Często mówimy, że brakuje nam czasu i miejsca na chwilę spokojnego wyciszenia.
Bo mnóstwo pracujemy… Bo mieszkamy w mieście… Bo dzieci… Bo mąż, czy żona… Itd, itp. Zadajmy sobie pytanie – czy faktycznie tak jest? Czy faktycznie w tym całym zagonieniu, nie można chociaż spróbować na chwilę się zatrzymać i poczuć jak wypełnia nas niezakłócony niczym spokój. Z drugiej strony często słyszymy – wyluzuj, uspokój się, rozluźnij, czy zrelaksuj… Łatwo powiedzieć. Ale jak to zrobić? Może tak?
Dzisiaj jest czwartek 19. 01. 2018 rok. W środku tygodnia, zupełnie niespodziewanie zdarzył mi się dzień, w którym nie musiałam pracować :) Nie pamiętam, kiedy tak się ostatnio stało, żeby tak po prostu, w sposób niezaplanowany okazało się, że mam wszystko zawodowo nadrobione. Nie muszę jechać do pracy, nie muszę otwierać komputera, nie muszę nawet niczego przemyśleć ;D Bez urlopu, tak zwyczajnie, a właściwie niezwyczajnie, mogę zrobić sobie ”day off” :D Ktoś może powiedzieć – takiej to dobrze. Ja nie mogę… Ale czy na pewno? Czy na pewno nie moglibyśmy się raz na jakiś czas tak zorganizować, żeby ten czy inny dzień mógł być naprawdę tylko dla nas? Nie wiem, nie mnie rozwiązywać problemy logistyczne całego człowieczego świata. Mogę tylko podzielić się tym, co ja z takim skarbem jak dzień wolny zrobiłam. Mamy więc czwartek. Dzieciaki w szkole, Pan Mąż pojechał do pracy a ja myślę – może by tak odgruzować szafę ? Trzeba przejrzeć ubrania… Może zrobić porządek w komputerze? Większy w nim bałagan niż w szafie… A może od rana zabrać się za gotowanie? Rodzince w sumie się to należy. Normalnie mama pracuje do wieczora… Niezależnie czy w domu, czy też poza nim. Nasze obiady niekoniecznie wyglądają zachwycająco – chyba, że Mati coś ugotuje. Mój Pan Mąż ma absolutny talent do przygotowywania szybkich posiłków. Jak mam wolny dzień, to powinnam zrobić możliwie najwięcej w domu – myślę. Nie – mówię sama do siebie z całą stanowczością. Taki dzień to skarb. Będę robić to co lubię najbardziej. Postanawiam iść na spacer z moim ukochanym aparatem fotograficznym, potocznie zwanym lufą, zapolować na jakąś zwierzynę. Zamierzam wybrać się tym razem sama, bez mojego spacerowego towarzysza – psa, który przegania mi zawsze wszystko co się do sfotografowania nadaje. Ale, gdy się ubieram i wyciągam aparat to moja psina, o dumnym imieniu Rudolf, patrzy na mnie z tak uszczęśliwioną, wyczekującą miną,
że jak zwykle mięknę i biorę go ze sobą. Trudno, zdjęcia będą mniej udane, ale psiak szczęśliwy ;D
Wybieram kierunek inny, niż zwykle – czyli łąki i okoliczny lasek, czy też stawy Nazieleńce i postanawiam podjechać nad rzekę Sołę. Ostatnio, gdy jechałam tamtędy samochodem, wydawało mi się, że z drogi widzę jakieś ptaki na rzece – pewnie kaczki. Kaczki niby nie są zbyt niepospolitymi ptakami, ale zawiesić na nich oko zawsze jest miło :) Rudolf wskakuje do samochodu i jedziemy. Parkuję, biorę Rudego na smycz i schodzimy nad rzekę. Nigdy nie byłam tutaj o tej porze roku – tzn. zimą. Jesienią, po intensywnych deszczach, Soła zawsze ma wysoki poziom i zalewa praktycznie cały teren, aż do wałów. Teraz spokojnie płynie w swoim korycie, brzegi są suche, jest przymrozek ok – 4°C, więc nawet tam, gdzie widać, że normalnie jest błoto, nawierzchnia stwardniała i idzie się dobrze. Wyschnięte trawy pomiędzy drzewami oraz przewrócone lub pochylone po podmyciu wodą drzewa sprawiają, że otoczenie wygląda dziko i pięknie.
