Kolejna eskapada tych wakacji to wyjazd w Karkonosze. Jedziemy prawie w komplecie – tzn. ja, Pan Mąż, syn starszy – Filip i syn młodszy – Kuba. Kasieńka dalej trzymając się swojej decyzji – te wakacje spędzam bez staruszków – jedzie na wymarzony obóz jeździecki. Nasza córeczka bardzo chce zdać egzamin na srebrną odznakę a my będziemy trzymać kciuki :). Staruszkowie, czyli my, zamierzamy z naszymi chłopakami zdobyć jakieś dwa, trzy karkonoskie szczyty i ponurkować w czeskich słodkich wodach. Kierunek eskapady – Szpindlerowy Młyn. Miejscowość po czeskiej stronie Karkonoszy. Jedziemy sobie wesoło grając rodzinnie w milionerów i słuchając sucharów naszych synów. Są doskonali w opowiadaniu po raz tysięczny starych – mniej, lub bardziej śmiesznych dowcipów. Z radia lecą rockowe kawałki a za oknem pada deszcz. Mamy nadzieję, że pogoda odmieni się co nieco, gdy dojedziemy w góry. Nawigacja pokazuje 380 km na miejsce. Po drodze kupujemy Kubusiowi jeszcze piankę do snorkowania, ponieważ w górskich jeziorach nie spodziewamy się zbyt ciepłej wody a potem już prosto z małymi postojami dla Porucznika Wodospada, czyli mnie (siku na co drugiej stacji ;) ), podziwiając krajobraz tym razem zachodniej Polski zza okien samochodu – zmierzamy w kierunku Karkonoszy. Jedziemy wesoło do momentu informacji na autostradzie – za 17 km korek / 60 min oczekiwania. Nic z tego – postanawiamy zjechać z autostrady i jechać w kierunku na Kłodzko, starą drogą przez Opole – nie jest może dużo szybciej, ale przynajmniej nie stoimy w korku.

Za oknem widać jak lato powoli chyli się ku jesieni – pokazują nam to pola żółcące się ciemno złotym rżyskiem po zżętym zbożu.

Na horyzoncie wyłaniają się pierwsze góry, których szczyty toną w ciężkich chmurach, ale nie wszystkie – niektóre są rozświetlone słońcem.

Za to po szybie deszcz spływa strugami.

Taka polska sierpniowa pogoda… Jeszcze letnia a jakby już trochę jesienna…

Za to, w miarę jak zbliżamy się do Karkonoszy, niebo się coraz bardziej przejaśnia i góry u swoich wrót witają nas pięknym słońcem :D

Wraz z błękitem nieba i promieniami słońca nasze chłopaki na tylnej kanapie samochodu wpadają w fantastyczne nastroje, szalejąc na całego. Mimo różnicy wieku 10 lat – jak zwykle świetnie bawią się w swoim towarzystwie. Jak to człowieki z jednego gatunku co z drzewa swego czasu zeszli ;D

Mijamy pola, na których słoma jest już przygotowana do zwózki.

W stajniach i oborach czekają na nią zwierzaki. Nasza Kasia coś na ten temat wie :)

Kukurydza pomału też już kończy dojrzewać, ale jeszcze pięknie się prezentuje na ciągnących się, jak okiem sięgnąć, kukurydzianych polach…

Wjeżdżamy w pierwsze karkonoskie lasy. Widzimy jakie spustoszenie posiały tutaj ostatnie burze. Mati jedzie szybko i nie zdążyłam zrobić wyraźnych zdjęć, ale i na tych widać, jak bezlitośnie obszedł się z drzewami wiatr.

Te, które zostały nadłamane leśnicy muszą wyciąć a resztę uprzątnąć – zniszczenia są olbrzymie.

Trzeba będzie dokładnie przed wyjściem w góry sprawdzać pogodę – burze w tym roku są naprawdę niebezpieczne.

Na niebie wita nas, unoszący się na tle już całkiem pogodnego nieba, balon. Ile razy jesteśmy w Czechach, to widzimy zawieszone na czeskim niebie i poddawane wpływom wiatru balony. Chyba Czesi lubią balonowe, podniebne loty…

Po drodze mijamy reklamy kolejki linowej ”Nemusiš na Sněžkou po piešku”. Śmiejemy się – my jednak zrezygnujemy z kolejki i spróbujemy ”po piešku” ;D

Do Szpindlerowego Młyna wjeżdżamy wraz z promieniami zachodzącego słońca.

Jeszcze tylko 3 km i dojeżdżamy do naszego pensjonatu Katy w osadzie Swaty Petr.

Wita nas Pani Gospodyni. Dostajemy klucze do pokoi. Szybkie rozpakowywanie. Kolacyjka z naszych ogródkowych pomidorów (strategicznie wczoraj zebrałam z krzaków i zabrałam ze sobą) – smakują przepysznie latem. A potem już czas do łóżek. Jutro mamy zamiar iść na Śnieżkę – trzeba się wyspać :)

Budzimy się przed ósmą rano. Pijemy kawkę z naszego wakacyjnego ekspresiku, który zawsze nam towarzyszy. Całe szczęście, że go wszędzie wozimy, ponieważ kawa w Czechach do śniadania jest tylko rozpuszczalna. Po kawce schodzimy na śniadanko – jest bardzo smaczne. Rozmawiamy o naszych planach wędrówki górskiej na Śnieżkę z Panią Gospodynią. Pani Gospodyni próbuje nas zniechęcić do wyprawy czerwonym szlakiem. To za ciężko – mówi. Jedźcie sobie autobusem do miejscowości Pec pod Sněžkou a stamtąd już jest łatwo. Dziękujemy grzecznie za radę i dziarsko wybieramy…. czerwony szlak – jak to my ;D Wychodzimy o godzinie 10.12 w doskonałych nastrojach, gotowi na zdobycie najwyższego szczytu Karkonoszy. Startujemy z poziomu 880m n.p.m. – na którym to poziomie leży nasz pensjonat.

Na drodze za pierwszym zakrętem spotykamy przebiegającą młodą sarenkę.

Przystaje niezdecydowana – uciekać, czy nie uciekać…

Wtedy ja, chcąc zobaczyć jej pyszczek z przodu, zaczynam ”cycać” – sposób przekazany mi parę lat temu przez moją koleżankę Elę, która w tym czasie zajmowała się hodowlą kotów. Jeżeli chcesz przywołać kota- mówiła – to nie wołaj kici, kici, tylko wydawaj odgłos językiem, jak przy ssaniu. Ten odgłos ssakom kojarzy się z jedzeniem. Na koty działa rewelacyjnie, o czym przekonałam się nie raz. Dodatkowo wykorzystuję to w kontaktach ze wszystkimi ssakami. No oprócz dzieci – tu jednak posługuję się stroną werbalną języka ;D.

No więc ”cycam” na sarenkę a ona… odwraca łebek i ciekawie się nam przygląda dłuższą chwilę :)

Tak, sposób Eli jest niezawodny w obcowaniu ze zwierzętami – przynajmniej jeżeli chodzi o ssaki ;D

A jak chcesz zasygnalizować kotu, że czegoś nie powinien robić – typu drapać kanapy – trzeba ostro zasyczeć a nie gonić za kotem ze ścierką, czy pryskać go wodą. Tak mama kocia wychowuje kocięta – gdy coś się jej nie podoba, to syczy. O tym również przekonałam się sama – na koty działa rewelacyjnie. Ale po głębszym przemyśleniu – na większe zwierzęta typu: wilki, niedźwiedzie, dziki, bądź lwy – jednak nie proponuję, bo może sposób okazać się co nieco ryzykowny ;) A sarenka? Po chwili ucieka sama – bez syczenia, czy innych działań z naszej strony, oraz czy tego chcemy, czy też nie.

Idziemy dalej. Kuba zaczyna narzekać na nowe treki, które dostał przed samym wyjazdem. Że twarde, że nogi go bolą, że są beznadziejne… Chociaż na drugi dzień po zakupie kazaliśmy naszej najmłodszej latorośli biegać w rzeczonych trekach i były nadzwyczajnie wygodne wg opinii w/w marudzącego obecnie Kubusia. Tłumaczymy, że są to buty odpowiednie do wędrówek górskich, dobrze trzymają kostkę i musi w nich iść. Tłumaczymy dalej, że na pewno się rozchodzą. Nic z tego, nasz buntowniczek buntuje się coraz bardziej. W końcu Tata ostro oświadcza – chłopie maszeruj, spocisz nogi i buty zrobią się wygodne. Kuba widzi, że nic nie zdziała marudzeniem – uruchamia dobrze nam znane jego mechanizmy obronne, co skutkuje tym, że po chwili słyszymy – O… nogi mi się spociły. Faktycznie buty są super! Ułożyły się. I jak świetnie trzymają kostkę. Nie rozumiem, jak ludzie mogą chodzić po górach w adidasach. Wzdychamy – oto nasz cały Kuba ;D

Dochodzimy do szlaku czerwonego i wchodzimy w las Narodowego Parku Karkonoskiego.

Oznaczenie na szlaku pokazuje nam 3,5 km do Luczni Bouda, skąd szlak dalej poprowadzi nas na Śnieżkę.

Na początku czerwony szlak nie jest zbyt ostry, więc dziarsko maszerujemy wśród strzelistych świerków. 3,5 km. – co to dla nas :D. Łagodność szlaku jest jednak bardzo złudna, ponieważ już po chwili zaczynamy wspinać się ostro w górę i szybko nabierać wysokości. Za to odległość pokonujemy dużo, dużo wolniej…

Zbocza przy szlaku porośnięte są krzakami jagód i żurawiny.

Borówka czarna (vaccinium myrtillus)

Żurawina (oxycoccus)

Zajadamy, aż nam się uszy trzęsą :D

Ja tylko – oczywiście jak to ja – proszę chłopaków o sięganie po jagody z miejsc mniej dostępnych, jeżeli chodzi o ewentualne zwierzęta znaczące swój teren. W głowie skacze mi tasiemiec bąblowiec – Mamusia Sabina tak już ma. Ale jagody zajadam, więc nie jest ze mną tak całkiem źle ;D

Jedząc jagody i żartując wesoło idziemy w górę. Niestety zaczyna się to, czego ogólnie nie lubimy a ja wprost nie znoszę – czyli schody ułożone z kamieni. Zresztą nieważne z kamieni, z bloków drzewnych, metalowe – schody w górach są do niczego. Przynajmniej moim zdaniem.

Kamienne stopnie są najpierw niższe a potem coraz wyższe…

Może dzięki nim nabieramy jeszcze szybciej wysokości, ale nogi bolą okropnie :(

Mati mówi, że to tylko do granicy lasu a potem wg mapy będzie wypłaszczenie.

Dochodzimy do granicy lasu i co??? Tam dopiero zaczyna się ostro pod górę.

Ledwo zipiemy. O żartach nie ma mowy. Idziemy, sapiąc sobie zgodnie całą czwórką ;D Jednakowo starsi i młodsi a najgłośniej nasz nastolatek – postoje na herbatkę muszą być coraz częstsze ;D

Słońce świeci mocno, temperatura natomiast jest nie za wysoka – około 8 stopni. Czapki jak najbardziej są na miejscu, pomimo trwającego jeszcze lata.

Wraz z nabieraniem wysokości ekspozycja robi coraz większe wrażenie.

Jesteśmy już na wysokości, z której jak na wyciągnięcie ręki są szczyty porośnięte porostami i widać piargi. Tzn. jest wysoko…

No i ciągle schody, schody, schody – jak ”w kasyno de Paris” ;) a na schodach siedzi śliczny mały ptaszek – siwerniak, świergotek górski (Anthus spinoletta).

Obraca łebek w naszą stronę i patrzy trochę zdziwiony.

Czemu oni się tak męczą, przecież można sobie w górę polecieć. I jak pomyślał, tak zrobił – odlatuje beztrosko, żeby dalej świergotać w kosodrzewinach.

A my dalej z mozołem. Noga za nogą. Schód za schodem. No bo, przecież skrzydeł nie mamy – trzeba po piešku ;D

W końcu dochodzimy do upragnionego wypłaszczenia. Tu chłopaki, jak zobaczyli, że tak blisko jest chwilowy koniec wspinania się – pobiegli a właściwie polecieli niczym nasz ptaszek – zostawiając podążających spokojnym tempem staruszków ;D

Bez pośpiechu, z powagą odpowiednią dla wieku i doświadczenia ;) dochodzimy do naszych latorośli. Czytamy ile nam jeszcze pozostało drogi, oraz co za szczyt widzimy z lewej strony. Mati mówi, że to Karkonosz a wg drogowskazu, właściwe szlakoowskazu – Kozi Hrbety.

Nieważne Kozi Hrbety, czy Karkonosz- ten szczyt wygląda bardzo malowniczo i pięknie.

Chociaż, jeżeli miałabym tu cokolwiek do powiedzenia – to wybrałabym nazwę Karkonosz. Ale nie mam, więc pozostaje mi nacieszyć oczy pięknem tego szczytu i iść dalej w stronę Śnieżki. Taki przecież mamy cel. A do wytyczonego celu trzeba dążyć… :D

Zrobiliśmy dopiero 1,5 km i do Luczni Buda mamy jeszcze dwa. Droga pięknie się wypłaszcza, więc zaczynamy iść szybko. Jeszcze jeden rzut oka na szczyty za nami i cudnie fioletowe wrzosy rosnące pomiędzy krzakami jagód. Kolory tego pejzażu są bezsprzecznie wspaniałe.

I za chwilę już widzimy Śnieżkę, stożkowato wznoszącą się na tle nieba, które nie może się zdecydować, czy woli pogodny błękit z barankami białych chmur, czy może ciężkie, ciemnoszare chmury deszczowe…

Po ostrych podejściach, maszerowanie na wypłaszczonym terenie jest naprawdę przyjemne. Idziemy, idziemy a szczyt śnieżki nadal malutki ;)

Za to widoki na porośnięte trawą, kosodrzewiną i porostami sąsiednie szczyty – są przepiękne.

W końcu i Śnieżka wydaje się być coraz większa, i coraz bliżej. Widzimy już schronisko Lučni Buda

Wrzosy, kosodrzewina, schronisko i najwyższy szczyt Karkonoszy – jest absolutnie pięknie…

Jesteśmy z Matim trochę wzruszeni. Każde z nas było na Śnieżce w wieku jakiś nastu lat i teraz tam wracamy. Pamiętamy schronisko ze szczytu Śnieżki, które wygląda jak statek kosmiczny UFO. Każde z nas ma z tego okresu jakieś swoje młodzieńcze, ukryte wspomnienia – ja z obozu wędrownego, gdy miałam lat 15… Oj, super było :D Mati swoje – jak już powiedziałam – ukryte… ;D A teraz my, staruszkowie po czterdziestce, prowadzimy naszych chłopaków tymi samymi ścieżkami. Tymi samymi, jednak już w całkiem innej czasoprzestrzeni…

Po drodze trafiamy na miejsce, z którego wypływa górskie źródełko – świetne miejsce na chwilę postoju dla ugaszenia pragnienia. Nic tak niebiańsko nie smakuje jak źródlana górska woda podczas wędrówki :)

Docieramy do schroniska Lučni Buda.

Chwilę odpoczywamy jedząc pyszne drożdżówki wypiekane na miejscu w schroniskowej kuchni.

Są bardzo smaczne, ale kosztują też sporo – 11 zł za jedną drożdżówkę :O

Po dostarczeniu dawki glukozy do zmęczonych już nieco mięśni – wyruszamy dalej. Dochodzimy do schroniska pod samą Śnieżką. Jest to polskie schronisko, które niestety wyglądem nie za bardzo zachwyca. Całe z żółtej blachy – prezentuje się jakoś niefajnie wśród pejzażu pięknych gór.

W środku – też niespecjalnie plus duża ilość ludzi. Mijamy schronisko i podążamy prosto na szczyt, mając nadzieję na smaczny posiłek na samym szczycie. W końcu pamiętamy z Panem Mężem to schronisko sprzed lat. Pyszne schroniskowe jedzenie, plus pieczona na miejscu szarlotka i piękna panorama Karkonoszy. Tak, warto ominąć żółte, blaszane schronisko i szybko wspiąć się na szczyt.

Szlakowskaz nam mówi, że to tylko 30 min czerwonym szlakiem.

Widać, że czerwony szlak jest ostry. Można też wybrać dłuższy i łagodniejszy szlak niebieski. Z dystansu obydwie drogi doskonale widać.

Po chwili namysłu, zgodnie decydujemy się iść ostrzejszym szlakiem. Dziarsko ruszamy. Filip pyta, czy może pobiec – proszę bardzo odpowiadamy. Rusza pełen wiary w swoje siły i biegnie. Po 50 metrach widzimy, jak bieg przeszedł w szybki marsz a potem marsz coraz wolniejszy.

Ja idę spokojnie – przeszkadza mi tylko duża ilość osób na szlaku. Ale co zrobić. Mieliśmy pustą praktycznie drogę górskiej wędrówki do tego momentu a teraz jesteśmy po prostu wśród ludzi, którzy tak samo jak my chcą zdobyć najwyższy szczyt Karkonoszy – tylko przyszli, jakby z innej strony. Karkonosze są duże, ale sama Śnieżka już nie i szlak dla wszystkich co na nią chcą wejść robi się wąskim lejkiem. Jakoś damy radę, nawet w tłumie… ;)

Oznaczenie szlaku mówi nam, że lekko nie będzie

I nie jest. Pan Mąż patrzy tęsknie za najstarszą naszą latoroślą – też chciałby szybciej a nie tak przeciętnie, wolno z żonką. Mówię – biegnij za Filipem. Nie, przecież Cię nie zostawię – odpowiada Pan Mąż bohatersko. No mówię biegnij – powtarzam. Na to Pan Mąż wystrzeliwuje w górę jak z procy – męska dążność do bycia powyżej przeciętnej jest olbrzymia ;D. Nie mówiąc o męskiej rywalizacji między członkami tej płci w naszej rodzince. Pytam Kuby – Ty też chcesz pobiec za Tatą. Nie… ja zostanę z Tobą. Kubusia ta rywalizacja jeszcze nie dotyczy. Ale przyjdzie z czasem. Bez dwóch zdań.. A póki co ledwo zipie idąc z mamusią ;D

Spokojnie odpoczywamy robiąc zdjęcia na punktach widokowych . A jest co podziwiać…..

Droga mija nam całkiem wesoło – chociaż nielekko…

Wchodzimy na szczyt. A na szczycie już czekają na nas, nasi powyżej przeciętnej Panowie ;D

Robimy parę fotek ze zwycięskiego zdobycia najwyższego szczytu Karkonoszy :D

Mati i ja nostalgicznie zawieszamy się nad przeszłością i teraźniejszością…

Ale do tego trzeba mieć więcej lat niż 11 i 21… ;)

Następna wiadomość, która do nas pomału dociera nie jest najlepsza. W schronisku, oprócz gofrów nic się nie zje. Obserwatorium jest zamknięte. Co się stało z naszą Śnieżką??? Samo schronisko z daleka wyglądające tak samo jak kiedyś, z bliska straszy zniszczeniem. Nie rozumiemy tego. Tyle ludzi na szlaku, więc turystów nie brakuje…. Dlaczego Narodowy Park Karkonoski nie dba o szczyt Śnieżki? Nie wiemy. Poniżej jest czeskie schronisko z kolejką – dla tych co nie chcą piešku na Sniežku. Tam można coś zjeść, ale samo schronisko też nie prezentuje się zbyt wspaniale. Rezygnujemy. Postanawiamy zjeść coś w Lučni Buda – schronisku, które zrobiło na nas na tym szlaku najlepsze wrażenie. Jeszcze chwilę patrzymy na tak piękne kiedyś śnieżkowe schronisko

i schodzimy ze szczytu. Schodząc trzeba uważać, ponieważ kamienie są śliskie i łatwo jest stracić równowagę. Jak mówi Kuba najlepiej po Janosikowemu ;) Ale nie bardzo się da, ponieważ jest wąsko a ludzi, jak wspomniałam wcześniej – dużo. Na całe szczęście można się posiłkować łańcuchami.

W oddali widać kranik. Kraniki – czyli wodospady, to jest to co nasza rodzina od czasu podróży po Norwegii uwielbia :)

Schodzimy ze szczytu bez żadnych problemów, mijamy żółte schronisko i szybko maszerujemy do Lučni Buda. Jesteśmy strasznie głodni. Wydawało nam się, że to blisko a jednak trochę trzeba iść. Burczenie w brzuchu tylko wydłuża drogę w postrzeganiu każdego zmęczonego głodomora ;(

Na pociechę, można jeszcze popodziwiać roślinność tego piętra gór w chylącym już się ku późnemu popołudniu słońcu. Krajobraz zmienia się poprzez zupełnie inną grę światła i cieni…

Po drodze czytamy na ustawionych wzdłuż szlaku tablicach, jakie rośliny chronione wchodzą w skład karkonoskiej tundry.

Udało nam się niektóre spotkać –

Tojad sudecki (Aconitum plicatum)

Jastrzębiec alpejski (Hieracium alpinum)

Gnidosza sudeckiego – niestety nie widzieliśmy.

Dwa kilometry od Luči Buda do podnóża Śnieżki minęły nam dużo szybciej, niż z powrotem. Jesteśmy głodni i zmęczeni, więc z ulgą witamy drewniany pomost ułożony na bagiennych terenach pokrywających ten obszar Karkonoszy. Pomost jest już naprawdę niedaleko schroniska.

Po jednej stronie pomostu rozciągają się na bagniskach trawiaste polany.

a z drugiej jak okiem sięgnąć kosodrzewiny, w których świergoczą różne małe karkonoskie ptaszki :)

Słuchając świergotu ptaków fotografuję dla odpoczynku jeszcze inne, będące pod ochroną w Narodowym Parku Karkonoskim, kwiatki.

Dzwonek karkonoski (Campanula bohemica)

Jaskier sardyński (Ranunculus sardous)

Na kolejnej tablicy czytam o właściwościach karkonoskich bagien i ich kwasowości.

W końcu widzimy Luči Budę. Chłopaki praktycznie lecą jak na skrzydłach a potem przestępują z nogi na nogę w oczekiwaniu na nas – szybciej, jesteśmy głodni wołają :)

No to przyspieszamy i już marzymy o pysznych knedlikach :D

Bufet z drożdżówkami i szybkimi zakąskami jest otwarty tylko do 16.00, więc zmierzamy prosto do głównej restauracji. Otoczenie jest przyjemne. Mati zamawia czeskie piwko, my wodę i czekamy, aż pani przyjdzie odebrać zamówienie na posiłek. A pani??? Czapuje piwo. A piwo w Czechach czapuje się wolno, z namaszczeniem, celebrując każdą chwilę. Czas mija – 10 min, 20 min… A pani czapuje… Po pierwsze jesteśmy strasznie głodni, po drugie robi się późno i dobrze byłoby zejść w dolinę przed zmrokiem – a pani dalej czapuje… Mówię do Matiego – idź poproś, żeby odebrała od nas zamówienie, bo mamy jeszcze kawał drogi do przejścia. Panie od panów z reguły lepiej przyjmują prośby, niż od pań… Mati idzie i słyszy – za chwilu… No to czekamy. Mija kolejne 10 min – czyli w sumie ok pół godziny czapowania kilku piw (dodam, że obok pani stały jeszcze dwie osoby z obsługi). W końcu pani do nas podchodzi – odbiera zamówienie grzecznie, acz bez śladu uśmiechu. Miłe, ładne schronisko – ale obsługa… Czyżby turysta był złem koniecznym?… Na plus przemawia, że po odebraniu zamówienia, posiłek jest na stole w pięć minut – czyli dania są przygotowywane wcześniej. Gdybym wiedziała, że tak szybko podają, to pewnie bym się mniej denerwowała…

Mati z Filipem zamówili knedliki z gulaszem wołowym. Niestety zanim dobyłam aparatu fotograficznego, jak szeryf kolta z kabury, połowa porcji i u jednego, i u drugiego zniknęła, więc trudno było zrobić zdjęcie z talerzem estetycznie reprezentującym danie. Z drugiej strony knedliki z gulaszem i tak wizualnie nie do końca się prezentują… Za to smakują wybornie – co pokazuje prędkość ich znikania z talerza ;D

Ja z Kubusiem jemy kurczaka z dzikim ryżem i surówką z kapusty. Tzn. jak to w Czechach – po prostu posiekana biała kapusta z marchewką. Mój kurczak doczekał się eleganckiego uwiecznienia na zdjęciu ;D

Nie dość, że danie się ładnie prezentuje, to na dodatek też jest pyszne. Za to cena… Wysoka – 170 zł za dwa gulasze, dwa udka z kurczaka, 3 herbaty i jedno piwo.

Luczi Buda – plusy: ładny wystrój, dobre jedzenie

minusy: obsługa, ceny

Szybko jemy i idziemy dalej, ponieważ robi się naprawdę późno – jest 16.30 a mamy jeszcze ok. 3 – 3,5 godziny drogi przed sobą. Wychodzimy ze schroniska i od razu czujemy, że zrobiło się dużo chłodniej. Mati określa, że ok 4 -5 °C – ponieważ leci nam przy oddychaniu i mówieniu para z ust. Trzeba się doubierać i szybkim krokiem maszerować w dół. W oddali widzimy, że pada deszcz

– byleby deszczowe chmury nie złapały nas po drodze. Idziemy jeszcze chwilę wygodną ścieżką wśród wrzosów i jagodowych krzaków

a potem już tylko ostro w dół.

Droga w dół jest może szybsza, ale jak zwykle bardziej męcząca. Tym bardziej, że idziemy po wcześniej już opisywanych schodach… Po godzinie wszyscy niezależnie od wieku i stopnia wytrenowania w wędrówkach górskich (najbardziej doświadczonym górskim wędrownikiem jest Pan Mąż :)) – ledwo żyją…

I jak widać – gorąco się co niektórym zrobiło ;)

Z ulgą witamy koniec schodów i chociaż ostro w dół jest dalej a nasze nogi, gdyby mogły płakałyby z bólu – to jednak brak schodów napełnia nas niewymownym szczęściem :D

Idąc w dół jakby bardziej się widzi granitowe skały tworzące zbocza gór przy szlaku

i roślinność, która daje radę wyrosnąć pomiędzy kamieniami . To przede wszystkim wrzosy i paprocie.

Tutaj narecznica samcza (Dryopteris filix-mas)

Wśród kamieni wyrastają również krzaki jagód – teraz jeszcze sporadycznie kwitnące.

A wzdłuż ścieżki, w ubogiej ściółce rosną różne gatunki traw.

Do pensjonatu docieramy o godzinie 19.03. Przeszliśmy 23 km w czasie 8 godzin 12 minut, robiąc 770 metrów przewyższenia. Z jednej strony jesteśmy bardzo zmęczeni i nogi bolą nas strasznie, ale z drugiej strony daliśmy radę, więc jesteśmy absolutnie szczęśliwi – szczególnie, że można po gorącym prysznicu i szybkiej kolacji wskoczyć do łóżeczek. Idę jeszcze do naszych chłopaczków sprawdzić, czy mają siłę na zwykle występującą o tej porze głupawkę wieczorną, ale gdzie tam – już sobie zgodnie pochrapują. No to my z Matim szybciutko idziemy w ich ślady…

Budzimy się rano i niespodzianka – ból mięśni praktycznie uniemożliwia mi zejście po schodach. Do naszego pokoju, również kuśtykając, wchodzi Kuba i oznajmia – nie idę dzisiaj w żadne góry… Bolą mnie nogi… :(

Tłumaczymy synusiowi, że dobrze byłoby pójść i rozchodzić zakwasy. Nic z tego – mamy 11, 5 letni bunt na całego. Filip wychyla głowę z pokoju chłopaków mówiąc – ja bym poszedł… :)

Wysyłamy najmłodszego do siebie i obmyślamy strategię – jakby tu przekonać zbuntowanego nastolatka do dzisiejszej wędrówki górskiej? Stwierdzam, że marchewką może być popołudniowa wizyta w aquaparku i wybór łatwego szlaku – zielonego… Strategia okazuje się być skuteczna. Wizja zabawy na zjeżdżalniach szpindlerowskiego parku wodnego przekonuje do rozruszania nóżek na szlaku górskim naszą najmłodszą latorośl. Jemy pyszne śniadanko serwowane przez Panią Gospodynię, wzbogacone o nasze ogródkowe pomidory. Szybko pakujemy plecaki i wyruszamy na zielony szlak. Celem ma być Chata Vyrovka – tylko 4,5 km w jedną stronę. Ruszamy jak zwykle raźno, słońce pięknie świeci, ale jest niezbyt ciepło – czyli idealna pogoda na górską wędrówkę.

Droga biegnie z niewielkim nachyleniem

a nogi z każdym metrem bolą mniej.

Tutaj również rosną kwiaty, które w większości są w Karkonoskim Parku Narodowym pod ochroną.

Wzdłuż ścieżki żółci się starzec Fuchsa (Senecio fuschi),

Intensywnym różem zachwyca naparstnica purpurowa (Digitalis purpurea).

Ciężko też zwisają dzwonki białej odmiany naparstnicy (Digitalis).

Lubię naparstnice, ponieważ oprócz kształtu dzwonków nadających się na czapeczki dla krasnoludków, mają w środku kielichów piękne mozaikowe wzory.

Nie doczekawszy się krasnoludków, poszukujących czapeczek wśród naparstnic, idziemy dalej. Ja robię zdjęcia jeszcze małym białym kwiatkom, wśród których pracowicie zbierają nektar pszczoły miodne (Apis mellifera)

– to migający fioletowo żółtym wnętrzem świetlik łąkowy (Euphrasia rostkoviana Hayne).

Dalej spotykamy pięknie chabrową goryczkę trojeściową (Gentiana asclepiadea).

i mrugającą żółtym oczkiem stokrotkę pospolitą (Bellis perennis)

a obok zwisają różowe delikatne kwiatki – przekwitający puchowato przenęt purpurowy (Prenanthes purpurea)

Idąc w górę czujemy, że szlak pomału zaczyna się wznosić. Wzdłuż szlaku biegnie, cudnie szemrząc rzeka – ciszej, gdy spokojnie płynie w korycie i głośniej, gdy spada kaskadami po górskich kamieniach…

Rzeka powoduje, że szlak którym idziemy jest absolutnie odmienny od wczorajszego, który wiódł na Śnieżkę – jakby zupełnie inne góry… Całe otulone paprociami i mchami, przywołującymi na myśl miękką zieloną kołdrę. Mamy tu przede wszystkim narecznicę samczą (Dryopteris filix-mas), oraz pióropusznika strusiego (Matteuccia struthiopteris )

Z mchów przepięknie płoży się płonnik pospolity (Polytrichum commune)

Natrafiamy też na płonnika z puszkami

– tworzą niezwykle dekoracyjny dywan. Mam ochotę się położyć i zapomnieć o całym świcie… Ale nic z tego – szlak czeka :)

A co do szlaku, tak jak obiecywaliśmy Kubusiowi (i tu uważaj – nigdy nie obiecuj za dużo…) – jest zielony

Zaczyna się naprawdę łagodnie – spokojnym nachyleniem, więc Kubuś zamierza pokonać drogę biegiem ;)

Szybko jednak okazuje się, że oznaczenie – ”zielony” szlak może być absolutnie mylne. Już po chwili droga zaczyna się wspinać coraz bardziej stromo.

Nie mija więc dużo czasu do momentu, kiedy potrzebujemy chwili odpoczynku dla uspokojenia oddechu

Pnie leżących drzew świetnie się do tego nadają…

Ja dla uspokojenia oddechu wybieram inny sposób – robię zdjęcia pracowitym owadom ;)

i pięknym porostom, które w lasach karkonoskich można zobaczyć na gałęziach drzew.

Pustułka pęcherzykowata (Hypogymnia physodes).

Bardzo chciałabym sfotografować jakieś karkonoskie zwierzątko. Marzy mi się jeleń, czy zwykły zając. Niestety trudno nie wystraszyć zwierząt wszelakich idąc z naszymi brykającymi chłopakami. Dzisiaj na czoło wysuwa się nasz najstarszy. Proszę grzecznie po raz ”enty” – idź za mną, bo jak przez przypadek wyskoczy jakieś rogate, nie rogate, czy też latające zwierzę (a tak się już kiedyś zdarzyło – ścieżkę w Beskidach przecięły nam dwa piękne jelenie z olbrzymimi porożami a ja miałam w obiektywie czerwoną i granatową kurtkę – odzienie dzieciaków idących przede mną), to chciałabym je sfotografować. Nic z tego – synuś bieży mi przed samym nosem, plecami zasłaniając cały świat. W końcu się denerwuję – ale nic to nie daje, oprócz dąsa wielkiego. Syn już dorosły, więc próbuje w stadzie hierarchię zmieniać – nic z tego. Niech sobie ustala swoją hierarchię jak założy rodzinę… Mati mówi – idź sam szybciej. No i najstarsza latorośl znika nam z pola widzenia. Dyskutuję z szanownym małżonkiem – nie pamiętasz jak się synuś w Norwegii na podejściu pod jęzor lodowca zgubił i ile stresu nas to kosztowało. Od tej pory w górach zawsze mamy zasadę – nie rozdzielamy się. To co, że jest lato i szlak prosty – zasady są zasadami. Mati przyznaje mi rację, ale Filipa już nie widać. Pozostawię wyjaśnienie tych kwestii z synem głowie rodziny, gdyż etap rozwoju naszego 20 letniego syna obejmuje negowanie mamy na zasadzie – co tam kobiety wiedzą ;(

A póki co, dla wyciszenia zdenerwowania zawieszam się na motylku siedzącym na kamieniu.

Modraszek artakserkses (Aricia artaxerxes). Po chwili focenia jest mi zdecydowanie lepiej i maszeruję sobie dalej, nie poświęcając mojej rodzince za wiele uwagi w mowie, czy też myśli. Zza zakrętu pojawia się Filip dalej lekko nabzdyczony, ale chcący jednak podążać szlakami Gór Karkonoskich razem z rodziną. Mati z synem rozmawia na tematy zasad zachowania w górach i wspólnego poszanowania pasji a ja we własnej ciszy, idę przodem w odległości nie zasłaniającej reszcie widoku na szlak. Moja wewnętrzna cisza współgra z ciszą panującą pomiędzy niszczejącymi drzewami po obu stronach szlaku i zielenią łagodzącą ten widok – jakby ciągłe obumieranie i odradzanie się naszej planety.

Mijamy miejsce upamiętniające ofiarę, która w tym miejscu zginęła po zejściu lawiny – tak jakby na potwierdzenie tego, że niezależnie w jakich górach jesteśmy, to trzeba bezwzględnie zasad dotyczących górskich wędrówek przestrzegać i pamiętać, że nie ma gór w 100% bezpiecznych…

Ale czas przestać w ten piękny dzień myśleć o rzeczach trudnych i zacząć dalej cieszyć się wędrówką…

Pomaga mi w tym Kubuś, który dla zrównoważenia atmosfery w rodzince, dzisiaj ma absolutnie radosne nastawienie do życia i biega pomiędzy drzewami w poszukiwaniu żywicy – marząc o kulce jak największej :)

Póki co znajduje tylko małe krople żywicy, za to pięknie błyszczące, gdy zamigocze w nich promień słońca.

Szlak robi się wąski i słońce na tym odcinku ma problem z rozświetleniem drogi poprzez rosnące wysokie drzewa, więc idziemy przez dłuższy czas w głębokim cieniu. W końcu jednak jesteśmy na tyle wysoko, żeby zobaczyć panoramę gór rozciągającą się z tego miejsca Narodowego Parku Karkonoskiego

Do samej Vyrovki idziemy pomiędzy tworzącymi szpaler kosodrzewinami, w których słychać śpiew karkonoskich świergotków – ale żadnego z ptaszków nie widzimy. Pozostaje nam tylko słuchać , jak pięknie świergoczą.

Pomału zdobywamy miejsce docelowe – Chata Vyrovka 1409 m n. p. m., do którego chcieliśmy w ramach rozruszania po trudach Śnieżki dojść. Jesteśmy naprawdę zmęczeni – chociaż miało być lekko, łatwo i przyjemnie. Było przyjemnie, ale ostro – zrobiliśmy 520 metrów przewyższenia w ciągu dwóch i pół godziny. Z tego miejsca można wybrać szlaki prowadzące na różne szczyty Karkonoskie w tym na Śnieżkę. Mnie nawet trochę korci, żeby iść dalej – ale rozsądek wygrywa

i wybieramy ścieżkę w kierunku rzeczonej chaty – która wcale jak chata nie wygląda ;)

Czas na zasłużony odpoczynek – tym bardziej, że po wzmożonym wysiłku mamy ochotę rzucić się na jedzenie, jak wygłodniałe wilczki.

Jeszcze chwilę patrzymy na roztaczający się sprzed Vyrovki widok…

W trawach widać że, cały obszar łąk pomiędzy kosodrzewinami i tutaj jest bagienny.

Zaraz potem wchodzimy do schroniska pilnowanego przez patrzącą w dal mądrym spojrzeniem sowę.

Chata Vyrovka okazuje się być super miejscem. Widać, że schronisko prowadzone jest przez ludzi z pasją, kochających góry. Ściany pokryte są zdjęciami ze zdobywania górskich szczytów i graffitiy związanymi ze sportami zimowymi. Do tego lalki, sowy – ogólnie naprawdę przytulnie.

Brodaty ”człowiek gór” przynosi zamówione herbatki dla dzieci i dla mnie (dla mnie z wkładką rozgrzewającą ;)) w cudownych wielkich kubkach a dla Matiego małe czeskie piwko.

Gra himalajska muzyka – jest ciepło i przytulnie.

Jedzenie jest pyszne. Zamawiamy między innymi czosnkową, knedliki z gulaszem, do tego czekadełko w postaci chleba ze smalcem. Porcje są duże. Płacimy nieznacznie mniej, niż w Luči Buda, ale za dużo większy posiłek. Dokładnie za: 4 zupy czosnkowe, 2 gulasze wołowe z knedlikami, pieczeń wieprzową z knedlikami, olbrzymią porcję spaghetti, trzy herbatki – w tym jedna z wkładką rumową i piwo. Tak, w tym schronisku warto się zatrzymać :)

Najedzeni i w dobrych humorach ruszamy z powrotem – jest już prawie 15.00. Nie chcemy wrócić za późno w dolinę. Trochę jęczymy, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że zejście w dół nie będzie bezbolesne dla naszych nóg… Szliśmy te pięć kilometrów praktycznie cały czas pod niezłym nachyleniem w górę, więc w dół też wypłaszczeń nie należy się spodziewać ;)

Ostatnie spojrzenie na chmurzące się ponad szczytami niebo

i ruszamy w dół ścieżką pomiędzy kosodrzewinami szybko zanurzając się w świerkowy las rosnący po obu stronach szlaku.

Idziemy szybko a nasze nogi płaczą z bólu na całego ;( Cóż – trzeba jakoś dać radę. Kuba robi sobie przerwy w marszu zatrzymując się coraz częściej – a pretekstem jest co? Oczywiście poszukiwanie kulek żywicy. Ja też z wielką uwagą poszukuję eksponatów do fotografowania – byle tylko chwilę odsapnąć od marszu. Każdy ma swoje sposoby… ;D I tak ja fotografuje rosnące przy szlaku grzybki – niekoniecznie jadalne ;)

Jakieś dziwne larwy owadów – o fascynująco ciemnoniebieskiej barwie…

I porosty, które naprawdę bardzo lubię – kojarzą mi sie tak jakoś pierwotnie…

Cały las tutaj napełnia mnie jakimś oderwaniem od czasu rzeczywistego…

Pnie, na których las się od podstaw odradza.

Drzewa, które nie wiadomo jakim cudem utrzymują się na zboczach i pomimo trudności strzeliście wznoszą się do nieba.

Szarość porostów, co jakby siwizną czupryny drzew prószy.

Przepiękna zieleń mchów, traw, jagodowych krzewów tworzących runo

i jeszcze mech porastający kamienie w płynącym wzdłuż szlaku strumyku.

Piękne te karkonoskie lasy…

Tak jak każdy ma swoje sposoby na przerwanie trudnego marszu, tak każdy ma swoje sukcesy… Kubuś w pewnym momencie krzyczy – maaaam, maaaam i prezentuje pokaźnych rozmiarów kulkę żywicy,

która napełnia naszą najmłodszą pociechę niesamowitym szczęściem :D

Zaraz po znalezieniu żywicy, Kuba znajduje nowy sposób na przerwy w marszu – trzeba się najeść jagód. Brat w degustacji leśnych pyszności dzielnie mu towarzyszy.

A Tata? Tacie na ręce – pewnie też dla odpoczynku ;D przysiadł kolorowy motyl – znany już nam modraszek artakserkses (Aricia artaxerxes).

W końcu postanawiamy przestać zbierać różnymi sposobami, różne skarby leśne – zaczyna się robić późno i szaro – czas przyspieszyć kroku…

Gdy się nie zatrzymujemy, szlak zaczyna szybko nam mijać W końcu docieramy do upragnionego wypłaszczenia – jesteśmy już blisko pensjonatu.

Jeszcze jest dosyć jasno, więc zwalniamy. Mati przypomina chłopakom naszą zabawę kwitnącymi trawami z lat dziecięcych – ”czy to kurka, czy też kogut?”. Ściągamy ze źdźbła trawy tylko pióropusz, chowamy w dłoni i pytamy – ”kurka, czy kogut”?- a reszta zgaduje :)

Tutaj zdecydowanie mamy kurkę ;)

O! Ktoś tutaj chce się dołączyć do naszej zabawy ;D

W dobrych humorach o godzinie 16.40 docieramy do pensjonatu. Nastroje mamy super, ale znowu jesteśmy okropnie zmęczeni. Niby tylko 5 godzin – z czego cztery marszu i godzina w schronisku, natomiast szlak był naprawdę ostry… A miało być łatwo… ;(

Ja wskakuję do łóżka a chłopaki jadą do obiecanego Kubusiowi aquaparku w Szpindlerowym Młynie. Mamusia za takimi miejscami nie przepada. Mnóstwo ludzi i zjeżdżalnie – to nie moja bajka.

Chłopaki wracają wymoczeni i zachwyceni. W jadalni robimy sobie kolacyjkę – oczywiście z pomidorkami z naszego ogródka – mniam :D

W jadalni jest nasza Pani Gospodyni. Mówimy jej, że daliśmy się podejść zielonemu szlakowi myśląc, że będzie łatwy a tu ostro było… Pani Gospodyni na to – Ano, ten jest ostry. Po czym dodaje – teraz już też mi jest trudniej i robię ten szlak w 50 minut, ale jeszcze dwa lata temu dawałam radę w 45. Patrzymy na siebie z niedowierzaniem Nie wypada nam pytać ile pani ma lat, ale ma dwie dorosłe córki i tak na oko jest po sześćdziesiątce. A my ledwo weszliśmy na szczyt w dwie i pół godziny – dodam, że całkiem nieźle sapiąc ze zmęczenia… Jesteśmy pełni podziwu… Nasza Pani Gospodyni, to prawdziwy człowiek gór. Nieśmiało pytamy – co by nam zaproponowała na dzień jutrzejszy. Tak dla odpoczynku. Proponuje nam żółty szlak – podobno płasko i ładnie. Wytyczamy plan dnia. Kuba nawet nie kręci nosem – też jest pod wrażeniem biegania naszej gospodyni po górach – więc wstyd marudzić ;)

Po kolacji biegniemy do łóżek i szybciutko zasypiamy. To był kolejny wakacyjny, ale męczący dzień w Karkonoszach.

Budzimy się rano przed ósmą i postanawiamy wyruszyć na nasz łatwy, żółty szlak trochę wcześniej, niż wczoraj. Szybko pijemy kawkę, jemy śniadanie i wyruszamy – jest godzina 10.40

Z przyjemnością patrzę na wierzbówkę kiprzycę (Chamaenerion angustifolium), która maluje na fioletowo karkonoskie łąki.

Idziemy w kierunku wytyczonym przez mapę (w górach tradycyjnie posługujemy się papierowymi mapami – żadne GPS-y) i docieramy do wypłaszczonej betonowej drogi.

Trochę się martwię, że chcąc odpocząć wybraliśmy ”betonówkę”. Na całe szczęście, już za chwilę widzimy oznaczenie naszego żółtego szlaku a droga z betonowej zmienia się w leśną :)

Wszyscy mamy świetne humory – Kubuś, ponieważ nie jest stromo i nogi odpoczywają,

Mati z Filipem – ponieważ mały trud wędrówki służy ich dyskusjom filozoficzno-inżynierskim. Filp – filozof, Mati – inżynier a jednak, gdzieś tam pośrodku się spotykają i świetnie rozumieją :) Dyskusje nie przeszkadzają im skubać rosnących przy drodze jagód ;)

Ja natomiast jestem szczęśliwa, ponieważ odkrywam nową odsłonę Karkonoszy. Tutaj ani nie jest tak surowo jak na szlaku prowadzącym na Śnieżkę, ani tak upojnie zielono jak na Vyrovkę.

Wzdłuż szlaku strzeliście rosną świerki.

Pomiędzy nimi małe świerczki dopiero rosnące w cieniu rodziców i światło wyciągające

przepiękne odcienie zieleni i szarości. Pięknie tutaj widać z jednej strony jak drzewa niszczeją a z drugiej jak się odradzają.

Po 6 kilometrach wychodzimy na poziom najwyższy szlaku 1141 m n. p. m. i spokojnie idziemy wśród zieleniących się małych i większych świerków,

oraz skał porośniętych jagodowymi krzakami

i przepięknymi porostami.

W rosnących przy szlaku trawach i kwiatach buszują owady.

Fioletowy oset skusił pszczołę (Apis),

która nurkuje w słodkim nektarze.

Obok biedronka siedmiokropka (Coccinella septempunctata) liczy swoje kroki – czy aby na pewno, którejś nie brakuje ;)

a na źdźbłach trawy czujnie czułkami nasłuchuje bielinek rzepnik (Pieris rapae)

Puchate główki ostów kuszą nas, więc chwilę bawimy się dmuchając i patrząc jak nasionka fruną beztrosko, żeby opaść nieopodal.

Znowu czuję, że jesień się zbliża …

Dmuchawce, kwitnące ciemną, przygaszoną czerwienią pióropusze traw – to już schyłek lata.

Odpoczywamy chwilę na ławkach przy szlaku, podziwiając roztaczającą się panoramę.

Idziemy dalej. Ze szlaku widać zalew Vodni nádrž Labská, w którym będziemy nazajutrz nurkować. Zamierzam pierwszy raz w życiu zanurkować w słodkich wodach…

Jeden odcinek szlaku prowadzi po pięknie zbudowanej z kamieni półce.

Potem znowu wchodzimy w las

i leśną droga schodzimy do schroniska Bílé Labe.

Postanawiamy zjeść coś w miasteczku, więc tylko chwilę odpoczywamy na ławkach przy schronisku.

Siedzimy sobie przed schroniskiem… Na wspomnianej ławeczce. Pan Mąż wykonuje jakiś bardzo ważny telefon służbowy. A ja z chłopakami czekam, aż skończy, żebyśmy mogli ruszyć dalej. Przyda nam się ta chwila odpoczynku. To trzeci dzień w górach i mamy dzisiaj już zrobionych 11 km. Mimo, że przewyższenie nieduże, bo tylko 280 metrów, to jednak czujemy zmęczenie i ból w mięśniach. Chłopaki cały czas dyskutują.

Kuba o dinozaurach a Filip o swoich przemyśleniach na temat samozagłady świata – tzn. unicestwienia go przez człowieka, który często wykazuje utratę instynktów samozachowawczych. Jeden do jednego ucha a drugi do drugiego ucha – właściwie w tym momencie obydwaj krążą w obrębie epoki lodowcowej – przeszłej i ewentualnej przyszłej ;D. A ja patrzę sobie na las i bujam w obłokach ;) Kocham moich synków, ale czasem dobrze jest od ich wywodów uciec w obłoki :)

Mati dołącza do nas i zgodnie maszerujemy teraz już niebieskim szlakiem, w kierunku miasteczka Szpindlerowy Młyn. Szlak niebieski podoba nam się pomimo tego, że jest asfaltową drogą, ponieważ biegnie wzdłuż szumiącej i pieniącej się na kamieniach rzeki.

Wśród kamieni w płytkich miejscach rosną przecudne łopiany z olbrzymimi liśćmi – mniejsze mogłyby dla krasnoludków, w przypadku braku dzwonków naparstnic, służyć za czapeczki a większe za dachy do domków ;)

Piękne są te karkonoskie góry. Piękne i naprawdę niejednolite. Nie można się tu znudzić monotonią krajobrazu…

A piękno natury wzbudza u wszystkich człowieków małych i dużych ciepłe uczucia do świata – jak widać w tym przypadku do matuli ;D

Dziarskim krokiem docieramy do Szpindlerowego Młyna.

Ładnego karkonoskiego miasteczka, gdzie można przekąsić coś pysznego i kupić parę pamiątek. Kupujemy pamiątki dla rodziny i dzieciaków. Kuba oczywiście dostaje maskotkę krecika, Kasia brelok z krecikiem a Filip? Filip z krecika już wyrósł, więc dostaje rockowy portfel ;) Miasteczko jest położone na wzgórzu, więc uliczki (oprócz tych w samym centrum nad rzeką) są ostro pod górę.

Postanawiamy zjeść w miasteczku obiad – wybieramy restaurację Špindlerovska hospoda.

Wygląda naprawdę zachęcająco.Niestety obsługa słabo mówi po angielsku i jeszcze jest obrażona, że nas nie rozumie. Jak próbujemy po czesku, to też nie rozumieją. W końcu podchodzi kelnerka, z którą można się porozumieć, ale ogólnie obsługa nie jest najmilsza. Zamawiamy rosół – z powodu braku česnekowej polewki w menu :( i smaženy sýr (zawsze, gdy jesteśmy w Czechach musimy chociaż raz uraczyć się zestawem: česnekowa polewka i smaženy sýr – taka rodzinna tradycja. Tym razem musieliśmy ją podzielić: česnekowa polewka w Chacie Vyrovka a smaženy sýr w Špindlerovskiej hospodzie :) ) Kubuś jedynie, jako nieprzepadający za serem, wybiera kotlet schabowy. Do tego chłopaki zamawiają wodę a my piwko. Jedzenie pomimo niezbyt uprzejmej obsługi jest bardzo dobre, natomiast rachunek olbrzymi – prawie 300 zł. Ogólnie rzecz ujmując – do tej restauracji już nie wrócimy. Humorów jednak nie jest w stanie nic nam zepsuć, więc odpoczywamy jeszcze chwilę w dobrych nastrojach

i wracamy do naszej dolinki, i pensjonatu :)

Docieramy do pensjonatu o godzinie 17.00. Zrobiliśmy w sumie 17,5 km w 6 godzin 20 min. Tempo żółwie, przewyższenie niewielkie, ale dzień super :D

Wszyscy wskakujemy do łóżek, żeby odpocząć. Ja dodatkowo decyduję się ok. godziny 19.00 pójść w stronę zielonego szlaku z poprzedniego dnia – ”zapolować” z aparatem fotograficznym na jakiegoś jelenia, albo dzika. Pani Gospodyni mówiła, że codziennie na łąkę leżącą przy rzece wychodzi zwierzyna. Krótka drzemka, herbatka i się ubieram. Mój wspaniały Pan Mąż jęcząc też się zbiera. Zostań – mówię – pójdę sama. Na całe szczęście Pan Mąż samej mnie nie puści, więc mogę poudawać bohaterkę, a potem i tak mieć przy boku, do ochrony przed dzikim zwierzem wszelakiego rodzaju, swojego Supermana ;D

Pomału zaczyna zmierzchać a my zanurzamy się w zieleń otaczającą zielony szlak prowadzący do znanej już nam Chaty Vyrovki – cel ”Jelenia polana” – jak ją sobie na potrzeby tego fotoplowania nazwałam.

Siadamy na kurtkach na brzegu polanki i co robimy? Jak zwykle – czekamy ;D Cichutko, ledwo czasami szepcąc, żeby ewentualnego zmierzającego do rzeki zwierza nie spłoszyć…

Ja nie wypuszczam aparatu z ręki a Mati? Mati gra w ”Milionerów” na smartfonie.

Cóż… Każdy ma taki kontakt z naturą, jakiego potrzebuje ;D Nieistotne… Najważniejsze, że Pan Mąż swoją żonkę pilnuje. A ja wypatruję w zapadającym zmierzchu jakiegoś ruchu. Myślę sobie – jeleń ze wspaniałym porożem, to byłoby coś, albo dzik, z resztą mógłby być nawet i zając… A tu nic – jak zwykle… Gdy czekasz, zwierzęta obchodzą Cię szerokim łukiem :(, gdy się natomiast nie spodziewasz, to wychodzą pod sam obiektyw… Tak jest przynajmniej w moim przypadku.

Siedzimy, więc sobie cichutko. W zaroślach co chwilę coś szeleści. Kręcę głową prawie dookoła – ten szelest wzbudza we mnie (bo przecież nie w Panu Mężu zatopionym w teleturnieju) dreszczyk emocji. Po godzinie na polanie jest już zupełnie ciemno, tylko nad szczytami gór niebo jeszcze jest jasne.

Czekamy kolejne pół godzinki i postanawiamy wracać – w ciemności możliwości mojego aparatu są za małe, żeby zrobić jakiekolwiek dopuszczalne jakościowo zdjęcie :(

No i znowu zwierzaków się nie doczekałam… Ale półtorej godziny z mężem przy boku w szeleszczących krzakach, też można zapisać do całkiem udanych wieczorów ;D

Wracamy do naszych chłopaków a ja się naprawdę cieszę, że nie wybrałam się na fotograficzne łowy samotnie. W tej aranżacji, jaką serwuje wieczorową porą zielony szlak, Pan Mąż superbohater jest jak najbardziej pożądanym towarzyszem ;D

Docieramy do pensjonatu o 21.00. Nasze chłopaki wypoczęte zamierzają spędzić wieczór plotąc bransoletki z linki paracordurowej. Mati chce zrobić do zegarka, Kuba z Filipem zwykłe. Siadamy w jadalni – ja rozkładam komputer, żeby poprzeglądać zdjęcia a chłopaki z pomocą internetu zabierają się za plecenie. Nie jest to sztuka taka łatwa – co chwilę rozplatają, bo to splot nie taki, bo długość niedobra i plotą ponownie. Bawią się przy tym świetnie.

Chłopaki plotą bransoletki, ja przeglądam zdjęcia i opisuję nasze wakacje. Dzwoni Kasia. Spędzam na pogaduszkach z córką jakieś pół godzinki a Pana Męża proszę, żeby w tym czasie przygotował małą przekąskę. Mąż na szybko rzuca na papierowe talerzyki kabanosy, sery plus ćwiartki pomidorów i dalej plecie… Próbuję obrabiając zdjęcia do moich chłopaków zagadywać, ale zapomnijcie – nic z tego. Odpowiada mi za każdym razem milczenie. Piszę, przeglądam zdjęcia, robię sobie kanapki, zagaduję do milczących chłopaków… Zero interakcji – każdy zatopiony w świecie swoich splotów. A to przecież mój Pan Mąż zawsze mi zarzuca, że gdy pracuję nad zdjęciami, to jestem niekomunikatywna. Ja!!! Oni (tzn. ród męski) – nie są w stanie odpowiedzieć na najprostsze pytanie plotąc bransoletki ze sznurka!!! Pan Mąż w końcu się odzywa – muszę coś zjeść… Zjadłaś coś? – pytanie do mnie. Jadłam jakieś pół godzinki wcześniej siedząc na krześle obok szanownego małżonka. Nie zauważył… Grzecznie, więc tylko proszę o brak zarzutów w stronę mojej komunikatywności następnym razem, gdy będę obrabiać zdjęcia – taka drobna złośliwość w stronę męskiego rodu ;D

Dołącza do nas Pani Gospodyni, która godzinkę wcześniej wróciła ze spaceru. Widziała dzika i jelenia ;O! No tak, ale naszą Panią Gospodynię zwierzaki znają a przed nami się chowają ;) Pewnie czekały w krzakach, aż sobie pójdziemy a do Pani Gospodyni podbiegły chrumkając, parskając i domagając się drapania za uchem ;D Pani Gospodyni umila nam czas opowieściami o jej podróżach, których jak się okazuje było mnóstwo: Laponia, Meksyk, Gwatemala, Honduras, zachodnie Stany Zjednoczone, Nepal, Islandia, Większość podróży odbywa ze swoją grupą przyjaciół, czasami ze swoimi córkami, ale w Hiszpanii – przeszła na piechotę drogę św. Jakuba ok 900 km – sama! Szła miesiąc od granicy francuskiej do Santiago de Compostela. Jej opowieści są niezwykłe i pokazują, że jeżeli człowiek tylko chce, to nie ma rzeczy niemożliwych. Tylko trzeba chcieć…

Rozmawiamy trochę o tym, jak świat poprzez terroryzm się zmienił i zacieśnił. O chęci podróżowania i strachu przed ewentualnymi zamachami. O tym, że lepiej jeździć do takich miejsc jakie lubimy – czyli odludnych, ponieważ większe, tzw. turystyczne miejscowości są bardziej zagrożone. Niestety lotniska pozostają lotniskami i trudno ich uniknąć przy dalszych eskapadach. Mówię, że nie rozumiem dlaczego ludzie nie mogą się wzajemnie akceptować. Przecież to wszystko jedno – jaki kto ma kolor skóry, z kim żyje i w jakiego Boga wierzy. Najważniejsze, żeby był dobrym człowiekiem. Na co Pani Gospodyni Podróżniczka – przytakuje – Ano… Zawiesza głos na chwilę, po czym dodaje – ale zawsze tak było i zawsze tak będzie. Mówi to z taką jakąś prostotą zrozumienia tego, czego nie da się zmienić, ponieważ taka jest natura człowiecza… Zawieszam się nad tymi prostymi i tak oczywistymi słowami. Ja ciągle się miotam i buntuję – a przecież nic to moje miotanie nie zmieni… Może trzeba być człowiekiem gór, żeby to czego w życiu nie można zmienić, po prostu przyjąć??? To niesamowite, jak każdy z ludzi, z tych co są blisko natury, których spotykamy w czasie naszych podróży coś wnosi do naszego dalszego życia. To był bardzo miły czesko – polski wieczór :)

Idziemy spać późno – tak nam się ten wieczór plótł wolno i spokojnie, jak bransoletki chłopaków i niespodziewanie zmienił w noc :)

Od następnego dnia rozpoczynamy trzy dni nurkowe w karkonoskich wodach przepastnych :D

Muszę zamieścić zdjęcie bransoletki Kubusia, bo mi nie wybaczy, jak tego nie zrobię…

Starsze chłopaki muszą jednak mi wybaczyć ;D

I dzień nurkowy

Czas na zanurkowanie we wspomnianym wcześniej zalewie Vodni nádrž Labská na rzece Łaba, który widzieliśmy z żółtego szlaku poprzedniego dnia. To będzie pierwsze moje nurkowanie w słodkich wodach. Marzy mi się przejrzysta woda i widok gór fotografowanych spod jej lustra. Oczywiście w moich marzeniach naokoło mnie pływają szczupaki i inne słodkowodne ryby, którym robię przepiękne zdjęcia…

Pakujemy szpej do przyczepki i jedziemy w kierunku Szpindlerowego Młyna i dalej nad zalew.

Przejeżdżamy przez tamę, która robi na nas spore wrażenie, szczególnie, że z jednej jej strony można zjechać na tyrolce

Ale nam nie tyrolka teraz w głowie – tym bardziej, że zjazd jest dosyć drogi. Mamy przecież zanurkować i warto tego nie opóźniać ze względu na to, że najcieplej jest w południe a potem temperatura otoczenia szybko spada.

Przejeżdżamy przez tamę i rozkładamy się na drugim brzegu zalewu – na przeciwko mostu, pod którym podobno chodzą ryby…

Ja rozkładam pled, ręczniki i pojemniki z jedzeniem. Mati z Filipem przygotowują sprzęt do nurkowania

a Kuba szybko przebiera się w piankę, właściwie w dwie pianki – woda jest zimna

i już jest w wodzie :D

Tak szybko, jak do wody wskoczył – wyskakuje. Ziiimnoooo…. Ubiera jeszcze kaptur

i wskakuje do wody z powrotem.

Kaptur wystarcza na jakieś 3-4 minuty. Nasz wodniczek z lekko nieszczęśliwą miną rezygnuje z dalszego baraszkowania w wodzie ;)

Woda ma ok. 12 stopni – ciepło nie jest ;D

Pomimo zimna mały sukces mamy – śliczny kamyczek wyłowiony z wody. Niby zwykły kamyk a szczęście daje :D

Kuba biegnie na kocyk, szybkie przebieranie – mamusia pomaga, czapka ląduje na głowie. Synuś nie zamierza ponownie ryzykować zimnej kąpieli ;)

Z uśmiechem wygrzewa się w słoneczku…

W tym czasie chłopaki starsze skończyły przygotowywać sprzęt i Mati wchodzi do wody – chce sam najpierw spenetrować zbiornik, żeby wiedzieć co zrobić z początkującym nurkiem Filipem i żonką prawie nurkiem a właściwie nurkiem wielbicielką płycizn ;D

Mati wraca nie do końca zadowolony – przejrzystość wody jest delikatnie mówiąc niewielka. Pytam niespokojnie Pana Męża – mam na pewno próbować. Tak – odpowiada pewnie mój Pan Mąż. No to idę do wody z uśmiechem na ustach i aparatem w dłoni :)

A w wodzie? W wodzie absolutnie nic nie widać. Schodzimy na 1,5 metra – tzn zanurzam głowę na tą głębokość i… nie mogę. Woda żółta, mętna – nie widzę własnych dłoni. Pływamy przy brzegu jakieś pół godziny, cały czas na głębokości metra, półtorej. Cały czas strach ściska mi gardło – wrażenie klaustrofobii jest okropne :( Gdzie te moje szczyty widoczne spod lustra wody, gdzie piękne szczupaki??? W końcu pokazuję Matiemu, że to nie ma sensu nie przewalczę lęku… Z płaczem wychodzę z wody. Czuję się jakbym cały świat zawiodła a Pan Mąż się tylko ze mnie śmieje.

Oddaję jacket i butlę Filipowi – musi ubrać się w wodzie…

Synuś jest uszczęśliwiony – uwielbia nurkować :)

Machamy z Kubusiem chłopakom i już znikają pod wodą…

Ja postanawiam popływać ze snorkiem – muszę odreagować trochę stres nurkowy. Przy snorkowaniu nie przeszkadza mi przejrzystość wody, a właściwie jej brak. Ale aparatu nie ma co ze sobą zabierać. I tak nic nie widać. Postanawiam porządnie popłetwować.

Robię pół kilometra w pół godziny i zdecydowanie uspokojona wychodzę na brzeg a tutaj już się wynurzają chłopaki. Mati się śmieje, że na głębokości siedmiu metrów już jest zupełnie czarno i nasz najstarszy syn a najmłodszy nurek kurczowo chwycił swojego guru nurkowego za rękę i panowie zakończyli nurkowanie również absolutnie nieusatysfakcjonowani…

Szczerze mówiąc trochę podnosi mnie to na duchu, że nie tylko ja jestem takim straszkiem… Chociaż, oczywiście jestem nadal największym nurkowym straszkiem w rodzinie ;D

Już przebrani dołączamy do Kuby na pled – Kuba póbuje snorkować na sucho ;)

Wygrzewamy się w słoneczku, zajadając piknikowe pyszności…

Jak widać mimo nieudanego nurkowania – humory mamy świetne. Woda, słońce, jedzonko, rodzinka – czego chcieć więcej :D Przejrzystości wody? Oj tam, nie czepiajmy się szczegółów ;D

Koło czwartej zaczyna robić się zimno, więc się pakujemy i jedziemy z powrotem. Z tamy jeszcze patrzymy na zalew Vodni nádrž Labská.

Jest bardzo malowniczy – ale do nurkowania się nie nadaje. Przynajmniej w sierpniu. Może na jesieni przejrzystość jest lepsza… Tak przynajmniej mówią ludzie co tutaj nurkowali.

Postanawiamy tym razem zjeść obiad w małym hoteliku na samym końcu naszej miejscowości, tuż przy zielonym szlaku. Gdy wracaliśmy z Vyrovki wydawał mi się przytulny i zachęcający.

Okazuje się, że przeczucia mnie nie myliły. Jest tanio – 30 złotych od osoby (bez napoi). Za to szwedzki stół – jedzenie pyszne i można jeść ile tylko w wygłodniałych brzuchach, po pływaniu w zimnych czeskich wodach, się zmieści – co Kuba wykorzystuje na całego. Uwielbia nasza najmłodsza latorośl jeść w restauracjach – zje wtedy wszystko. Nawet to, czego w domu nie tknie. Byleby tylko miła pani kelnerka lub pan kucharz podali – a obsługa w hoteliku jest przemiła, więc nasz Kubuś jest szczęśliwy :D

Po pysznej obiadokolacji wracamy do pensjonatu i od razu wskakujemy do łóżek – jesteśmy zmęczeni, wymoczeni i trochę zmarznięci. Dzisiaj wieczór piżamowy ;)

II dzień nurkowy

Ruszamy z samego rana do kamieniołomu Jesenny lom. Mamy do niego ze Szpindlerowego Młyna 41 kilometrów. Trafienie do bazy nurkowej nastręcza nam trochę trudności a jak już ją znajdujemy, to okazuje się, że baza czynna jest tyko w soboty i niedziele (warto o tym pamiętać, żeby w tygodniu nie przyjechać i nie odbić się od zamkniętej bramy). Za to jutro ma się tutaj odbyć coroczny konkurs fotografii podwodnej. Decydujemy się w takim razie wrócić nazajutrz. A na internecie szukamy innego miejsca do nurkowania. Znajdujemy inny kamieniołom – Rumchalpa. Wg ”Doktora Googla” ma być tam przejrzysta woda – widoczność na 12 – 14 metrów. Jesteśmy absolutnie pozytywnie nastawieni. Przecież ”Doktor Google” wie wszystko. Mamy do przejechania z Jesennego Lomu do Rumchalpy kolejne 40 kilometrów. Trudno – jedziemy. Dojeżdżamy ok 13.00. Rumchalpa okazuje się przepięknie położonym kamieniołomem,

otoczonym przez wysokie skały porośnięte iglastymi i liściastymi drzewami odbijającymi się w lustrze wody. Przy samym brzegu pływają olbrzymie karasie (Carassius auratus), karpie (Cyprinus carpio) i okonie (Perca fluviatilis)

Jesteśmy zachwyceni :D My przygotowujemy sprzęt. A Kuba? Kuba już wskoczył do wody :D

Nagle widzę, że nieruchomieje i czemuś się z uwagą przygląda, jednocześnie zerkając ponad wodą w naszym kierunku.

Kuba niebrykający? Zaczynam się niepokoić… Krzyczę – ok?!

Na co nasz wytrenowany, przyszły nurek z daleka pokazuje, że ok :)

I zaraz potem – taaakiiieeee ryyybyyy – krzyczy

Pewnie karasie – myślę, ale na wszelki wypadek proszę synusia, żeby wyszedł z wody, jak ja i Mati będziemy pod wodą. Lepiej niech siedzi ze starszym bratem na brzegu. Woda jest trochę cieplejsza niż wczoraj, ale i tak zimna, więc zgadza się na opcję lądową spędzania czasu ;D

Ja już nie mogę się doczekać focenia ”taaakiiich ryyyb”. Ubrani, wolno idziemy do drabinki po której trzeba zejść. Lekko, mając szpej na sobie, jest dopiero w wodzie…

Nie mam kaloszków, więc zejście po metalowej, śliskiej drabince, której szczebelki wbijają się w stopy, przy takim obciążeniu jest trudnością dodatkową. Pan Mąż jako nurkujący od dawien dawna kaloszki oczywiście ma… Lepiej niech nie pokazuje zniecierpliwienia, że się grzebię… Na całe szczęście nie pokazuje, tylko dzielnie m pomaga.

No, udało się.

Ale w kaloszki bezwzględnie muszę zainwestować.

No to zaczynamy…

Nie wierzę własnym oczom – znowu nic nie widać! Mati mówi, że lepiej będzie przy ściance. No to płyniemy w żółtej nieprzejrzystości, na głębokości – jak zwykle półtorametra. Przy ściance chwilowo lepiej – tzn, widoczność sięga 1 metra. Uspokajam oddech, focę roślinki rodem z akwarium :)

Gałęzie

i… i widoczność spada do zera. Nie widzę nic. Wypływamy na powierzchnię, Tłumaczę, że nie dam rady pływać w nieprzejrzystej, żółto-zielonej zupie…

Wracamy po powierzchni do pomostu. Ja chcę już zakończyć nurkowanie w tych pięknych wodach, ale przy pomoście Mati cierpliwie mnie przekonuje, żebyśmy spróbowali przy ściance z drugiej strony – tam, gdzie chodzą duże karasie

Usiądziemy sobie na półce skalnej na dwóch metrach – tłumaczy – i poczekamy, aż się woda uspokoi, muł opadnie i przejrzystość poprawi,

Jak widać mój Pan Mąż wspina się na wyżyny spokoju i cierpliwości – odrobinę tylko przewracając oczami ;D

Zgadzam się bez entuzjazmu, z płaczem na końcu nosa, ale nie chcę sprawić zawodu mojemu mężowi, kóremu zależy, żebym opanowała strach i zaczęła odczuwać przyjemność z nurkowania w zupie…

Płyniemy w stronę wcześniej wspomnianego brzegu, cumujemy pod krzakami

i osiadamy na półce skalnej dwa metry poniżej. Ogarnia nas nieprzejrzystość z wirującymi drobinkami mułu. Czekamy. Staram się oddychać spokojnie i jednocześnie utrzymać równowagę, co przy moich umiejętności trzymania pływalności nie jest łatwe a poczucie narastającej klaustrofobii nie pomaga. Po jakiejś dłuższej chwili zaczyna być cokolwiek widać – a mianowicie zdołaliśmy dostrzec małe stadko okoni.

Siedzimy dalej, ale już nic się nie zmienia. Mam dosyć. Nurkowanie w takich wodach wg mojej opini jest przereklamowane. Wychodzimy z wody, w której spędziliśmy godzinę i piętnaście minut. Ja się zamieniam z Filipem – oddaję mu sprzęt a Mati cierpliwie czeka w wodzie – całe szczęście, że ma grubą piankę… Filip cały szczęśliwy, że może już zamienić się z mamą, posyła mi uśmiech.

Potem mocne machnięcie płetwami

i już ich nie ma…

Ja wskakuję z powrotem do wody ze snorkiem i tu niespodzianka – widoczność od góry jest lepsza, niż poniżej. Chyba za sprawą rozchodzącego się światła w drobinkach mułu. Od dołu jest bardziej rozproszone. Pływam i fotografuję znowu okonie, aż tu nagle z nieprzejrzystości wyłaniają się prawdziwe potwory – wielkie, metrowe sumy (Silurus glanis) :O

Są ogromne i piękne. Trochę się boję. Ale widzę, że chłopaki już są na powierzchni. Tak szybko?

Wołam do Matiego, żeby przypłynął i mnie chwilę popilnował. Mati marudzi, że ma dosyć. Rozumiem stuprocentowo. Naprawdę. Ale takie sumy!!! Mati jak je zobaczył, to sam jest w szoku – a sumy zaczynają do nas podpływać i próbują nas skubać. Niby to ja jestem straszek największy, ale Mati mówi foć szybko i zwiewamy. Też się czuje nieswojo… No to focę jednego z naszych atakujących potworów i zwiewamy ;D

Na brzegu pytam Matiego, dlaczego tak krótko z Filipem byli pod wodą? Okazało się, że tutaj gaśnie światło i żółto-zielona zupa zmienia się w czarną już na głębokości 6 metrów, więc nie było sensu brnąć dalej… Filip był szczęśliwy i jako tako widoczny tak do do 2 metrów.

Potem jakby już mniej ;)

Cóż, miejsce jest przepiękne, ale nurkowanie większego sensu tutaj nie ma – przynajmniej o tej porze roku.

Powtarzamy więc dzień poprzedni – chwila grzania się w słoneczku, zjadamy przygotowane kanapki i wracamy do pensjonatu. Wieczór spędzamy na graniu w remika. Jutro ostatnia próba nurkowania w czeskich kamieniołomach – na celowniku ponownie Jesenný Lom, Tutaj podobno na 99% ma być dobra przejrzystość wody – do 12 metrów. Jakoś trudno mi w to uwierzyć… Ale na konkurs fotograficzny się cieszę. Na pewno spotkamy super fotografów-nurków :D

III dzień nurkowy

Zaraz po śniadaniu, pakujemy się do samochodu. Jedzenie postanawiamy kupić po drodze – zapasy już nam się skończyły. 41 kilomerów i jesteśmy na miejscu. Otwarte bramy – już sukces ;D, i dużo nurków z aparatami :D Tylko wszyscy obrabiają zdjęcia- nikt już nie nurkuje? Trochę się dziwimy. Idziemy nad brzeg. Ten kamieniołom jest jeszcze piękniejszy. Mniejszy, ale przepięknie otoczony jasnymi, granitowymi skałami na których płożą się drzewa z ciemnozielonymi liśćmi tworzącymi z jednej strony wspaniały kontrast do barwy skał a z drugiej malując razem ze skałami fantastyczny obraz na lustrze wody.

Przy brzegach kamieniołomu rosną wspaniałe lilie wodne (Nymphaea), ponad którymi w słońcu migoczą ważki.

Żagnica sina (Aeshna cyanea) – samiec w locie

Ale nie tylko ważki korzystają z uroków tego miejsca. Na skałach nad samą wodą pracowite pszczoły miodne (Apis mellifera) gaszą swoje pragnienie orzeźwiającą wodą, która pewnie stanowi wspaniały kontrast dla słodkiego nektaru kwiatów.

Do kamienieołomu przylegają małe oczka wodne – tam lilie wodne tworzą już prawdziwe ogrody.

Jestem naprawdę zauroczona tym miejscem. Cicho, spokojnie i pięknie…

Wracamy do bazy, gdzie wszyscy już siedzą przy stołach na zewnątrz, jedynie fotografowie pracują nad swoimi zdjęciami wewnątrz bazy. Patrzę na zdjęcia – są przepiękne. Duże szczupaki, zdjęcia ostre. Absolutnie wysoki poziom fotografii podwodnej. Obok stoi sprzęt fotograficzny, z lampami błyskowymi na wysięgnikach – nie mówimy tutaj o niskiej, czy też średniej półce sprzętowej. Cóż, my z naszym małym Olimpusem nie mamy w ogóle co się wygłupiać, ale dla własnych potrzeb pofocić zamierzam :D

Dzisiaj decydujemy, że będziemy nurkować w odwrotnej kolejności- najpierw Mati z Filipem. Jeżeli przejrzystość będzie w miarę – to pójdę nurkować a jeżeli nie – to zostaję przy snorkowaniu.

Wszyscy się przebieramy. Kuba jak zwykle wskakuje do wody pierwszy – już się przyzwyczaił do kamieniołomowych temperatur wody ;D

i fika na całego.

Starsze chłopaki z pełnym dostojeństwa spokojem idą w jego ślady.

A ja póki co pozostaję na brzegu i w oczekiwaniu na decyzję co do warunków nurkowania umilam sobie czas zabawą z labradorem, który z uwielbieniem na mnie patrzy w oczekiwaniu rzucania patykiem. Psiak jest super a właściciele pewnie biesiadują w bazie :)

Po zabawie z psem fotografuję błękitną ważkę – piękną nimfę stawową (Enallagma cyathigerum)

Uwielbiam takie chwile pełne spokoju i beztroski :)

Kuba za chwilę ma dosyć pływania i wykorzystuje starą deskę serfingową do pływania po całym zalewie. Nie mija dużo czasu i widzę, że chłopaki kończą nurkowanie… Wynurzają sie koło Kubusia.

Coś mi się wydaje, że i tutaj przejrzystość wody pozostawia wiele do życzenia…

Mati to potwierdza – do siedmiu metrów mętnie, potem noc. No to ja rezygnuję… Ubieram snorka i wskakuję do wody, Mati do mnie dołącza. Na snorku jest fajnie – widać do jakiegoś jednego, półtorej metra a słońce pięknie rozprasza promienie w wodzie. Fotografuję lilię wodną – bardzo lubię zdjęcia roślin z poziomu lustra wody…

Mateo wpada na pomysł, żeby wciągnąć lilię wodną pod wodę i zrobić jej zdjęcie-wychodzi super :)

Mówię – zrób takie zdjęcie ze mną… Robimy parę fotek…

Pomimo słabej widoczności i braku dobrych warunków do robienia zdjęć – bawimy się super :D

Postanawiamy opłynąć kamieniołom wzdłuż skał. Słońce na półkach skalnych rozświetla i złoci muszle małż (Bivalvia)

Liście lilii wodnych spod lustra wody też mnie zachwycają. Wyglądają jakby zawieszone w czasoprzestrzeni…

Płyniemy dalej spokojnie, ledwo poruszając płetwami, żeby nie mącić bardziej wody i nagle widzimy bezpośrednio pod nami dwa piękne, metrowe jesiotry (Acipenser), z długimi nosami

i zaraz obok dużego, wspaniałego szczupaka (Esox lucius) :)

Może zdjęcia na żaden konkurs się nie nadają, ale jestem absolutnie szczęśliwa i usatysfakcjonowana moimi podwodnymi fotołowami. Wyskakujemy z wody a na brzegu Kuba płacze – paskudnie rozciął o metalową drabinkę palec u nogi. W bazie na całe szczęście mają wodę utlenioną i opatrunki. Opatruję Kubusia a w tym czasie Mati rozmawia z właścicielami bazy. Przekonują mojego Pana Męża, żebyśmy dali na konkurs jakiekolwiek zdjęcia – dwa do trzech, to w cenie wpisowego za konkurs są napoje i obiad. Wpisowe 150 zł. Decydujemy się zapłacić. Wybieramy zdjęcia z samą lilią, i lilię ze mną. Może nieostre, ale ciekawe. Trochę odszumiam zdjęcia na komputerze gospodarzy (szkoda, że nie mam swojego programu do obróbki zdjęć – chociaż i tak wiele z nich wyciągnąć by się nie dało). Jemy pyszny obiad, rozmawiamy z innymi nurkami. Jeden z właścicieli – starszy pan – nurkował chyba we wszystkich wodach świata. Opowiada nam o spotkaniu z wielkim rekinem żarłaczem – ludojadem, który go zaatakował. Na szczęście tylko dwa razy uderzając pyskiem w obydwie strony klatki piersiowej a nie zębami – dlatego przeżył. Ale klatkę piersiową miał całą czarną od krwawych wylewów po uderzeniach. A my się boimy sumów… Jesteśmy pod wrażeniem jego opowieści i jego podwodnych zdjęć, a Pan Nurek zachwyca się moimi zdjęciami ważek- szczególnie tych, które zrobiłam nad Biebrzą. Fantastyczni ludzie. Pytamy jakim cudem Pan Nurek i inni zrobili takie ostre zdjęcia dzisiaj, jeżeli woda jest praktycznie nieprzejrzysta. I tutaj zagadka braku nurków w wodzie się wyjaśniła. Zeszli na dno ok 7 rano, jak woda nie była jeszcze zamulona przez innych pływających, czekali na dnie bez ruchu, no i fotografowali co podpłynęło. Tak, to na pewno była dobra strategia. Gawędzimy jeszcze chwilę, potem oglądamy pokoje gościnne. Podobno na jesieni przejrzystość wody jest tutaj dużo lepsza. Może kiedyś się wybierzemy…

Niestety Kuba czuje się coraz gorzej – palec zaczął go bardzo boleć. Postanawiamy nie czekać na wyniki konkursu – zobaczymy później na stronie internetowej. Czas wracać. Biegnę jeszcze się pożegnać z tym pięknym zakątkiem…

Na pożegnanie macha mi ogonem złoty karaś.

Wracam a Pan Mąż wręcza mi cudną szklaną żabę – dostaliśmy wyróżnienie za zdjęcie ze mną i lilią wodną – jako ciekawe ujęcie fotografii podwodnej. Nie mogę w to uwierzyć :D Postawimy w domu na honorowym miejscu, wśród podróżniczych trofeów…

Żegnamy się wesoło i wracamy do pensjonatu.

W pensjonacie wieczorem Pani Gospodyni organizuje ognisko z pieczonymi kiełbaskami. Sidzimy sobie przy ognisku, pieczemy kiełbaski na patykach i wesoło rozmawiamy o czeskich kamieniołomach i ”fantastycznej przejrzystości wody” w nich panującej, o florze i faunie, o górskich wędrówkach. A potem milczymy zatopieni w swoich myślach i strzelających iskrach z ogniska. Takie wieczory zawsze nastrajają nostalgicznie…

Ostatni dzień karkonoskich wakacji

Jedno jest pewne – przy kontuzji Kuby dalsze wyprawy górskie, czy nurkowo-snorkowe są nierealne.

Postanawiamy ostatni dzień spędzić w ogrodzie Pani Gospodyni nad szemrzącym strumykiem grając w Remika.

Raz ktoś wygrywa, raz ktoś przegrywa ;)

Na pociechę zawsze można przytulić czeskiego krecika ;D Ale niezależnie od wygranej, czy też nie -humory mamy świetne.

Świeci słońce, jest ciepło – odpoczywamy na całego. Popołudniu pakowanie – chcemy na drugi dzień, zaraz po śniadaniu wyjechać do domu. Wieczorem idę się jeszcze pożegnać ze strumykiem.

Robię sobie w myślach stop klatki z minionych karkonoskich dni. Nie jestem w Karkonoszach pierwszy raz, ale tym razem uderzyła mnie różnorodność tych gór – każdy szlak jakby inny. Surowy na Śnieżkę, wybuchający zielenią przy szlaku do Chaty Vyrovka i zachwycający grą światła pomiędzy strzelistymi pniami przy żółtym szlaku do Bílé Labe. Pierwszy raz mogłam popływać w czeskich kamieniołomach – przepięknych, ale jak dla mnie absolutnie nie do nurkowania. No chyba, że jesienią przejrzystość wody faktycznie się poprawia… Wtedy można przemyśleć sprawę większych głębokości – tzn. jak dla mnie 3-6 metrów w zupełności wystarczy ;D

Czas tej wyprawy, to czas z męską częścią naszej rodziny (uwielbiam moich chłopaków :) ), czas tęsknoty za córeczką – która zdała egzaminy i zdobyła na obozie jeździeckim srebrną odznakę – dzielna dziewczynka… :), czas fantastycznych poznanych ludzi, czas nowych opowieści, obrazów i dźwięków natury. To oczywiście również czas wielu stop klatek zarówno tych rzeczywistych zrobionych aparatem, jak i tych nienamacalnych…

No i nadszedł czas powrotu do domu…

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *