czasu, w niezbyt jednak wygodnej pozycji, bo siedzącej – mamy trochę turbulencji. Także każdy ma swój mały thriller. Pana Męża oczywiście turbulencje w ogóle nie stresują i po zobaczeniu horroru, na ekranie samolotowego telewizorka – śpi, aż miło… Mój sen raczej trudno nazwać snem w pełni tego słowa znaczenia. Budzę się za każdym razem, gdy samolot zaczyna podskakiwać, a że czyni to dosyć często, to nie mogę powiedzieć, żebym przespała tą noc. Natomiast nagroda w postaci świtu nad Indiami na pewno mi ten trud i stres trochę wynagradza…

Śniadanie, które dla nas jest o godz. 3.30, w czasie rzeczywistym tej strefy oznacza, że jemy o godz. 8.30. Za oknem jest piękne słońce. Czas założyć przeciwsłoneczne okulary i przygotować się do bliższego poznania z Bangkokiem 😃

Lądujemy w Bangkoku o godz. 10.30. Kolejny lot – do naszego docelowego Auckland – mamy o godz. 18.45. Lotnisko w Bankgogu do małych nie należy i zanim znajdujemy przechowalnię na podręczny bagaż, przechodzimy odprawę paszportową, dostajemy wizę i w końcu wsiadamy do pociągu, który ma nas zawieźć do centrum – robi się godz. 11.45. W centrum Bangkoku jesteśmy 25 minut później. Pozostaje nam tylko cztery godziny, żeby przynajmniej rzucić okiem na to egzotyczne dla nas miasto. Mati nie może się doczekać popróbowania orientalnego jedzenia. Podobno Bangkok z niego słynie. Zobaczymy, a właściwie – spróbujemy popróbować 😉😃

Ze względu na pośpiech nie udaje nam się na lotnisku zakupić mapy miasta. Nie bardzo się tym przejmujemy, ponieważ jesteśmy przekonani, że każdy rodowity mieszkaniec Bangkoku udzieli nam wyczerpujących informacji na temat miejscowych atrakcji. A tutaj niespodzianka – Tajowie z Bangkoku nie mówią po angielsku, albo mówią bardzo słabo. Nikt, niezależnie czy to z osób starszych, czy też z młodzieży, nie potrafi nas ani zrozumieć, ani nic sensownego powiedzieć… Idziemy wzdłuż ruchliwych, zakorkowanych ulic Bangkoku,

podziwiając wszechobecne tutaj ”ciężarówki” 😉😃

W pewnym momencie mijamy oszklone wejście do szkoły – wydaje się, że językowej. Napisy oprócz tajskiego, są też po angielsku. Wchodzimy i w końcu tutaj młody chłopak radzi nam wziąć tuk tuka, taksówkę, lub motocykl i pojechać w rejon ciekawy zabytkowo.

Pierwszy tuk tuk, z około 35-40 letnim mężczyzną, udaje nam się zatrzymać od razu. Kierowca niby mówi trochę po angielsku. Potrafimy się z nim jako tako skomunikować. Zbijamy cenę za dowiezienie nas w miejsce świątyń i pałaców z 300 dolarów tajskich tzw. bahtów na 200 bahtów (za 1 dolara amerykańskiego dostaje się 28 bahtów. W przeliczeniu na złotówki jeden baht około 14 groszy polskich).

Tłumaczę jeszcze, że mamy tylko 2,5 godziny i nie chcemy jechać za daleko, ale Taj odbiera to jako nasze żądanie wożenia nas w tej cenie przez 2,5 godziny i szybko odjeżdża – mówiąc, że wtedy musielibyśmy zapłacić 1000 bahtów. Nawet nie chciał słuchać tłumaczenia. To właśnie jest komunikacja ”jako tako”, o której wspomniałam powyżej 😁

No to mamy problem – czas ucieka, a my ciągle jesteśmy w okolicy niezbyt ciekawej. Są wyższe i niższe budynki, trochę wieżowców…