Rudolf biega cały szczęśliwy.
I co?
Oczywiście, zanim zdążyłam jeszcze ustawić moją lufę do strzału w kierunku rzeki, widzę w oddali biegnące stadko saren, które w popłochu przecina w poprzek nurt.
No tak, z moim psiakiem zbliżyć się na przyzwoitą fotograficzną odległość do biegających, czy latających stworzeń jest odrobinę nierealne ;) Ale udaje mi się zrobić na szybko parę fotek. Pomimo tego, że daleko, pod słońce i ostrość musi pozostawiać wiele do życzenia – zdjęcia wychodzą plastycznie. Uwielbiam mój aparat :D
Stwierdzam jednak, że bez sensu jest iść wzdłuż rzeki pod słońce – nie pozwoli mi to zrobić, żadnego dobrego zdjęcia. Wracam, więc do drogi i idę z Rudym na smyczy, aż do następnego zejścia nad rzekę. Potem już mając słońce za plecami, znowu zanurzam się w nadrzeczną roślinność. Idę pomału, rzeka leniwie płynie.
Zauważam ze zdziwieniem, że praktycznie nie słychać samochodów.
Zatrzymuję się pośród drzew i traw, zamykam oczy. Całą sobą próbuję odczuwać to piękne miejsce. Parę głębokich oddechów i czuję właśnie to czego na co dzień tak bardzo mi brakuje – wyciszenie. Spokojny szum wiatru, szelest poruszanych suchych traw, odgłosy małych ptaków w koronach drzew, krzyk mew znad wody – wszystko to, co składa się na spokojną, dobrą ciszę… Otwieram oczy, uśmiecham się do Rudolfa, który widząc swoją panią, stojącą z zamkniętymi oczami, przysiadł i przekrzywiając głowę przygląda mi się w oczach mając pytanie – ale o co chodzi???
Nad rzeką trzeba biegać… Cóż, każdy swoją wolną chwilę spędza jak chce ;) Ruszamy przed siebie. Przeszukuję oczami korony drzew. Stamtąd dobiega cały czas świergot. Ciekawe, co to za ptaszki? Są – widzę. To śliczne kowaliki (Sitta europaea) – tylko, że siedzą na gałęziach wysoko a światło w koronach drzew jest zbyt marne, żeby zdjęcia były wysokiej jakości – ale kowalik jest upolowany :D
Nagle widzę, że z jednej dziupli na wysokim drzewie wylatuje kolejny kowalik – ptaszki te zamieszkują dziuple wykute przez dzięcioły.
Nie zdążam zrobić zdjęcia kowalika w locie, czy też wyraźnego w dziupli. Myślę, że ptaszek może za chwilę do swojego domku wrócić, więc przysiadam przy przewróconej w kierunku koryta rzeki wierzbie
i czekam, nastawiając ostrość na dziuplę.
Kowalik niestety nie wraca. Za to, na rozzłoconym zimowym niebie pojawia się piękny kormoran (Phalacrocorax carbo).
Bardzo lubię kormorany. Wyglądają szczególnie pięknie, gdy lecą w stronę słońca. Wtedy ich żółty dziób wygląda jakby był zrobiony ze złota. Mam znajomego – niestety myśliwego, który twierdzi, że to paskudne ptaki, ponieważ są drapieżnikami i sieją spustoszenie wśród ławic, zjadając dziennie nawet do jednego kilograma ryb. Ja się nie oburzam, bo zwierzęta polują dlatego, że muszą jeść – czego o myśliwych stuprocentowo powiedzieć nie można… Poza tym, muszę być pełna podziwu dla zdolności nurkowych kormoranów mając za męża nurka i sama będąc nurkiem raczej nieporadnym ;D A tak na poważnie, moim zdaniem, największym drapieżnikiem, a właściwie szkodnikiem, jeżeli chodzi o przyrodę, na tym świecie jest człowiek…
Nie psujmy sobie jednak tego cudownego spaceru ponurymi przemyśleniami. Czekam pod dziuplami jakieś 10 minut – jest zimno, Rudolf trochę się trzęsie nie biegając, wiec idę dalej. W oddali widzę, przy przeciwległym brzegu rzeki, stado kaczek.
Idę najciszej jak mogę, natomiast Rudy wypada z chaszczy na brzeg rzeki, ponieważ chce się napić i kaczki oczywiście natychmiast wzbijają się do lotu ;(
Mijam omszałe pochylone nad wodą drzewo.
Zieleń mchu wydaje się być intensywniejsza, niż zwykle na tle przygaszonego beżu wyschniętych traw i bezlistnych drzew.
Przedzieram się przez krzaki i wysokie trawy. Nie myślę o niczym, tylko słucham, oddycham, czuję… Zbliżamy się do kolejnego stadka ptaków i… I tutaj już mam prawdziwą fotograficzną ucztę. Cicho przywołuję Rudolfa. Podchodzę możliwie najciszej jak się da i podziwiam fotografując najpierw jedną,
a potem kolejne dwie czaple białe (Ardea alba) pośród kaczek krzyżówek.
Piękne. Uwielbiam czaple. I siwe, i białe i, nadobne. Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Absolutnie nie spodziewałam się, że teraz zimową porą, zaraz na początku nowego roku, w moim mieście nad rzeką będę mogła poprzebywać w towarzystwie tych cudnych ptaków :D Stoją wśród mniejszych ptaków i wyglądają jak szlachetnie urodzone ptaki z wyższych sfer, z tą swoją czystą bielą pierzastej szaty…
Oczywiście, czaple może i wyglądają jak z wyższych sfer, gdy wyniośle stoją pośród rzecznego ptactwa, ale gdy tylko spostrzegły, że ktoś na brzegu się porusza, z godnością zrobiły obrót i odleciały.
Czy tak powinny się zachowywać dobrze wychowane szlachetnie urodzone stworzenia? ;D Tak bez powitania i paru słów grzecznej pogawędki? To już kaczki wyglądające mniej szlachetnie, odlatując przynajmniej głośno coś tam w moim i Rudolfa kierunku zagadały ;D
Po wylądowaniu spokojnie stoi w płytkiej przy brzegu wodzie, wyniośle spoglądając w naszym kierunku.
Ot i jak to pozory mogą mylić. Dokładnie tak samo jak u nas – człowieków ;D
Idziemy z Rudym w stronę kamienistej plaży.
Patrzę jeszcze chwilę na pieniącą się tutaj miejscami rzekę,
kołyszące się na wodzie, oraz wzbijające się do lotu kaczki
i postanawiam zawrócić do samochodu. Rudolf widząc, że zawracamy zaczyna znowu szaleć jak szczeniak
– chociaż ma już ok 10 lat (dokładnie nie wiemy, ponieważ przygarnęliśmy biedaczka, okrutnie potraktowanego przez poprzednich właścicieli, którzy wywieźli go i porzucili. Weterynarz wtedy ocenił psiaka na ok. dwa do czterech lat). Nasz piesek już mało widzi, nie za wiele słyszy, ale jak idzie z panią na spacer, lub bieganie to zmienia się w szalejącego szczeniaka :D
I tak na koniec moich wywodów mogę z pełną stanowczością stwierdzić, że godzina nad rzeką, w środku miasta,
zmieniła zmęczoną zapracowaną mamę z dnia wczorajszego, na pełną energii, uśmiechniętą, robiącą bez wysiłku pięć rzeczy na raz, zrelaksowaną mamusię. Pytanie, czy potrzebny jest do tego cały wolny dzień? Żeby potem nagotować jedzenia na cztery dni – pewnie tak. Ale, żeby złapać oddech i się wyciszyć? Nie, tu wystarczy nam jedna godzina… Czy ją znajdziesz, chociaż raz na jakiś czas? Ja na pewno się postaram i nie jest to postanowienie noworoczne – one z reguły nie wychodzą ;D
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!