6 dzień – Gorące źródła.
05. 04. 2019, piątek
Budzę się o godz. 3.30. Dalej trzyma mnie jet lag. Piszę do godz. 5.30. Budzę Matiego. Kawa, śniadanie i ruszamy w stronę Auckland. Decyzja – wykąpiemy się w Auckland, w marinie. Tylko musimy wymienić pieniądze… Mamy gotówkę jedynie w dolarach amerykańskich i nie możemy dalej funkcjonować na karcie – tym bardziej, że nie wszędzie można kartą płacić. Na przykład przy pomocy karty płatniczej się nie wykąpiesz… A potrzeba kąpieli jest w tym momencie już moją obsesją 🙄
Czuję się lepiej, chociaż jeszcze trochę utrzymują się u mnie zaburzenia błędnikowe po chorobie morskiej i ból głowy. Taki ”kac” bez uprzedniego spożycia grama alkoholu 😉😀
Dojeżdżamy do Auckland o wschodzie słońca.
Wschód o tej porze roku w Nowej Zelandii zaczyna się w okolicach godziny siódmej rano – nie będzie się trzeba zrywać zbyt wcześnie, żeby go sfotografować… 😉 Będzie to jednak dla mnie istotne jak minie mi jet lag… Teraz i tak budzę się grubo przed świtem.
Wjeżdżamy do centrum i następuje czas zawsze niełatwy w dużych miastach tzn. czas na poszukanie miejsca parkingowego – schodzi nam na to ponad czterdzieści minut 😯
Parkujemy w końcu blisko centrum, ale daleko od mariny. Rezygnujemy z przedostania się w jej pobliże – najważniejsze w tym momencie są: wymiana dolarów amerykańskich na nowozelandzkie i dostęp do internetu, żeby skontaktować się z dziećmi. Potem nie zamierzamy marnować czasu w korkach, tylko postanawiamy zwiać z miasta. Wymieniamy pieniądze – kurs dolara amerykańskiego do dolara nowozelandzkiego – 0,66. Czyli za jednego dolara nowozelandzkiego trzeba zapłacić 0,66 centów amerykańskich.
Jesteśmy zdziwieni widząc, w tym dużym i wyglądającym na bogate miasto, dużą ilość osób bezdomnych, leżących na tekturach i śpiących pod śpiworami. Nie są pijani, czy wyglądający na mających problem z alkoholem. Do tego są to ludzie całkiem młodzi a nie starcy… Dziwne jest to zderzenie bogatych sklepów, wysokich nowoczesnych wieżowców, pędzących chodnikami, zatopionych w swoich myślach ludzi, w tym masy turystów, z biedą ludzi bezdomnych…
Moje nie do końca wesołe myśli trochę przegania potężne drzewo z wiszącymi lianami – natura zawsze mnie wyciszała…
Po wymianie pieniędzy szukamy miejsca z dostępem do internetu i dobrej kawy. Najpierw myślimy o Starbucks-ie – ale ceny są tutaj straszne, więc rezygnujemy i szukamy innej internetowo-kawowej miejscówki. Wybieramy w bocznej uliczce SnappaRockRestaurant@Bar myśląc, że będzie taniej. Nic z tego – wszędzie jest drogo. Ale miejsce jest klimatyczne, więc spędzamy w nim pół godzinki nad kawą i mufinką. Po otrzymaniu informacji, że w domu jest wszystko dobrze i wysyłając zapewnienia, że u nas również – wyruszamy dalej. Teraz już będziemy jechać cały czas na południe północnej wyspy Nowej Zelandii. Do promu mamy około 900 kilometrów – zamierzamy oczywiście robić przystanki. Pierwszy ma być w Hobbitonie. Nowozelandczycy i przewodniki mówią, że nie można pominąć miejsca, gdzie kręcono Hobbita. Jak nie można, to nie można. Chociaż ja nie przepadam za takimi miejscami, natomiast na pewno chcę zrobić zdjęcia dla Kubusia, który wielbicielem Hobbita jest 😃
Najpierw jednak jadąc szukamy miejsca, w którym w końcu moglibyśmy się porządnie wykąpać, przeprać mój softshell (podróży bez niego sobie nie wyobrażam – to najwygodniejsza moja kurtka), no i rozpakować walizki, żeby zacząć funkcjonować w troszkę bardziej komfortowy sposób, niż do tej pory. I tak w odległości około 60 kilometrów od Auckland widzimy kierunkowskaz na Waingaro i znajdujące się tam gorące źródła. Decyzja może być tylko jedna – skręcamy. Każda miejscówka z wodą jest dla nas teraz priorytetem, a miejscówka z gorącymi źródłami wydaje się być wymarzoną… Hobbiton będzie musiał poczekać i spada na drugie miejsce w kategorii przystanków na naszej trasie do promu.
Gdy jedziemy w kierunku gorących źródeł pomału zmienia się krajobraz.
Widać, że w Nowej Zelandii lato chyli się ku końcowi. Rozległe wzgórza pokryte są wyschniętą trawą. Na pastwiskach pasą się spokojnie krowy, owce i konie….