Nie ma nic, na czym można by dłużej zakoncentrować uwagę, oprócz całej masy dziwacznych wehikułów poruszających się ulicą oraz fantastycznych zapachów tzw. ulicznego jedzenia… Zapach Azji… Trudno go nawet opisać. To mieszanka przypraw, których nie masz szans powtórzyć w domu, ani dostać w restauracjach. Pachnie egzotyką.
Przejeżdża parę tuk tuków – niestety pełnych. I gdy już myślimy, że jest nie najlepiej, to nasz problem nagle się rozwiązuje. Jedzie kolejny tuk tuk. Jest pusty. Zjeżdża do nas i okazuje się, że prowadzi go najsympatyczniejszy kierowca jakiego mogliśmy sobie wyobrazić – starszy Taj, uśmiechnięty od ucha do ucha. Podaje cenę 200 bahtów, zbijamy do 150. Targować się należy 😉😃 I już jedziemy tuk tukiem ulicami Bangkoku. Nasz kierowca zręcznie wije się tuktukowo w korku, dając radę omijać większe i mniej zwinne samochody. Oczywiście nie może w tym dorównać wszechobecnym tutaj skuterom i motocyklom, ale jestem naprawdę pod wrażeniem jego umiejętności. Od tego momentu sympatyczny Taj staje się dla mnie Panem Tuktukowym 😃

A oto nasz tuk tuk w pełnej okazałości 😃

Pan Tuktukowy zawozi nas pod jakiś pałac, nie za bardzo rozumiejąc, że chcemy tutaj na chwilę wysiąść, jedzie dalej. Mówi coś, że wrócimy i że to nie jest to, co jest najważniejsze do zobaczenia. Tak przynajmniej się nam wydaje, gdyż mówi językiem tajsko-angielskim i nie do końca go rozumiemy. Ale poziom komunikacji ”jako tako” jest i tak w tym przypadku wyższy, niż z pierwszym poznanym tuktukowym kierowcą. Nasz Pan Tuktukowy pędzi po ulicach Bangkoku, przystając tylko w absolutnej konieczności korkowej. To taka rakieta tuktukowa😁 Silnik wyje, wdychamy spaliny innych samochodów. Jest głośno, gorąco, wilgotność powietrza wysoka, gorący wiatr podczas jazdy zatyka czasami nam oddech i wiecie co?… Jest super 😃

Czuję jakbym każdą cząstką swojego ciała wchłaniała atmosferę tego miasta. Miasta, w którym widać skrajności w bogatych wysokich wieżowcach, złoconych dachach pałaców i świątyń, złotych ołtarzach wystawionych na cześć przyszłego króla Maha (po koronacji Rama X), którego koronacja ma się odbyć 04. 05. 2019

i totalnej biedy większej części społeczeństwa…

Ze zdziwieniem patrzę na linie elektryczne😯 Koszmar elektryka – śmieje się Pan Mąż 😉😀

Ale ogólnie na twarzach ludzi widać uśmiechy. Może to ogólne podejście ”na pogodnie” do tego, gdzie przyszło nam żyć i na jakim poziomie społecznym wynika z buddyzmu? A może po prostu z natury tych ludzi. Nie wiem? Natomiast na pewno powinniśmy się trochę tej pogody i braku widocznej zawiści na twarzach od Tajów nauczyć. A już na pewno od naszego Pana Tuktukowego 😊

W końcu zostajemy dowiezieni do świątyni Wat Pho – Świątyni leżącego Buddy… Jest to podobno najpiękniejsza świątynia tej części Tajlandii i jednocześnie najstarsza, i największa świątynia w Bangkoku.

Płacimy Panu Tuktukowemu 150 bahtów ustalonych wcześniej i umawiamy się z nim, żeby na nas poczekał. Zgadza się z uśmiechem. Bardzo się cieszę, że pierwszy kierowca z tuk tuka nam zwiał – ten jest super 😃

Wchodząc na teren świątyni podziwiamy piękne ornamenty,

pilnujące świątynię rzeźby

i posągi Buddy w różnych odsłonach – wszystkie ze złota.