Z przewagą oczywiście owiec – Nową Zelandię zamieszkuje 4 miliony ludzi i 40 milionów owiec 😯😉
A pomiędzy tym busz dojrzałej, późno letniej zieleni. I wszędzie wysokie paprocie drzewiaste, które na ten moment stają się moją ulubioną roślinnością Nowej Zelandii. Nie mogę się na nie napatrzeć… 😊
Paprocie drzewiaste (Cyathea medullaris)
Droga wije się przed nami przez jakieś 40 minut i dojeżdżamy do źródeł – https://www.waingarohotsprings.co.nz/
Cóż… Na początku jesteśmy zdziwieni – dwa baseniki,
plus otoczenie przypominające kadr z meksykańskich filmów…
Ale gdy wysiadamy zakochujemy się w tym miejscu od razu, Dlaczego? Dlatego, że po pierwsze praktycznie nie ma ludzi. Po drugie od razu wiemy, że człowieki opiekujący się tym miejscem należą do tych co znają Józefa (”Ania z Zielonego Wzgórza”). Pani, która utrzymuje tutaj porządek, notabene też wyglądająca meksykańsko, jest uśmiechnięta od ucha do ucha i od razu mówi, żebyśmy zostali. Jaka jest cena za nocleg? – pytamy. Oj tam, ze 30 dolarów – słyszymy w odpowiedzi. Zostajemy – nie znajdziemy taniej. Podjeżdża szefowa – ten sam typ urody, braki w uzębieniu, za to parę zębów złotych jest i też śmieje się od ucha do ucha. Mówi, że cena zawiera korzystanie z basenów z wodą termalną. Pytamy – ile? 42 dolary. My – że tamta Pani mówiła o 30 dolarach. No to z daleka, cały czas się śmiejąc, krzyczy szefowa na Panią co o czystość tutaj dba – że się z nią policzy . Pani coś tam odkrzykuje i tak przez odległość całego podjazdu trwa zabawna słowna przepychanka. W końcu szefowa mówi – o kasie pogadamy potem. Wybierzcie sobie miejsce i do wody….😃 Jak zarządziła, tak robimy. Niezależnie, czy to będzie 30, czy 42 dolary – my się stąd nie ruszamy 😃
Najpierw jednak rozpakowujemy walizki – w końcu. Nie ma to jak nie dać rady rozpakować się przez trzy dni od rozpoczęcia właściwego czasu podróżowania. Pan Mąż klaruje sprzęt nurkowy, który zdążył już wyschnąć. Ja rozpakowuję ciuchy, kosmetyki, trochę sprzątam, myję podłogę, tak żeby nasz domek na czterech kółkach był czyściutki i przytulny. Kończymy tzw. klarowanie pokładu i zaraz potem pędzimy do wody. Najpierw co prawda na sekundę pod prysznic, no na parę sekund 😉Prysznic jest z zimną wodą, ale to nie szkodzi. Najważniejsze, że można się umyć. No i mogę wyprać kurtkę, w której wchodzę pod prysznic i piorę na sobie szamponem do włosów – sprawnie i skutecznie 😃 Po lodowatym prysznicu – zanurzenie się w termalnej gorącej wodzie?… Jest bosko… 😊 Całe zmęczenie z nas opada. Są z w basenie jeszcze tylko dwie osoby – starsze nowozelandzkie małżeństwo. Bardzo sympatyczni ludzie. Trochę rozmawiamy o Nowej Zelandii i trochę o Polsce. Trochę też o nurkowaniu. Pan mówi nam o pięknym miejscu nurkowym na południowej wyspie. Może?… Zobaczymy…
Po jakiejś chwili zostajemy już sami. Woda jest naprawdę gorąca. Szczególnie przy samym gejzerze, w którym aż się gotuje. Trudno w jego okolicy nawet utrzymać dłoń – ma z 70 oC…
Trochę pływamy, ale woda termalna szybko zabiera siły, więc tylko siedzimy na półce okalającej basen, zanurzeni po szyję. Śpiewa Tina Turner – mówiłam, że fajne człowieki prowadzą to miejsce… Niefajni nie słuchają Tiny 😉😃 Potem kolacja i chociaż bardzo chciałabym z Panem Mężem porozmawiać, to nic z tego. Jet lag jeszcze domaga się swoich praw i znowu praktycznie przewracam się na łóżko, od razu zasypiając. Pan Mąż robi mi pobudkę o godz. 23.00 – wybierając pobudkowy nocny sposób na przegonienie moich problemów jet lag-iem 😉 No bo muszę chociaż jedną noc przespać do rana. Nie żałuję ani jednej chwili z nocnej przerwy poza objęciami Morfeusza. Objęcia Pana Męża też są fajne 😃 A na dodatek mężowskich objęć, pływanie w gorących źródłach?… O północy?…
Trudno sobie wyobrazić lepszy relaks po trudach podróży i choroby morskiej 😊
Niebo jest rozgwieżdżone, dookoła panuje cisza. Wracamy do kampera… Czy mi się wydaje, czy też nasz żółwikowo-ślimakowy domek również jest rozgwieżdżony?… Hmm… Jedno jest pewne, że gdy znowu zasypiamy gwiazdy nad naszymi głowami błyszczą dużo piękniej, niż te na niebie… 😊
Komentarze
fotoeskapady
05 sierpnia 2019 o 19:51
💓😊
Pan Mąż
05 sierpnia 2019 o 19:22
Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż
fotoeskapady
18 lipca 2019 o 16:49
Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina
Andrzej
16 lipca 2019 o 18:22
Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)
fotoeskapady
16 lipca 2019 o 16:14
Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃
Robert Remisz
15 lipca 2019 o 22:26
Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)
Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!