Ale pod absolutnym wrażeniem jesteśmy dopiero po wejściu do głównej części świątyni. Tam, gdzie leży posąg odpoczywającego Buddy – jest niesamowity. Posąg po pierwsze jest ogromny, mierzy 15 metrów wysokości i 46 metrów długości 😯 Po drugie skrzy się cały złotem,

a po trzecie ma przepiękne, olbrzymie stopy całe wygrawerowane starożytnymi symbolami i inkrustowane macicą perłową.

Ale co najważniejsze jego młoda twarz wyraża pełny spokój, pogodę i pewność, że ten spokój i odpoczynek są najważniejsze…

Zero męczeństwa, zero złości – Budda tych cech w wizerunku nie posiada…

Fotografujemy Buddę, a nie jest to łatwe ze względu na rozmiary posągu…

Można tutaj kupić miseczki wypełnione drobnymi, które potem trzeba grosik do grosika wrzucać po kolei do miseczek – pewnie za opiekę Buddy myślę. Jak to w buddyzmie jest zapisane – nie musisz wierzyć i chodzić do świątyni, ale pamiętaj – ”karma wraca”. No to już jak w każdej religii – na wszelki wypadek świeczkę zapal, czy też pieniążek wrzuć itd., itp… 😉My oczywiście też miseczkę pieniążków kupujemy za 20 bahtów i grosiki do mis rozdzielamy – bo dobrze miejsca, w których się przebywa przeżyć tak jak to robią ludzie stąd. No i trzeba pamiętać, że lepiej się nie narażać, bo w końcu – ”karma wraca” 😉😃

A swoją drogą to jest biznes… Płacisz za pieniądze, które potem wrzucasz do mis w świątyni, z których są one wyciągane i znowu rozkładane do miseczek, i znowu kupowane. I tak w kółko. Nawet w świeczki mnisi nie muszą inwestować. Tak to, wciąż te same grosiki napełniają poważnymi pieniędzmi mnichowe skrzynie – trzeba mieć głowę do interesów… A wszystko pod pogodnym, rozleniwionym obliczem Buddy 😉😀

Oczywiście po głównej części świątyni chodzi się na boso – to tak dla uściślenia zwyczajów panujących w Tajlandii.

Po wyjściu ze świątyni odszukujemy naszego Pana Tuktukowego i mówimy mu, że chcemy, żeby nas zawiózł w miejsce, gdzie moglibyśmy zjeść tradycyjne dania tajskie. Niezmiennie uśmiechnięte oblicze naszego kierowcy wiezie nas do małej restauracyjki. No i tutaj jesteśmy trochę rozczarowani, a przede wszystkim Mati, który koniecznie chciał zjeść tajskie jedzenie uliczne. Niestety nie mamy już czasu na zmianę. Zostajemy. Chcemy na posiłek zaprosić Pana Tuktukowego, ten jednak się nie zgadza. Zamawiamy jedzenie. Ja decyduję się na krewetki z omletem z makaronem ryżowym, tofu i nie wiem czym tam jeszcze, a Mati zamawia szaszłyki z drobiowego mięsa i zupę podobną do rosołu Ramen.

Prosimy też o najlepszy tajski napój. Dostajemy kokosy wypełnione mlekiem kokosowym, mieszanym z musem z różnych owoców. Kokos nie bardzo mi przypadł do gustu, a ponieważ porcje napoi są olbrzymie to dzielimy się jednym z kokosów z Panem Mężem, a drugi zanosimy Panu Tuktukowemu – co go bardzo ucieszyło. Nie dziwię się – napój przez Tajów jest bardzo lubiany, a przy takim żarze lejącym się z nieba praktycznie każdy zimny napój jest ambrozją…

Zjadamy nasze dania. Ja jestem zachwycona – moje krewetki królewskie z tajskimi przyprawami i tofu są fantastyczne. Matiemu też smakuje, chociaż zupa wywołuje w nim mieszane odczucia. Na koniec jednak stwierdza, że zamówiłby ją jeszcze raz. Za posiłek zapłaciliśmy 709 bahtów, czyli około 120 złotych. Niedosyt pozostawia tylko nie skosztowanie tajskiego jedzenia ulicznego, które byłoby większą egzotyką, no i na pewno byłoby tańsze… Ale teraz już jesteśmy na szybko wiezieni przez naszego kierowcę pod stację kolejową. I pomimo pełnych żołądków, gdy mijamy miejsca z zapachem ulicznej kulinarnej Azji, nadal mamy ochotę rzucić się na to jedzenie…
Nic, może jeszcze kiedyś będzie okazja…

Pod dworcem kolejowym żegnamy się z Panem Tuktukowym. Płacimy mu tym razem 200 bahtów i bardzo dziękujemy za pokazanie chociaż małej części Bangkoku. W sumie poświecił nam około trzy godziny, daliśmy radę naprawdę poczuć klimat Bangkoku, zobaczyć Buddę, zjeść tajski obiad i kosztowało nas to dla Pana Tuktukowego w sumie 350 bahtów, czyli 50 złotych.

Jednym słowem, jeżeli macie mało czasu na spędzenie w Bangkoku, a chcecie go chociaż trochę zobaczyć i poczuć – to tuk tuk jest moim zdaniem najlepszym wyborem. Nie ma co brać taksówek. Po pierwsze przez szyby tylko widzisz. Nie czujesz tej mieszaniny zapachów, nie słyszysz dźwięków ulicy i w klimatyzowanym wnętrzu taksówki nie będziesz wiedzieć co to znaczy lepkie gorąco Azji. A po drugie – większość czasu spędzisz w korku. Taksówki mają większą trudność przedostania się przez korki, niż tuk tuki. Także najlepiej podjechać z lotniska pociągiem do ostatniej stacji w Centrum, potem wziąć tuk tuka i przez cztery godziny możesz po Bangkoku odrobinę poszaleć. Polecam jednak wybrać się na posiłek do straganów z ulicznym tajskim jedzeniem… Za drugim razem na pewno byśmy się tutaj przy tej opcji upierali…

No i poszukajcie naszego Pana Tuktukowego – możecie sympatyczniejszego nie znaleźć. A jeżeli go znajdziecie, to koniecznie od nas pozdrówcie 😊

Wracamy na lotnisko wykończeni, ale naprawdę zadowoleni. Jeszcze tylko przejście przez kontrolę bezpieczeństwa, kontrolę paszportową, godzina odpoczynku na klimatyzowanym lotnisku.

I o godz. 18.05 wchodzimy na pokład Dreamlinera.

Myśleliśmy, że powrót o godz. 16.00 na lotnisko będzie zbyt wczesny, ale jak się okazało – był w sam raz. Nie warto ryzykować, że się spóźnisz na kolejny lot. Jeżeli opuszczasz lotnisko musisz przejść odprawę, dlatego warto wrócić na 2,5 godziny przed planowanym odlotem.

Jestem zachwycona Dreamlinerem. Start jest bardzo łagodny i cichy. A skrzydło pięknie się rysuje na tle nocnego nieba Bangkoku…

W środku jest więcej przestrzeni pomiędzy siedzeniami, niż w Boeingu 777-300 ER.

Mamy dla siebie trzy miejsca – lot do Nowej Zelandii nie jest tak zatłoczony jak do Tajlandii. Tajska obsługa tego lotu, składająca się ze stewardów i stewardes jest raczej w średnim wieku i okazuje się być bardzo profesjonalna, miła, ale nie nadskakująca – czujesz się jakby ktoś spełniał Twoje życzenia prawie niezauważalnie. W nocy, gdy piszę na komputerze o naszym przystanku w Bangkoku, w pewnym momencie stewardesa na tacce przynosi mi do wyboru różne napoje w kubkach i po prostu z uśmiechem na twarzy prosi, żebym sobie wybrała. Patrząc na nią, ubraną w piękną tradycyjną, tajską sukienkę, pomimo tego, że to nie dwudziestoletnia, młoda dziewczyna, tylko kobieta w wieku około czterdziestu lat, nasunął mi się na myśl cudny, kolorowy, delikatny motyl 😊

Natomiast ta delikatność i niezauważalność nie powinna zmylić pasażerów, ponieważ kiedy był moment konieczności opanowania jednego pasażera, który wstawał z miejsca w czasie, gdy za oknem, zaraz po starcie, rozpętała się burza – to stewardowi siedzącemu przodem do pasażerów wystarczył jeden ostry komunikat, właściwie warknięcie i niesubordynowany kolega bez miauknięcia usiadł grzecznie z powrotem.

I o to chodzi – profesjonalizm na najwyższym poziomie… Pamiętam podobną sytuację przy lądowaniu w polskich liniach, kiedy młody steward próbował uspokoić jednego z pasażerów, zbyt wcześnie podnoszącego się z miejsca – i praktycznie nic mu z tego nie wyszło. Tzn. stewardowi. Polecam nauki w tajskich liniach 😉

A tutaj zdjęcie tego co działo się za oknem… Dobrze, że krótko – pilot poinformował nas, że zmienia korytarz lotu i burza szybko zostaje daleko za nami.

Jemy kolację, ja idę spać. Mati ogląda Dunkierkę… Mój Pan Mąż repertuar na podróże wybiera przedziwny…🤔😉

Potem śpi Pan Mąż, a ja piszę bloga i tak lecimy w noc do Auckland, gdzie czeka na nas nowozelandzka przygoda…😊

Mam tylko nadzieję, że nie złapiemy jakiegoś przeziębienia – na pokładach wszystkich samolotów, którymi lecieliśmy, czy lecimy, jest bardzo dużo potężnie poprzeziębianych ludzi. Byle się jakoś uchronić do momentu nurkowania…

No i zobaczymy jeszcze jak przejdzie odprawa w Nowej Zelandii. Bardzo pilnują czystości butów (szczególnie górskich) i całego wwożonego sprzętu, a kary z niezadeklarowaną rzecz – sięgają 400 dolarów. Deklarujemy, tak więc praktycznie wszystko. Na wszelki wypadek… I skórę, i drewno, i jedzenie np. gumę do żucia. Wszystko co jest na liście deklaracyjnej – oczywiście pomijając rzeczy niedozwolone 😉 Nie żebyśmy takie mieli, ale pisząc, że deklarujemy wszystko co jest na liście, wolę wyjaśnić 😉 Listę deklaracyjną dostaje się już na pokładzie samolotu, więc jest czas, żeby się nad nią zastanowić.

Najbardziej martwię się o leki – mam ich jak zwykle sporo. Ale trudno podróżować samodzielnie, poprzez miejsca oddalone od zwykłej cywilizacji, bez leków. Mam, więc wszystko – adrenalinę, lidokainę, zestaw do szycia, leki p/wstrząsowe itp., itd. Mam też je wypisane na liście z tłumaczeniem i porządnie opieczętowane lekarsko. Ale nie mam pojęcia jak to przyjmą w Nowej Zelandii. Mam nadzieję, że nas z tym wpuszczą. Nie chciałabym podróżować bez leków… Zobaczymy. Póki co lecimy przez ciemną noc pomału zbliżając się do Auckland… 😊

Powrót do spisu treści

Komentarze

fotoeskapady

05 sierpnia 2019 o 19:51

💓😊

Pan Mąż

05 sierpnia 2019 o 19:22

Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż

fotoeskapady

18 lipca 2019 o 16:49

Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina

Andrzej

16 lipca 2019 o 18:22

Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)

fotoeskapady

16 lipca 2019 o 16:14

Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃

Robert Remisz

15 lipca 2019 o 22:26

Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)

Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *