Początek
Majówka… Jak spędzić majówkę?
Nasza Rodzinka z reguły majówkę przeznacza na wyjazd nad wodę a Ci, którzy nurkują – dodatkowo na nurkowanie. Tym razem kolejny raz wracamy do Chorwacji, gdzie mamy swoje miejsce do brykania wszelakiego w morzu – tutaj czujemy się praktycznie jak u siebie w domu :)
Mała zatoczka na południu Istrii w miejscowości Sveta Marina, gdzie o tej porze roku jest cicho, spokojnie i bez tłumu ludzi a sam camping schowany jest poniżej wzniesienia wybrzeża, nad samym brzegiem morza.
Jedziemy w czwórkę – bez Kasi. Kasia kategorycznie, pomimo zapewniania nas o swojej wielkiej miłości, jeździć z nami nie zamierza. A ponieważ z jednej strony nie ma w Chorwacji alpejskiego powietrza, a z drugiej u nas smog wraz z zimą zniknął, to z czystym sumieniem pozwalamy zostać naszej osiemnastolatce w domu, zostawiając córeczce tzw. wolną chatę. Pomimo bagażu lat, jeszcze pamiętam i to całkiem dobrze, pragnienie posiadania pełnej wolności plus wolnej chaty w wieku osiemnastu lat ;) …
Wyjeżdżamy o godzinie 3.40 – tak jak to Pan Mąż lubi najbardziej. Ja wolałabym koło pierwszej, albo drugiej ponieważ godzina czwarta jest dla mnie porą nie do przejścia, jeżeli chodzi o potrzebę spania. Ale to Mati będzie prowadził, więc jedziemy tak jak Pan Mąż lubi :)
Lubi – to prowadzi. Ja muszę spać – więc śpię, na koniecznym w podróży jaśku. Przed piątą tankujemy. Wykorzystuję tą przerwę w drzemaniu dla sfotografowania wschodu słońca na stacji benzynowej.
I potem w lusterku bocznym samochodu.
Słońce złoci się o wschodzie a ja dalej idę w objęcia Morfeusza. Mati jest w swoim żywiole prowadzenia samochodu o świcie. Jadąc jak zwykle słucha słuchowiska. Tym razem książkę szwedzkiego pisarza Jonasa Jonassona ”O stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Książka jest świetna, a ponieważ czytałam ją jakiś czas temu, to nie muszę słuchać dokładnie. Natomiast z wielką przyjemnością przypominam sobie fragmenty, w tych momentach, kiedy nie śpię.
Przerwy w drzemaniu robię na tyle często, żeby z jednej strony jednak kontrolować stan ”tomności” Pana Męża a z drugiej zatrzymać w kadrze aparatu fotograficznego, wstający dzień.
Budzę się na dobre około godziny siódmej i po śniadanku oraz małej kawie, jak to zwykle w podróży bywa, otwieram komputer i zaczynam pisać… Patrzę jak przez okno budzi się wiosna, żółcąc się już polami rzepaku. Jeszcze niskiego, ale już w pięknym kolorze.
Mijamy góry Austrii.
Tęsknie patrzę w ich kierunku. Ale ta eskapada, to nie czas dla Was… – w myśli się żegnam z austriackimi górami.
Po sześciu godzinach wjeżdżamy do Słowenii, która wita nas, jak zwykle o tej porze roku, świeżą ale już w pełni rozwiniętą (w odróżnieniu od tej w polskich górach, dopiero budzącej się) zielenią wiosennych gór.
Wesoło gawędzimy z panem Mężem, który podgryza – to korbacze żółtego sera,
to paluszki
A nasze chłopaki większość podróży spędzają we własnym stylu – jak śpiący książęta ;D
Przez Słowenię jedziemy cały czas górami.
Mijamy tunel za tunelem. Lubię ten moment wyjazdu z tunelu – z ciemności w jasność… I najlepiej, żeby tym co zobaczę pierwsze była góra…
A na Słoweni właśnie tak jest, czyli pięknie…
Dojeżdżamy do Chorwacji około godziny 15.00. Trochę przytrzymała nas granica – jak to zwykle przy wjeździe do Chorwacji bywa. Wzdycham w kierunku granic z obrębu schengen. Nic nie zrobisz – Chorwacja jest w Unii Europejskiej, ale w schengen nie, więc swoje odstać trzeba… Tym razem godzinę :(
Czas stania w kolejce do granicy wykorzystuję na przemyślenia wyjazdowe…
Trochę jestem niepewna tej eskapady… Powodem jest nurkowanie. Ostatni raz nurkowałam w czeskich kamieniołomach, gdzie jak można przeczytać w moim poście o Karkonoszach – woda przypominała raczej zieloną zupę. Taka była przejrzysta inaczej ;D Próby nurkowania miałam tam zupełnie nieudane. Niestety mój strach przed nurkowaniem (i tak niemały) – w tych cudnych okolicznościach przyrody jeszcze wzrósł. Snorkować mogę godzinami, ale gdy zanurzam się głębiej zaczynam odczuwać zmieniający się, otaczający mnie ośrodek, plus jeszcze głębię pode mną, nade mną i komfort mojego samopoczucia spada diametralnie. A najgorzej, gdy dodatkowo woda trochę nalewa mi się do maski, albo do automatu – wtedy wpadam w panikę… Dodatkowo do tej pory pod wodą całą obsługą inflatora i mojej pływalności zajmował się Mati a ja tylko fotografowałam. Decyduję, że nie może być tak dalej. Nie jest to bezpieczne ani dla mnie, ani dla Pana Męża. W razie jakiegokolwiek zagrożenia – zewnętrznego, czy też wewnętrznego, nie jestem w stanie sobie poradzić – ani pomóc Matiemu. A przecież różnie bywa. Muszę się zdecydować – albo chcę robić zdjęcia pod wodą i nauczę się nurkować, nawet na niewielkich głębokościach, ale samodzielnie. Albo powinnam przestać to robić. Mati obiecał mi, że tym razem poćwiczymy najpierw w basenie. Zobaczymy… Bardzo chcę fotografować życie podwodne i z reguły przełamywałam swój lęk przed zanurzeniem się pod wodę – mam nadzieję, że tym razem będzie tak samo (tzn. jeżeli chodzi o zanurzenie, ponieważ jeżeli chodzi o sposób bycia pod wodą – to tak jak nadmieniłam wcześniej, muszę zmienić wszystko).
W zeszłym roku najpiękniejszym stworzeniem jakie sfotografowałam pod wodą była duża meduza – 80 cm kapelusza i metr ogona, której na początku nie zauważyłam, ponieważ akurat w tym momencie fotografowałam jakąś rybkę ukrytą w skałce. Pan Mąż w końcu stuknął mnie w głowę a ja zobaczyłam to cudo.
Zaczęłam fotografować, meduza płynnie mnie wyminęła i zaczęła się oddalać, niestety w kierunku do góry.
Ja, jak to ja – robić zdjęcia jakoś tam potrafię, ale nurek ze mnie żaden.. Zasuwam, więc za meduzą chcąc ją jeszcze parę razy zatrzymać w moim obiektywie i czuję nagle, że coś mnie hamuje trzymając za nogę. To oczywiście mój Pan Mąż. Wkurzam się, ale to nic w porównaniu z wkurzeniem Pana Męża, który podwodnym językiem gestów daje mi do wiwatu. Jak się okazuje, byliśmy na ośmiu metrach a ja beztrosko wynurzając się szybko w pogoni za pięknem natury, ryzykowałam utratę zdrowia. Meduzie to nie szkodzi, ale człowiekom i owszem. Tak to było rok temu. Ciekawe co zobaczę w podwodnym świecie tym razem – moje marzenie, to gody ośmiornic, o których opowiadał już parokrotnie Mati. Mówi, że taniec godowy ośmiornic jest przepiękny… Zobaczymy… Jeżeli tylko się pojawią i jeżeli Pani Żona zejdzie pod wodę… Bo snorkując takich cudów sfotografować się nie da…
Przejeżdżamy w końcu przez granicę. Jeszcze tylko 60 kilometrów pośród gór i miasteczek – tym razem chorwackich.
I już dojeżdżamy do Labina oddalonego od Svety Mariny o niecałe 10 kilometrów. Robimy szybkie zakupy na dzisiejszą kolację oraz parę następnych dni i zaraz potem jedziemy na camping.
Droga bezpośrednio prowadząca na camping w Sveta Marinie początkowo wije się pośród drzew.
Pomału spośród drzew wyłania się morze,
i już za chwilę widzimy naszą piękną zatoczkę.
Witamy się z naszym, na następne osiem dni, domkiem.
Sprawnie się rozpakowywujemy a synuś najmłodszy, który zapowiadał, że niezwłocznie po przyjeździe wskoczy do wody – to czyni. Ubierając się oczywiście we wszystko, co w jego poczuciu, jest do wykonania zamierzenia potrzebne ;)
Ubierania 15 minut – założyć trzeba wszystko, co się do pływania przywiozło, a kąpania ze trzy minuty… Synuś biegiem wraca i z trzęsącą brodą mówi – ale zimna woda…
Brrrr…
Zimna, niezimna – szczęście na twarzy naszego Kuby widzimy :)
Chłopaki idą z butlami do bazy nurkowej – żeby je napełnić na jutro powietrzem, i żeby się zarejestrować. A ja w tym czasie postanawiam zmyć z siebie trudy podróży w morzu. Nie biorę pianki – po podróży zanurzenie się w lodowatej wodzie akurat dla mnie jest kuszące… Biorę tylko płetwy, maskę, rurkę, no i oczywiście aparat. Pierwszego snorka trzeba uwiecznić – tym bardziej, że ciepło chylącego się ku zachodowi słońca, może dawać piękną grę światła pod wodą.
Zatoczka jest skąpana w ciszy. Nikogo nad brzegiem nie ma.
Wskakuję do wody i tak jak się spodziewałam, pod wodą gra światła jest przepiękna…
Opływam podwodne, tak dobrze mi tutaj znane, ścianki
i po jakiś dwudziestu minutach wyskakuję z wody. Oj, coś ten nasz Kubuś z temperaturą wody trochę przesadzał – jest absolutnie do przyjęcia, nawet bez pianki… Ma na pewno jakieś 17 stopni. Jest ok :D
Chłopaki starsze na kąpiel jednakże się nie decydują – pomimo mojego zachwalania orzeźwienia, jakie się czuje po zanurzeniu w cudnie chłodnej wodzie.
Mati przygotowuje za to pyszną kolację – makaron na oliwie ze szpinakiem i pomidorami.
Filip z Kubą sprzątają po kolacji. Ja opisuję naszą podróż i zmykamy spać. Zasypiamy o 21.00. To był męczący dzień, ale teraz czeka nas osiem dni bycia poza rzeczywistością. Mega :D
I dzień
Ranek wstaje cudny. Zalany słońcem. Kawka w łóżeczku. Śniadanko a podczas śniadanka planowanie dnia. Postanawiamy rozpocząć dzień, obiecanymi przez Pana Męża, ćwiczeniami Pani Żony w basenie. O Boże… Ale się stresuję. Mati decyduje, żebyśmy w basenie poćwiczyli bez pianek. O matko, ale zimno… Woda w basenie, jeszcze się nie nagrzała – jest lodowata, plus mój stres – masakra…
Na początku, znowu nie potrafię wejść pod wodę… Nawet na niecałe dwa metry głębokości basenu. Mati jak zwykle cierpliwie i pomału zanurza mnie głębiej i głębiej. Tzn. – 50 cm, metr, półtora metra, w końcu jesteśmy na dnie – całe dwa metry… Proszę się tutaj nie śmiać… ;D
Uczę się (tak jak postanowiłam) obsługi inflatora. I jakoś tam daję radę…
Gdyby tylko do maski nie nalewała mi się woda. Nie umiem się przyzwyczaić do tego, że w dnie maski zawsze trochę wody jest. Nie znoszę tego :(
W końcu Pan Mąż doczekuje się mojej nieśmiałej – Ok- ejki…
Wychodzę z basenu, trzęsąc się nieziemsko. Zimne wody, to ja lubię, ale nie do ćwiczeń nurkowych w basenie…. Teraz ćwiczy z tatusiem Kubuś – bezstresowo oczywiście :D
Tego braku stresu mamusia mu zazdrości bardzo bardzo…
Kuba wesoło pstryka sobie kolejne selfi z dziwnymi minkami.
Pokazując nawet swoje niebieskie plomby, zrobione przez Ciocię Żużę ;D
To znaczy czuć się w wodzie jak ryba…
Po ćwiczeniach basenowych czas na nurkowanie starszych chłopaków. Przed wskoczeniem do wody trzeba się trochę pomęczyć ;D
Lekko nie jest… ;D
Mati zapoznaje się ze swoim nowym suchaczem, o którym marzył od dawna.
Zachwyca go w skafandrze wszystko a szczególnie emblemat rekinka… ;D
Pod koniec ubierania w nurkowe pianki i skafandry, wszelakiego typu – człowieki ledwo żyją ;D
Ale człowieki radę dają. A co??? Jest moc :D
Za to w wodzie pełna szczęścia lekkość bytu … :)
Mati z Filipem znikają pod wodą przesyłając nurkowe ok – ejki.
Najmłodsza latorośl idzie w ich ślady – tylko, że na snorka. Oczywiście również w kompletnym stroju – jak zwykle ;D
Trzeba potrenować przed zejściem w głębiny ;D
Wracają chłopaki. Jak widać nurkowanie było udane :) Filip okazuje pełną radość ;D
Za to Pan Mąż, czyli guru nurkowe naszej Rodzinki – wychodzi z wody z pełną godnością – jak to na Guru przystało ;)
Ale Guru nie ma łatwo, ponieważ chwilkę odpoczywa i znowu zasuwa poćwiczyć z żonką do basenu. Biedaczek. Bycie Guru jednakże zobowiązuje. A tak poważnie mówiąc, Mati naprawdę stara się, żebym pozbyła się tego paraliżującego zdrowy rozsądek strachu podczas zejścia pod wodę. I jestem mu za to bardzo wdzięczna. Bardzo, bardzo…
Tak więc, idziemy do basenu. Ubieram krótka piankę – na tyle się Pan Mąż zgodził, plus kilogramowy balast, żebym dała radę w piance zejść na dno basenu. Tym razem jest zdecydowanie lepiej… Nawet jakoś trzymam pływalność nad samym dnem.
I daję radę przepłukać maskę tzn. nalać wodę górą i wydmuchać dołem – tak, żeby maska była czysta, bez wody. Na dodatek, już spokojniej obsługuję inflator. Jestem naprawdę z siebie zadowolona – a nie tak często mi się to zdarza…
Wracamy do chłopaków na plażę. Chwila odpoczynku i Mati z Filipem idą na drugiego nura.
Pan Mąż pomału zanosi jacket z butlami, wraca po płetwy i maskę. Zero lekkości w chodzie – jakby jest już odrobinę zmarnowany… Za to Kubuś – pełna lekkość w tle ;D
To pierwszy dzień nurkowy i dla chłopaków od razu intensywny. Jak widać po drugim nurze – mamy absolutne wykończenie człowieków ;D
Trzeba Panu Mężowi dać już spokój – myślę i zaraz potem mówię, że mi wystarczą dzisiaj zajęcia nurkowe na basenie. Dzisiaj jeszcze tylko posnorkuję – dodaję. Pan Mąż jednakże kategorycznie oświadcza, że bierze mnie dzisiaj pod wodę. Tłumaczę, że to za dużo dla niego jak na pierwszy dzień nurkowy. Praktycznie cały czas pod wodą – jak nie w morzu, to w basenie. Nawiasem mówiąc, chciałam iść za ciosem, bo trochę na basenie obniżyły mi się napady lęku, ale widzę jak Mati wygląda… Pan Mąż jednak myśli ma te same co ja, bo mówi – trzeba iść za ciosem. A tak w ogóle to nie jestem zmęczony – dodaje. Wcale… Jak widać na powyższym zdjęciu.. ;) Jeżeli jednak chodzi o nurkowanie to rządzi Mati, więc i tak w końcu lądujemy w wodzie. Na początku jeszcze muszę się dwa razy wynurzyć, ale potem jest już całkiem dobrze. Nurkujemy około 30 minut i jest mi moja determinacja w walce z lękiem przed zanurzaniem się pod wodę, absolutnie wynagrodzona. Fotografuję przepiękną mątwę – Mati twierdzi, że w jaskince były dwie. Ja widziałam jedną. Jest to moja pierwsza mątwa w życiu- niesłusznie w moim odczuciu nazywana mątwą pospolitą (Sepia officinalis) Przepiękna :D
A tuż obok w kolejnej małej jaskince tej ściany odkrywamy, a właściwie odkrywa Pan Mąż (ja myślałam, że odnóża to jakieś patyki ;D ), olbrzymiego kraba (Brachyura) – z gatunku europejskiego kraba pająkowatego (Maja squinado) całego porośniętego glonami. Czyż nie cudny okaz :D
Jak to dobrze, że Mati nurkuje od dwudziestutrzech lat – więc z łatwością odnajduje stworzenia podwodne wszelakie, jeżeli tylko w zasięgu wzroku, bądź ręki (czasami trzeba podnieść kamień) się znajdują. Ja jeszcze większości nie zauważam, ale jeżeli Pan Mąż coś cudnego pod wodą mi pokaże, to ja to już sfocę – też całkiem nieźle ;D No i wiedziałam co Panu Mężowi kupić w tym roku na urodziny – podstawową latarkę nurkową. 4800 lumenów! I teraz stworzonka do zdjęć mam pięknie oświetlone – latarka operuje pod wodą jak szperacz… :D
Zeszliśmy dzisiaj tylko na 3,5 metra – ale to pierwsze moje nurkowanie po porażkach w czeskich kamieniołomach, no i pierwsze z samodzielną obsługą inflatora. I dałam radę :D
II dzień
Dzisiaj postanawiamy nie robić już zajęć basenowych, tylko od razu iść do morza. Idę pierwsza a potem zostawię je tym co nurkują tak naprawdę… Po kawce i śniadaniu ”wskakujemy” – tzn. mozolnie się wciskamy – ja w piankę a Mati w skafander, zarzucamy wszystko na plecy
i idziemy do morza. Tym razem wchodzimy do wody nie z plaży, tylko z klifu. Musimy najpierw zejść po stromych schodach i skałach.
To nie najlepsze zejście. Ledwo dajemy radę – ma się na sobie w końcu około 25 kilogramów – kolana się co nieco uginają a tu jeszcze nierówno i stromo, ręce dodatkowo są zajęte płetwami – przynajmniej jedna. Dobrze, że dostałam na zajączka kaloszki :) W zwykłych butkach do wody (tak jak bywało do czasów kaloszków) byłaby masakra… Żeby nie było… – Pan Mąż też ma problemy…
W końcu lądujemy w wodzie. Ale ulga… Woda jest przyjemnie chłodna, co przy upale i wycieńczeniu ubieraniem się w nurkowy szpej, musi być niebiańsko przyjemne – i takie jest :)
Filip pomaga Matiemu jeszcze coś tam odkręcić przy zaworach… Proszę jak się opłaca wychowywać i szkolić latorośle ;)
Oke-jki, zanurzenie i już mogę robić zdjęcia… Dobra – nie już. Zalewa mi maskę. Wynurzamy się. Mati mi tłumaczy – enty raz – trochę przy nosie wody będziesz miała… Ok – wzdycham. Zanurzamy się znowu. Przyzwyczajam się pomału do wody przy nosie i cała oddaję się – teraz już trzem czynnościom naraz – operowaniu inflatorem, utrzymywaniu pływalności i… oczywiście robieniu zdjęć :)
I co niesamowite – boję się tylko troszeczkę :D
Nie spotykamy tym razem zbyt wielu ciekawych stworzonek – tylko same pospolite. Tak, można tutaj tej nazwy użyć.
Rozgwiazda czerwona, inaczej zwana pospolitą (Asterias rubens)
Strzykwa, inaczej zwana ogórkiem morskim (Holothuroidea)
Inna rozgwiazda – tym razem to rozgwiazda piaskowa (Archaster angulatus )
Ponieważ nic ciekawszego do fotografowania nie widzimy – robimy parę fotek sobie wzajemnie.
Pani żona Panu Mężowi i Pan Mąż Pani żonie – z braku ciekawszych do obserwacji ;)
Koniec nurkowania. Mati pokazuje, że jesteśmy na 1,90 metra i czas na ćwiczenia. O nie!… Błagam gestami (a błagać umiem) o 1,5 metra. Po chwili negocjacji Pan Mąż się zgadza. Wynurzamy się jeszcze 40 cm i zaczynamy. Komenda – ściągnij maskę z oczu na czoło, załóż, wydmuchaj. Zrobione i jeszcze tak 3 razy – dobrowolnie, żeby dobrze opanować. Jak widać Kuba mamusię ze snorka, uważnie obserwuje – a nuż mamusia nie da rady i coś narozrabia… – tak pewnie myśli mój mały wielorybek ;)
Potem czas na ćwiczenie oddychania na podmiankę jednym automatem.
W momencie, gdy rządzi automatem Mati to przygryzam i nie chcę oddać – no bo mi wyrywa na wydechu :(
Za to jak rządzę sama – to idzie sprawnie. Przecież nie dam się Panu Mężowi udusić ;D Robię wszystko jak należy i wynurzam się cała w skowronkach. Znowu dałam radę :D Byłam na 4,5 metra :D Ktoś się będzie śmiał litościwie. Może i tak. Ale dla mnie to była wielka sprawa – niski poziom stresu, obsługa inflatora plus wykonanie ćwiczeń, przy których zalewa Ci oczy i przez chwilę nie masz czym oddychać. Ważny moment w walce o możliwość przebywania w pięknym podwodnym świecie, bez panicznego lęku i ciągłego poczucia zagrożenia… :)
Strój nurkowy urody nie dodaje, ale szczęście z pokonanych słabości na twarzy widać – aż świat naokoło migocze ;D
Teraz tylko naładowanie butli powietrzem i do nurkowania (prawdziwego w pełnym tego słowa znaczeniu) przystępują chłopaki. My z Kubusiem zostajemy na brzegu. Kuba od momentu, gdy wyłoniłam się z morza, ciągnie mnie na skały. Jest tam podobno jakiś ptak, który wcale się nie boi… Pokazuje mi zdjęcia zrobione komórką. Synuś uchwycił ptaszka ślicznie – z tego co widzę, to chyba kormoran. Przebieram się, pakuję rzeczy na plażę, biorę lufę – no bo czymś kormorana ustrzelić trzeba a Kubuś kręci się w kółko niecierpliwie – mamo chodź już. Kubusiu – mówię spokojnie – pewnie już odleciał. Na pewno nie – złości się Kuba. Cały czas tam siedzi. Mówię Ci… No to idziemy. Rzeczy zostawiamy w naszej plażowej zatoczce nad brzegiem morza i po skałach przemieszczamy się w kierunku miejsca, gdzie rzekomo siedzi – ptak. Podchodzę i widzę, że faktycznie jest. Udaje nam się podejść na dwa metry. To młody kormoran czubaty (Phalacrocorax aristotelis) – śliczny i na dodatek w ogóle nie przejmuje się nasza obecnością.
Robię mu parę setek zdjęć. Czekam, aż odleci – żeby zrobić jakieś ujęcie w locie, z rozpostartymi skrzydłami – tak jak lubię fotografować ptaki najbardziej. A ten tu się drapie,
tu patrzy w naszą stronę.
Tu łapkę podnosi,
tu stroszy piórka.
Tu pazurki obgryza ;)
I nic. Jakby nie zamierzał ruszyć się z zalanej słońcem skałki do wieczora. Jakiś leniuch nam się trafił… W końcu proszę, żeby Kuba odrobinę spłoszył Pana Kormorana. Parskam śmiechem, bo kormoran płoszy się, gdy Kubuś jest niecały metr od niego
i zaraz potem siada na wodzie patrząc z wyrzutem w naszym kierunku…
Nie przerywa się czyszczenia piórek – mówi, pełnym wyrzutu spojrzeniem i spokojnie odpływa. Na dodatek Kuba w ferworze płoszenia kormorana zasłonił mi go, więc zrobienie dobrego zdjęcia w locie okazało się możliwością mało realną. Całuję jednak syna i ściskam mocno, mocno – w końcu znalazł dla mamusi ślicznego ptaszka :)
Wracamy z Kubusiem na plażę. Ja postanawiam poleniuchować na materacu a Kuba fika w wodzie… Patrząc co wyprawia Kuba – postanawiam zamiast odpoczywać na materacu oddać się fotografowaniu skaczącego w różnych pozycjach synusia – śmiejąc się z i do niego :D
Po obfotografowaniu brykającego nad i w wodzie Kubusia, zauważam na skale pięknego, błyszczącego, czerwonego ukwiała końskiego (Actinia equina), który pozostał po odpływie na skale i wysuwa czułki tylko wtedy, gdy zalewa go fala.
Mati z Filipem wracają z nurkowania. Praktycznie do wieczora siedzimy na plaży. Jest pięknie i bardzo ciepło – 28 C.
W pewnym momencie, zaraz za bojkami, widzimy delfiny. Nie mogę uwierzyć, że w tym cudnym dniu na istriańskim półwyspie, jeszcze zobaczę, pierwszy raz w życiu, te wesołe morskie ssaki :)
Delfiny zwyczajne ( Delphinus delphis ).
To był piękny dzień w małej istriańskiej zatoczce… :)
Wieczorem postanawiam, że wstanę o świcie i wybiorę się nad brzeg morza, żeby powitać wschód słońca. Nastawiam sobie budzik na 5.45 rano – wschód słońca ma być o 5.59. Rzeczy, aparat – wszystko przygotowane. Zmykamy spać.
III dzień
Pierwszy raz budzę się około trzeciej nad ranem i stwierdzam, że jestem tak zmęczona, iż nie dam rady wstać na wschód słońca. Wyłączam budzik i smacznie zasypiam – już myśląc o gorącej, porannej kawce w łóżeczku… Wschód słońca nie ucieknie ;)
Godzina 5.44 – mój wewnętrzny budzik nie bardzo przejął się wyłączeniem zewnętrznego oraz postanowieniami nocnymi o machnięciu ręką na piękne okoliczności wschodzącego słońca i budzi mnie bezwzględnie… No to się zbieram. Cichutko przechodzę z sypialni do domkowego salonu. Ubieram się, biorę aparat i wymykam się na dwór. O kurczę, ale zimno… Cicho wracam po cienkie rękawiczki, które zawsze wożę ze sobą i komin na głowę. Naciągam jeszcze kaptur z kurtki i jestem gotowa na powitanie słońca. A chłopaki niech sobie dalej pochrapują. Na klifie, po wschodniej stronie zatoczki, jestem na minutę przed wchodem słońca. Świt za wzgórzami po drugiej stronie zatoki zaczyna już rozjaśniać niebo. Jest zimno, siedzę na ostrych skałach, ale jak zwykle na ten moment przed rozbłyśnięciem dnia, czuję się niesamowicie przepełniona oczekiwaniem..
Uwielbiam tą chwilę, gdy najpierw niebo zaczyna się rozżarzać pierwszymi rozbłyśnięciami słonecznych promieni.
Za chwilę można dostrzec jakby odbicie słońca na ciemnym jeszcze niebie i tylko światło odcieniami czerwieni i pomarańczu gra pomiędzy chmurami.
W końcu pojawia się zaspane słońce – najpierw powoli, jakby trudno mu było rozpocząć ten dzień wędrówki po nieboskłonie.
Ale już za za parę sekund słońce budzi się na dobre i wesoło promieniami maluje dziecięce słoneczko na wzgórzach…
Trwa to jednak krótko, ponieważ za moment słońce odrywa się od wzgórz i już jako złota kula wspina się coraz wyżej pomiędzy chmurami
Zawsze kiedy wyjeżdżam przynajmniej jeden raz wstaję o świcie, żeby powitać dzień wraz ze wschodzącym słońcem. Tyle wschodów słońca już widziałam, odczuwałam i fotografowałam. I nie zdarzyły mi się dwa identyczne… Każdy jest inny. Każdy piękny w swoim rodzaju…
Natomiast potem dzień już wszędzie zaczyna się podobnie. Jest coraz jaśniej. Na niebie pojawiają się pierwsze ptaki lecące na śniadanie a wokół zaczynają rozbrzmiewać ptasie trele, nawołujące cały świat do wysunięcia nosa spod kołder :)
I tutaj w Sveta Marinie – małej zatoczce na Istrii, jest identycznie.
Najpierw wita budzący się dzień – mewa srebrzysta (Larus argentatus)
Zaraz po niej, na jaśniejącym niebie pojawia się kormoran – ciekawe, czy to ten nasz ze skałki w zatoczce? :)
Odwracam wzrok i widzę dostojnie lecące czaple siwe (Ardea cinerea)…
Wracam oczami z nieba na morze i patrzę jak pięknie błyszczy.
Mamy dzień – czas wracać do Pana Męża i pachnącej kawy. Z reguły Mati budzi się i idzie mnie o wschodzie słońca szukać – ale nie tym razem… Tym razem widocznie zmęczenie po nurkowaniu wygrało ;)
Wracam powoli i w jeziorkach pomiędzy skałami obserwuję stworzonka, które nie zdążyły wraz z odpływem wrócić do morza.
Znajduję tam małe kraby ( Brachyura )
i intensywnie czerwone, widziane już wcześniej, ukwiały końskie.
Zostawiam jeziorka z morskimi stworkami i kierując się w stronę domku słyszę pięknie śpiewającą jaskółkę a właściwie Pana Jaskółkę, który o świcie chce zaprosić na wspólne, wiosenne spędzanie czasu jakąś śliczną Panią Jaskółeczkę ;)
Jaskółka dymówka (Hirundo rustika)
W przerwach między świergoczącymi nawoływaniami rozgląda się,
piórka czyści,
a Pani Jaskółki jak nie widać, tak nie widać… :( ;)
Zmarzłam strasznie… Zostawiam tęskniącego za amorami Pana Jaskółka i zmykam do Pana Męża. Opuszczając klif, odwracam się, żeby jeszcze raz spojrzeć na budzący się dzień w naszej małej zatoce na Istrii.
W domku jest cieplutko. Chłopaki, z Matim na czele – śpią… Nic, chwilkę poczekam jeszcze na kawkę… Żal mi wszystkich budzić… Otwieram komputer i cichutko opisuję czas świtu…
W końcu panowie budzą się – trzy godziny po wschodzie słońca :o Nie można ich nazwać porannymi ptaszkami ;)
Kawa, potem śniadanie – taki zwykły ranek. W człowieczym świecie, tak jak w zwierzęcym, poranek jest do poranka podobny – niezależnie od tego, jak pięknym by był poprzedzający go świt…
Dzisiaj po śniadaniu zmywa najmłodsza latorośl i o dziwo zabiera się za to od razu… Natomiast minkę ma przy tej ”ciężkiej pracy” – co nieco nietęgą…
Dlaczego masz taki nastrój synuś? – pytam. Dlatego, że musisz pozmywać? Nie – pada krótka, acz nabzdyczona odpowiedź. Za odpowiedzią podąża komentarz – wiedziałem, że będę musiał posprzątać po śniadaniu, dlatego pomyślałem, że zaraz się z za to zabiorę. Żeby mieć z głowy… W moich myślach pojawia się – w domu nierealne… Ale nie wypuszczam myśli z głowy, tylko ciepło chcąc syna wzmocnić w korzystnym działaniu podjętym ”dobrowolnie”, przynajmniej jeżeli chodzi o wybór czasu do podjęcia tak żmudnej czynności jaką jest zmywanie, mówię – Bo ty Kubuś w odróżnieniu od wielu ludzi myślisz. Najmłodsza latorośl obniża głos, jak to ma w zwyczaju od ukończenia jedenastego roku życia tzn. stania się pełnoprawnym nastolatkiem i mówi – Oczywiście, że myślę. Mam głowę to myślę – jasne. Po czym dodaje – No, czasami też myślę żołądkiem i wątrobą. Parskamy śmiechem… Ot, przemyślenia wzrastającej latorośli. Tak, jak się ma dwanaście lat, to żołądek non stop domaga się jedzenia – widać to po naszej lodówce. Zresztą u dwudziestojednoletniego Filipa póki co w tym aspekcie nadal nic się nie zmieniło… Ale czemu wątroba?… ;D
Filip też dzisiaj jest jakiś nie w sosie. Nawet mówi, że nie wie, czy powinien nurkować. Mati jako decydujący w tym aspekcie, prosi najstarsze z naszych dzieciaków o zastanowienie się. Bo bez pewności, że wszystko z czuciem ogólnym (psycho-fizycznym) jest ok. – o nurkowaniu nie może być mowy.
Postanawiamy zostawić ogólnie, lekko sfochowanych chłopaków w domku i idziemy razem z Panem Mężem nurkować. Jednak szpej, tzn. jacket z butlą, zanosi mi na brzeg morza Filip (pomimo focha) – dobrze mieć dorosłego syna co mamusi pomaga :)
Znikamy pod wodą – dzisiaj już bez żadnego, niepotrzebnego wynurzenia. Jestem naprawdę zdziwiona, jak dzień za dniem czuję większy spokój pod wodą. To nie znaczy, że nie czuję w ogóle stresu, ale jest on zdecydowanie mniejszy.
Dzisiaj absolutnie dopisuje mi szczęście fotograficzne. Spotykamy walczące kraby, z gatunku krabów pospolitych (Brachyura), które toczą się jak beczka po dnie szczepione szczypcami.
Podpływam ostrożnie bliżej, żeby zrobić lepsze zdjęcie…
I w tym samym momencie jeden z krabów mnie zauważa. Kraby zamierają w bezruchu.
Chwilę fotografuję – co nieco zdziwione moją obecnością, siłujące się, kraby.
Po czym zostawiam je w spokoju – niech sobie toczą swoje godowe walki bez stresujących ich dodatkowo obserwatorów…
Cały czas dziwię się, że jestem pod wodą całkiem spokojna. Nawet pomału przyzwyczajam się do wody w masce, w okolicy nosa. Myślę, że duży wpływ na to coraz większe poczucie bezpieczeństwa pod wodą ma samodzielność obsługiwania inflatora oraz ćwiczenia sytuacji trudnych związanych z problemami z maską, czy też powietrzem… Jakby świadomość, że jestem w stanie jakoś sobie poradzić w sytuacji trudnej – obniżyło lęk.
Płyniemy dalej. Spotykamy jeszcze ciekawego ukwiałów (Actiniaria) z gatunku serpulowatych (Serpulidae) – rurówka (Protula bispiralis), który wygląda jak małe drzewko. Niestety, w tym samym momencie, w którym poczuje ruch chowa się do swojej odnogi – jak do tuby.
Niedaleko od ukwiała, na pięknej żółtej gąbce (Porifera), widzimy małego ślimaka nagoskrzelnego (Opisthobranchia).
Wychodzimy z wody i Pan Mąż komunikuje mi, że byliśmy na 6,1 – metra. Nie mogę w to uwierzyć… Robię jakieś wielkie, w moim odczuciu, kroki nurkowe ;D
Ja się rozbieram, Filip konfiguruje sprzęt dla Kuby. Kuba się ubiera i zmyka do taty, który nawet nie wychodzi z wody. Czekam na chłopaków, którzy wracają po 15 minutach. Kuba szczękając zębami mówi – ale zimno. Był na 3,5 metra – brawo. Ale zimna to synuś nie lubi ;)
Mati rozmawia z Filipem na temat jego samopoczucia i tego, czy chce nurkować, czy też nie… Nie wiem – pada odpowiedź. Pan Mąż informuje najstarszą latorośl, że za 45 minut mogą wejść do wody, ponieważ teraz musi odpocząć i do tego czasu musi mieć decyzję. Omawiamy nasze nurkowanie, co wkurza syna starszego do tego stopnia, że znika na skałach. Ok. – decyduje Mati – Filip dzisiaj nie nurkuje. W takim stanie nie biorę go pod wodę. Pójdę sam. Jak to sam??? – pytam. Przecież samemu nie powinno się nurkować. Na co moje Guru Nurkowe odpowiada, że stara zasada nurkowa mówi – jeżeli nie potrafisz nurkować sam, to nie powinieneś w ogóle. Na pewno nie powinno się samemu schodzić głęboko, ale płytkiego nura sobie zrobię – oświadcza. Niby przyznaję rację Panu Mężowi – tym bardziej, że mój Guru jest wytrenowany – ale tak smutno i samotnie pod tą wodą… No nie wiem… Postanawiam iść z Panem Mężem na drugiego dzisiaj nura – jeżeli i tak chce iść płytko, to przynajmniej nie będzie sam. Jak postanawiamy, tak robimy. Idziemy do domku. Ja muszę znowu się poubierać w pianki. Butli jeszcze nie trzeba tankować – mamy piętnastki i po praktycznie jednym i pół płytkim nurkowaniu, jest w nich jeszcze ponad 100 barów. Przybiega Filip. A ja? – pyta. Pan Mąż tłumaczy, że dzisiaj ze względu na niepewność samopoczucia i reakcje nieadekwatne do sytuacji na powierzchni – nie będzie nurkować. W nurkowaniu brak stabilnych, spokojnych reakcji może skończyć się źle. Lepiej w takim wypadku sobie odpuścić. Panowie jeszcze dłuższą chwilę dyskutują o różnych aspektach sportu zwanego nurkowaniem i konsekwentnie Filip zostaje, a my idziemy pod wodę…
Zaraz po wejściu pod wodę – dosłownie na głębokości 1,5 metra widzę dwie, młode mątwy – śliczne. I co się rzadko zdarza – to ja je zauważam, a nie Mati :)
Jestem zachwycona ich możliwościami dopasowania swojej barwy do tła na jakim się znajdują – jak kameleony…
Oprócz mątw fotografuję jeszcze dwie ładne rozgwiazdy – piaskową
i czerwoną.
Małą rybkę – pięknie na czerwono wybarwionego ślizga trójpłewnika skoczka (Trypterigion tripteronotus)
i trenuję pływalność, żeby w końcu przestać szorować na czworakach po dnie… Staram się operować powietrzem w płucach. Na dno opadam łatwo. Ale przy obciążeniu dziesięcioma kilogramami ołowiu w balaście – nie jest łatwo. Pomimo tego, że nabieram powietrze do płuc i zatrzymuję, to czuję jakby mnie przygważdżało do dna i mam trudności, żeby stabilnie utrzymywać się ok. 15-20 cm nad dnem. A ponieważ Mati mówił mi, żeby nie nadużywać inflatora – no to nie nadużywam i chociaż pęka mi kręgosłup z obciążenia, trenuję dalej. Wynurzamy się po 30 minutach. Mam znowu – 6,1 metra… To 0,1 metra – jest niezwykle istotne ;D
Wieczorem, przy kolacji, opowiadam jaka to nie jestem zadowolona z moich coraz lepszych umiejętności wyrównywania pływalności powietrzem z płuc. Na co Mati ze zdziwieniem na mnie patrzy i mówi – no coś Ty… Tak się nie robi. Jak to nie? Przecież mówiłeś, że żeby opaść na dno trzeba powietrze z płuc wypuścić i potem powolutku spokojnie oddychać. Ale nie przy unoszeniu się do góry – to robisz jednym małym ”pyknięciem” inflatora, pozycją ciała tzn. uniesieniem głowy i klatki piersiowej lekko w górę, plus dajesz z płetwy. No to sobie ładnie przełożyłam informacje o wypuszczaniu powietrza przy opadaniu na dno na nabieranie przy unoszeniu… Pan Mąż na to – a fizyka??? Przecież jeżeli nabierzesz powietrze do płuc, zatrzymasz i zaczniesz się unosić, to pęcherzyki pod wpływem obniżania się ciśnienia zaczną puchnąć i uszkodzisz sobie płuca. No tak myślę – wszystko na ten temat… Od jutra pracuję nad pływalnością od nowa… :(
IV dzień
Wstaję cała pełna energii i mocy do nurkowania po wczorajszym dniu. Jak zwykle kawka plus opisywanie wczorajszego dnia w łóżeczku. Śniadanko. Chwila odpoczynku, żeby nie iść do wody bezpośrednio po posiłku. Ubieranie się – tym razem biorę piankę Filipa z ocieplaczem, ponieważ moja moc mówi mi o długim super nurkowaniu – może na osiem metrów??? Kto wie…
Jeszcze w domu Mati przekonuje mnie, żeby płynąć brzegiem grani, pod którą jest 40 metrów toni. O nie Panie Mężu, nic z tego… – odpowiadam. Chcę płynąć tak, żeby mieć do dna najwyżej 2-3 metry. Nie mogę patrzeć na toń, nie mówiąc o płynięciu w niej. Nawet przy ścianie… Ok – odpowiada Pan Mąż. Po sklarowaniu idziemy do wody a Pan Mąż mówi – To co płyniemy nad granią? Tak jak ustaliliśmy. Co ustaliliśmy? – odpowiadam pytając. Mówiłam Ci, że nie popłynę przy samej toni. Mały małżeński ping-pong i idę do wody zestresowana :( Mam problem z zanurzeniem, ponieważ Filipa pianka jest grubsza i jestem w tym momencie mniej dociążona. Potrzebuję dłuższej chwili dla opanowania automatu, maski, bo mi się znowu zalewa. Widzę, że moje Guru Nurkowe oczekuje ok-ejki. Ale ja jeszcze potrzebuję chwili… W końcu płyniemy. Wyrównuję pływalność. Płynę sobie 20 centymetrów nad dnem. Jest super. Tylko, że nie wiem, gdzie płynąć. Mati jest poza moim zasięgiem wzroku – tzn. obok mnie 5 centymetrów, ale przesunięty trochę w tył, więc muszę odwracać ze skrętem tułowia głowę a wtedy lekko cieknie mi do maski. Mati co chwilę kieruje mnie w inną stronę. Totalnie nie potrafimy się dogadać. Jeszcze wyłączył mi się aparat fotograficzny i nie potrafię go uruchomić. Nic. Chowamy aparat do kieszeni Matiego a ja postanawiam cieszyć się samym nurkowaniem – bez robienia zdjęć. Ćwiczę sobie, to co Mati tłumaczył mi wczoraj, czyli wyrównywanie poziomów pływalności, nie podciąganiem się do góry przez wypełnianie płuc powietrzem, tylko z płetwy i ustawieniem ciała plus dokorygowywaniem małymi ”pyknięciami” inflatora. W sumie jestem z siebie zadwolona, ale męczy mnie cały czas to, że nie mam jasnych przekazów, gdzie płynąć i ciągle muszę się obracać w stronę Matiego. Mam opłynąć skałkę – opływam. Ale widzę, że chyba nie tak jak chce Pan Mąż. Opływanie skałki męczy mnie tak bardzo, że nagle czuję napad jakiegoś koszmarnego zmęczenia (potem się dowiedziałam, że zrobiłam to za dużym tempem). W mojej głowie pojawia się myśl – może by tak położyć się na dnie i chwilkę przysnąć… Super logiczne – no nie??? Zwalniam. Besztam się sama w myśli. Biorę parę głębszych oddechów. Mati pyta – ok? Oddaję mu ok-ejkę i już spokojnie płynę dalej. Oglądamy parę rybek. Na całe szczęście nic takiego, czego bym już wcześniej nie sfotografowała, więc nie czuję wielkiego żalu z powodu braku aparatu. Ćwiczę pływalność i jest dobrze. Dobrze dopóki się nie wynurzamy. Na 1,5 metra pokazuję, że przecież mieliśmy poćwiczyć. Pan Mąż zapomniał. Trochę się cofamy. Mati pokazuje, żebym klęknęła na dnie. A ja oczywiście, w tej grubej piance, nie potrafię na dno ponownie opaść. Jeszcze na dodatek jesteśmy na spadzie dna, więc mnie przechyla w kierunku spadu. Cały czas się kiwam. I jak tu ćwiczyć. Z ledwośćią robię oddychanie jednym aparatem – nie wychodzi mi. Automat się wzbudza – leci pełno powietrza. Ja coś źle trzymam… Jest beznadziejnie. Jakoś tam się parę razy wymieniamy automatem Podczas ćwiczenia kiwam się w lewo, prawo, przód, tył…. Do ściągania maski już nie podchodzę. Wynurzamy się. No i próbuję wytłumaczyć Panu Mężowi, że był to nur do kitu. Że czułam się zagubiona, nie widziałm szanownego Pana Męża, nie wiedziałam, gdzie płynąć itp., itd. A Pan Mąż na to – bo mnie nie słuchałaś. Jak miałam Cię słuchać, jeżeli Cię nie widziałam. I znowu ping – pong. Wracamy do domku. Wysyłamy chłopaków – gdzieś tam. Ping – pong trwa nadal. Ja ryczę… Pan Mąż się wkurza, że ryczę. Ja mówię – nie słuchasz mnie. Pan Mąż na to – to Ty mnie nie słuchasz. Cóż… Idę pod prysznic oświadczając, że mam w nosie to całe nurkowanie… A miałam takie piękne oczekiwania rano… Jak widać lepiej się nie nastawiać… Rano nawet chciałam iść na nocnego, malutkiego nura przy brzegu i skałkach a teraz… Teraz to biorę komputer i opiszę sobie moje nurkowe żale.
Tak nawiasem mówiąc – już pogodziliśmy się ustalając zasady kolejnych nurkowań. No bo, przecież nie zrezygnuję z robienia zdjęć pod wodą… :) Ale nastawiać to ja już się lepiej nie będę…
Mati z Filipem idą na swojego, prawdziwego i głębokiego nura – pewnie jak zwykle zaliczą 20 metrów. Ja z Kubusiem, ze względu na trochę gorszą pogodę – jest około 23°C i słoneczko troszkę za chmurami – postanawiamy zostać na werandzie domku, żeby w osłonięciu od wiatru polewitować na leżaczkach… Kubuś z ebook-iem, ja z moim blogiem.
Przygotowuję dla nas małą przekąskę i jest nam razem, w tandemie synusiowo-mamusiowym, całkiem super :)
Chłopaki wracają i Mati postanawia wziąć Filpa na drugie nurkowanie do groty Nicolai. Do groty trzeba płynąć łodzią. Odpoczywają jakieś 40 minut. Wychodząc z domku do bazy nurkowej (postanawiam kawałek ich odprowadzić) spotykamy naszego znajomego z Polski – Grzegorza, z jego dziewczyną Allą i jej synem Andrzejem. Mati z Grzegorzem umawiają się na wspólne nurkowanie w najbliższych dniach i razem śmiejemy się, że trzeba wyjechać za granicę, żeby się spotkać ze znajomymi – w Polsce nie ma na to czasu… ;D Żegnamy się chwilowo z Grzegorzami i Mati z Filipem idą do bazy – wypłynięcie łodzią do groty ma być o 15.00. A ja z Kubą, ponieważ słoneczko znowu zaczęło świecić na całego, idziemy na plażę. Zostawiam Kubusia z rzeczami na plaży i idę na skały czekać na łódź z mężem i synem na pokładzie, żeby im zrobić jakąś ładną fotkę. Czekam i czekam, trzecia minęła a łodzi jak nie widać, tak nie widać. Nawet kormorana na skałce nie ma, żebym mogła sobie czymś zająć czas a skałki są wygodne inaczej, plus jest teraz strasznie gorąco. Ale co mam zrobić – czekam… Bo żony na brzegu czekają, gdy ich mężowie na morze wypływają ;) Kuba zdążył trzy razy do mnie przybiec i wrócić na plażę… W końcu płyną. Robię zdjęcia, macham do Pana Męża i syna. A tu zero reakcji… Pan Mąż z synem zagadani, nic nie widzą… Ot…, i czy warto tak na brzegu czekać i oczy przez lufę wypatrywać??? Jasne, że warto – z łodzi mi machają Włosi ;D, którzy jako grupa z moim Panem Mężem i Filipem do groty płyną.
Uważaj mężusiu – nie zauważasz żonki, to zawsze znajdzie się jakiś Włoch co jej romantycznie dłonią pomacha… Niestety machania dłonią nie zdążyłam uchwycić – i jak tu Panu Mężowi machanie Włochów udowodnić??? Ale patrzenie w moim kierunku Włochów i brak patrzenia Pana Męża – mogę ;D
Chłopaki odpływają w kierunku groty
a ja wracam na plażę. Jest mi tak gorąco, że wskakuję tylko w krótką piankę i idę posnorkować. Fotografuję podwodne wodorosty – skrzące się w rozproszonym słonecznym świetle pod wodą
i mam super niespodziankę – spotykam znowu kraby. Jednemu odnóża mienią się w słońcu barwami tęczy – jest piękny
Po mnie na snorka idzie Kuba. Pożyczam mu aparat – co prawda z odrobinę ciężkim sercem – w obawie, że może coś z aparatem się stać. Ale jeżeli moje pisklę (teraz jako wielorybek ;)) chce zacząć fotografować podwodne życie, to nie należy mu tego blokować…
Mati z Filipem wracają łodzią z groty i okazuje się, że byli na 26 metrach :o – rekord Filipa. Gratuluję synusiowi starszemu. I głębokości, i pływania po grocie. Bo co mam gratulować Panu Mężowi, jeżeli na 50 metrach pływa i ćwiczy okropieństwa wszelakie – typu: ściąganie maski, pływanie na jednej płetwie, udawanie, że nie ma powietrza itd., itp. A na dodatek po grotach i wrakach szwenda się od lat ;D Gratuluję także synkowi… ;D
Okazało się, jak później opowiadał Mati, że ścianka przy grocie zaczęła porastać koralowcami – gorgoniami (Gorgonacea), które absolutnie nie są charakterystyczne dla tego rejonu. Niestety wcześniej wspomniani Włosi, może i pięknie z łodzi do dziewczyn machają, ale jak przy dnie się zachowywać nie wiedzą… Tak operowali nieostrożnie płetwami, że już w krótką chwilę całą wodę zmącili piaskiem… I jak Pan Mąż miał piękną gorgonię sfocić? Bez szans. Za to w grocie fotografuje parę podwodnych cudeniek:)
Tutaj widoczny kawałek gorgoni z przyglądającą się chłopakom rybką z rodziny strzępielowatych – piłczykiem (Serranus hepatus).
Dalej wyglądający z zacisznej jaskinki błękitny konger (Conger conger)– piękny…
Poza grotą Mati fotografuje okazalszego, niż sfotografowanego przeze mnie, ukwiała (Actiniaria) z gatunku serpulowatych (Serpulidae) – rurówka (Protula bispiralis)
Po powrocie z groty chłopaki jeszcze planują nocnego nura. O Matko… – myślę – co by tutaj zrobić, żebym na pewno na niego nie poszła. Niestety mam taką naturę, że z jednej strony się boję a z drugiej strony żal mi, że w czymś nie uczestniczę… A nocny nur – to na pewno nie jest to, w czym powinnam dzisiaj brać udział, po stresie porannego nurkowania. Postanawiam się na tyle zmęczyć w wodzie na snorku, żeby nie mieć siły i ochoty na jakiekolwiek więcej przebywanie w tym dniu w wodzie. Wskakuję, więc w piankę, ocieplacz, biorę balast (ok 2,5 kg), komórkę ze sports trackerem (na nurkowanie nie można – ciśnienie raczej nie posłużyłoby smartfonowi ;) ), maskę, rurkę, płetwy i wskakuję do morza. Pływam godzinę i pięć minut. Robię prawie kilometr na płetwie a dla odpoczynku fotografuję przy ściankach…
Jestem bardzo zadowolona z trzech powodów. Po pierwsze trafiam znowu na kraby i jednego udaje mi się sfotografować. Nie prezentuje się tak wspaniale, jak ostatnio widziany, ale i tak jest super…
Reszta niestety zwiała… Udaje mi się tez sfotografować znane mi już wcześniej małe kolorowe skałkowe rybki z rodziny ślizgowatych. Tutaj ślizg sfinksowy ( Aidabblenius sphynx ) i żółta z czarno zabarwioną głową rybka ( Microlipophrys canevae)– bardzo je lubię :)
Wyglądają jak plotkujące w kamienicach z okien gosposie ;) Są to bardzo ciekawskie rybki i jak się do nich podpływa, to masz nieodparte wrażenie, że mają ochotę się z Tobą zaprzyjaźnić :D
Pływam nad pięknymi drzewkami wodorostów.
Fotografuję babkę czerwonopyską (Gobius cruentatus)
i na koniec snorkowania jeszcze widzę piękną, czerwono – pomarańczową skorpenę. Skorpena pospolita (Scorpaena scrofa). Niestety skorpena jest ok 1,5 metra pode mną. A ja tu w piankach, na snorku, z małym balastem… I jak tu znaleźć sposób, żeby zejść do niej, i na tyle pobyć pod wodą, żeby zrobić dobre zdjęcie? Dla mnie mało realne, ale scyzorykuję jakieś dziesięć minut raz za razem próbując to uczynić. Skorpena, jakby wiedząc o moich problemach, spokojnie czeka i pozuje… Chyba chce mieć to zdjęcie ;) A ja się męczę i męczę. Maskę mi zalewa, rurkę mi zalewa – a zdjęcia jak nieostre, tak nieostre :(
Nagle czuję, ze odpina mi się pas balastowy, na którym mam przypiętą komórkę :O Muszę w tym momencie zostawić moją modelkę w spokoju i z niedosytem co do jakości zdjęć – oto najlepsze, jakie udało mi się zrobić skacząc w wodzie jak kaczka szukająca wodorostów,
ratować komórkę oraz balast, szybko kierując się do brzegu, gdzie w towarzystwie znajomych czeka mój Pan Mąż. Zagadany na całego z Grzegorzem i Allą. Zadaję mu pytanie, czy widział moje problemy? Oczywiście – uzyskuję odpowiedź – ale póki Cię widzę nad wodą to jest ok. Ciekawe, jak szybko by mnie odnalazł, gdybym już pod tą wodą zniknęła?… Ale w naszej Rodzince to Pani Żona ma bujną wyobraźnię (często, aż nadto) a nie Pan Mąż… ;)
Drugi powód zadowolenia z popołudniowego snorkowania jest taki, że znajduję duże szczypce kraba, które krab pewnie stracił w jakiejś krabiej walce. Damy szczypce do naszej morskiej kolekcji na akwarium.
A trzeci – ostatni powód zadowolenia jest taki, że daję sobie tak popalić na płetwie, iż ani myślę (tak jak wcześniej przewidywałam) o możliwości wejścia dzisiaj jeszcze raz do wody. A przecież o to chodziło :) Nocny nur już mnie nie skusi – na całe szczęście…
Po wyjściu z wody okazuje się, że szczypce kraba wydzielają woń piękną inaczej – zostawiam je na ziemi w kwiatach przed domkiem – mrówki powinny doprowadzić wszystko do porządku ;)
Jestem okropnie zmęczona. Mówię do Matiego, żebyśmy przesunęli grilla na jutro i wyskoczyli na pizzę do Labina.
Jak jesteśmy w Sveta Marinie, to zawsze jeden raz robimy wypad do pizzerni, która serwuje pyszną pizzę. Pan Mąż się zgadza a chłopaki z radości, aż skaczą. Uwielbiają pizzę. Biorę szybki, gorący prysznic – zmarznięta po snorku jestem strasznie. Pływałam jednak ponad godzinę w 16°C. Można zmarznąć. I już za chwilę jedziemy do Labina.
Gdy zjeżdża się od strony Sveta Mariny do miasteczka, najpierw po prawej stronie roztacza się widok na zatokę i chorwackie góry.
A zaraz potem wyjeżdża się na Labin, który jest malowniczo położony na wzgórzu.
Parkujemy na małym ryneczku i idziemy do naszej pizzerni, koło której zakwitł na różowo jadalny kasztan.
Spędzamy w pizzerni jakieś półtorej godzinki. Pizza jak zwykle, absolutnie spełnia nasze oczekiwania.
Jak widać jest przepyszna ;D
Około godziny dwudziestej zaczyna się zmierzchać, więc wracamy na camping. Nocne nurkowanie czeka… Jak przewidziałam – jestem nadal tak zmęczona, po późnopopołudniowym snorkowaniu, że na samą myśl o wejściu do wody mam odrzut ;D
Chłopaki się ubierają na nura. Po wciśnięciu się w pianki chwilę odpoczywają. Mati popołudniu, źle dopiął zamek suchego skafandra, który niestety w tym momencie mu zamókł, więc musi iść w mokrej piance. Nie jest do końca tym faktem zachwycony. Cóż będzie Pan Mąż musiał sobie przypomnieć odczucia ciepła inaczej, przy nurkowaniu w mokrej piance w nieco mało ciepłych wodach ;D Za to Filip, tak jak ja, suchego nieposiadający i przyzwyczajony do marznięcia pod wodą – z uśmiechem i z lekkim jednak stresem, nie może doczekać się swojego pierwszego nocnego nurkowania.
Chłopaki idą do morza a my z Kubusiem gadamy sobie o wszystkim i o niczym. Tzn. Kubuś papla a ja dopowiadam. Kubuś jest chłopcem, który potrzebę gadania ma ooogrooomnąąą ;D
Nasi panowie wracają z lekka się trzęsąc z zimna a Filip dodatkowo z przeżytych pod wodą wrażeń. Mówi, że było nieziemsko a absolutne szczęście widoczne na jego twarzy, plus rozjaśnione oczy Pana Męża (pomimo ciemności ) – bezwzględnie potwierdzają te słowa.
Po rozebraniu się i ciepłym prysznicu, siadamy w dłoniach z ciepłą, pachnącą imbirem, limonką i malinami herbatką, którą przygotowałam dla rozgrzania naszych zmarzluchów i słuchamy o tym jakiego fantastycznego Mati z Filipem mieli nura :D
Najpierw widzieli polującą rybę konger.
Potem w jaskince spotkali racznicę (Galathea squamifera)
Niedaleko racznicy zerkał w kierunku światła i dziwnych stworów rozjaśniających podwodny mrok, łopaciarz mniejszy (Scyllarus arctus). Błyskając pomarańczowymi oczkami.
Dalej różne podsypiające o tej porze ryby.
Ryba z rodziny strzępielowatych (Serranidae)
Samiec wargacza tęczowego ( Lubrus bimaculutus ) –
patrzące z wyrzutem na przeszkadzające im człowieki ;)
I na koniec piękna skorpena.
Skorpeny nie mają zwyczaju patrzenia z wyrzutem. Mają zawsze taki sam wygląd – niczym niewzruszony… Jakby w pełnym poczuciu własnej wartości, nie zamierzały się przejmować żadnymi bzdurami a już na pewno nie tymi wszędobylskimi, puszczającymi bąbelki, ciekawskimi człowiekami ;D
No, nie dziwię się zachwytom na twarzach chłopaków. Może jednak kiedyś dorosnę do nocnych nurkowań…
V dzień
Dzień zaczynamy jak zwykle. I zaraz potem idziemy z Matim nurkować. Wczoraj Grzegorz wspomniał nam, że po lewej stronie ścianki – tam, gdzie trzeba przepłynąć w moim odczuciu nad głębią przepastną – widział ośmiornice i ślimaki nagoskrzelne. Bardzo podoba mi się określenie Grzegorza o głębi, toni, czy też wielkim błękicie. Pytanie, które zadaje mnóstwo osób niepływających w toni brzmi – ”Jaki właściwie jest ten Wielki Błękit?” Odpowiedź Grzegorza – ”Wielki Błękit?… No…, Wielki Błękit jest wielki i błękitny…” ;D
Ze względu na kuszenie ewentualnymi zdjęciami ośmiornic i ślimaków, decyduję się przepłynąć nad ”Wielkim Błękitem”. Pan mąż tylko musi mi obiecać, że w momencie przepływania nad głębią, będzie mnie trzymał. Obiecuje. No to płyniemy. I co? Po wczorajszym obnurkowaniu stresowym, patrzę w dół a tu zero ”Wielkiego Błękitu”. Widzę dno – niesamowite… A dałabym sobie rękę uciąć, że tam była głębia… Płyniemy sobie spokojnie. Trzymamy się ustaleń sposobu płynięcia – pan Mąż 5-10 centymetrów ode mnie i przesunięty wprzód tak, żebym miała głowę na wysokości jego barku. Jest super i komfortowo :)
Spokojnie wyrównuję oddech, radzę sobie z pływalnością. Robię parę zdjęć.
Dorada (Sparus aurata )
Nauczyłam się wabić ryby – wystarczy lekko stukać kamieniem o kamień, lub delikatnie poruszać palcami a płyną prosto na Ciebie.
Na dnie nieduża rybka (nie znalazłam jej nazwy) buduje gniazdo z muszelek i piasku.
Obok duża ryba (niestety też jej nie znalazłam – ale będę dalej szukać :) ) chce zjeść mniejszą – wargacza tynka (Symphodus tinca)…
W małych jaskinkach zawsze możesz liczyć na spotkanie z małym krabikiem.
A z braku innych do fotografowania, zawsze można pstryknąć zdjęcie dużemu Panu Mężowi.
Płyniemy. Jest cudnie, spokojnie… Pomimo tego, że nie trafiamy na ośmiornice i ślimaki nagoskrzelne – czuję absolutną przyjemność z nurkowania. Wynurzamy się po 30 minutach – chciałam ponurkować trochę dłużej, ale nie mieliśmy pełnych butli a na mojej butli miał zanurzyć się jeszcze Kuba… Okazuje się, że byliśmy na 9 metrach!!!
Wychodzę, Filip przekonfigorywuje szpej dla Kuby. Kubuś wskakuje do morza a ja pływając na snorku robię synusiowi z tatkiem zdjęcia.
Kuba z wody wychodzi cały zachwycony. Był znowu na głębokości 3,5 metra i widział kraba – tego samego, którego ja pomyliłam trzy dni wcześniej z patykami i na dodatek zmieniającą kolory mątwę. Mątwa nad roślinami była zielona, a przepływając nad kamienie zrobiła się szara…
Kuba opowiada o wszystkim co widział pod wodą – z błyszczącymi oczami i śpikami pod nosem. Śpiki po nurkowaniu – rzecz oczywista ;D
A w obsłudze szpeju – jak zwykle pomaga starszy brat… :)
Po nurkowaniu Kubusia następuje pompowanie powietrza do butli i kolej na Filipa, któremu najwidoczniej dzisiaj się pod wodą odrobinę nudziło ;D
My kończymy z nurkowaniem a Pan Mąż idzie jeszcze na jednego – tym razem naprawdę porządnego nura z Grzegorzem. W oczekiwaniu na Grzegorza, nie mając siły na kolejne rozbieranie się i ubieranie, Mati na plaży siedzi w skafandrze. Jednak po jakiejś chwili na plażowej patelni wybiera oczekiwanie na partnera nurkowego w wodzie ;)
Panowie postanawiają zrobić jumpa na 40 metrów. Alla z Andrzejkiem zostają z Kubą i Filipem na plaży a ja prosząc, żeby mnie pilnowali (tzn. moich chłopaków proszę :) ) idę sobie popłetwować na snorku.
W pewnym momencie podpływam za skałki od drugiej strony naszej małej zatoczki i tam zawieszam się jak zwykle nad krabem.
Nagle nad sobą słyszę jakieś głosy. Wynurzam się a tam nade mną dwie głowy – jedna jasna, druga ciemna – Kuba z Andrzejem. Wyglądają super ;D Wszystko ok mamuś? – pyta Kuba… Miał pilnować to pilnuje ;D Ok – odpowiadam z uśmiechem. Macham chłopakom, przesyłam ok-jkę i płynę sobie dalej…
Pływam i robię zdjęcia ponad godzinę.
Tym razem bawię się przede wszystkim z dobrze znanymi mi małymi rybkami ślizgowatymi – tutaj znowu ślizg sfinksowy
i ( Microlipophrys canevae)
Robię z płetwy półtora kilometra… :)
Wieczór spędzamy na grillowaniu z Grzegorzami i różnych opowieściach – przede wszystkim nurkowych. No bo jakie w tym towarzystwie i w tym miejscu mogłyby być ;) Ale trochę też na opowieściach ukraińskich – Alla przyjechała na stałe z Ukrainy 5 lat temu. Jest po filologii ukraińskiej a w Polsce już zdążyła ukończyć kierunek zarządzania i marketingu (uzyskując wyniki, za które dostała stypendium naukowe), jednocześnie pracując i wychowując syna. Drobna dziewczyna o niezwykle silnym charakterze…
Grzegorz mówi o ukwiałach z różowymi zakończeniami, w których żyją ukwiałowe krewetki. Są maleńkie i przeźroczyste. Gdy widzą nurka chowają się do ukwiału i trzeba spokojnie poczekać, aż wyjdą. Jestem zaskoczona, ponieważ sfotografowałam takiego ukwiała w Chorwacji rok temu – ukwiał wspaniały (Heteractis magnifica)
ale żadnych krewetek na nim nie widziałam… Postanawiam jutro popłynąć w miejsce, gdzie są takie ukwiały i poczekać na krewetki. Niestety Grzegorz widział je na około dziesięciu metrach – trochę głęboko… Ale ukwiały z krewetkami… Znowu wzdycham sobie w myślach… Zastanowię się…
Tak nam na pogaduszkach nurkowo-ukraińskich miło minął wieczór. W końcu wszyscy idziemy spać po pierwszej w nocy… Przed samym spaniem Mati z Filipem jeszcze spędzają chwilę na dołożeniu paru puzzli, które od początku naszego pobytu razem z Kubą układają.
Kilka dni – puzel za puzlem. Trochę Kuba, trochę Mati, trochę Filip i obrazek zaczyna wyglądać całkiem, całkiem…
Fajnie, że jadąc za granicę można spotkać swoich znajomych z Polski i spędzić z nimi miłe chwile :)
VI dzień
Ranek. Kuchnię ogarniają chłopaki
a my z Allą gadamy sobie o babskich sprawach w sypialni.
Pan Mąż jak zwykle serwuje przepyszne śniadanie – tym razem jajecznicę ze szpinakiem, szparagi i do tego ośmiorniczki z parówek – pychotka :D
Po śniadaniu, chwila odpoczynku przy kolejnej kawce a potem każdy idzie do swoich zadań. Młodzież tzn. Kuba, Andrzej i Filip sprzątają po śniadaniu. Ja przygotowuje taras z leżaczkami dla Alli i mnie, żebyśmy mogły popracować przy komputerach – każda z nas ma coś tam do zrobienia. A chłopaki starsze idą na nura. Bardzo się cieszę, że przyjechał Grzegorz, ponieważ Mati może zanurkować po pierwsze głęboko a po drugie na luzie, bez ciągłego kontrolowania swoich ”kursantów” czyli nas ;D
Dostojni nurkowie spokojnym, acz prężnym krokiem (ledwo zdążam ich chwycić moją lufą), zmierzają do wody.
Idę, a właściwie biegnę za nimi z naszymi młodszymi chłopaczkami, żeby sfocić zanurzenie wytrawnych Panów Nurków. Jak można tak szybko iść z całym szpejem :O Ja, gdy mam to wszystko na sobie, praktycznie dopełzam od murku na plaży do wody…
W wodzie też – zero widocznych zbędnych ruchów…
Ubieranie kapturów, masek – zero gadania, tak oczywistego u początkujących a patrząc dookoła na przygotowujących się do nurkowania ludzi, właściwie będącego regułą.
Spokojne wejście do wody, ok-ejki,
spuszczenie powietrza przez inflatory
i już ich nie ma.
Ani jednego niepotrzebnego machnięcia płetwą… Ledwo poruszona woda… Nic tylko patrzeć i się uczyć…
Chłopaczki chwilę patrzą za swoimi wzorami do naśladowania. Robię im fotkę i już biegną na basen :)
A ja spokojnie wracam – fotografując wiosenną roślinność tego zakątka.
Nad samym brzegiem morza na skałach płożą się skalne rośliny okrywowe,
różowo kwitną kwiatki zawciągu nadmorskiego (Armeria maritima),
których pąki wyglądają jak kwitnący czosnek.
Obok piękne kwiaty wilczomleczu migdałolistnego (Euphorobia amygdaloides)
Idę dalej. U góry na klifie, wzdłuż campingowych alejek, rosną drzewka oliwne – oliwka eurpejska (Olea europaea ) – teraz masywnie kwitnące.
Już owocujące drzewa figowe – figowiec pospolity (Ficus carica),
Rosnące tutaj wszędzie kwitnące na żółto krzaki szczodrzeńca wczesnego (Cytisus praecox), w odmianie ”Algold”,
i zaczynające kwitnąć oleandry (Nerium),
Idę zobaczyć pod nasz taras – co słychać u skarbów podwodnych wyłowionych dwa dni temu i pozostawionych mrówkom do oczyszczenia.
No mróweczki spisały się doskonale…
Muszle błyszczą bielą
a na szczypcach kraba widać, jak mrówki (Formicidae) pracowicie kończą sprzątnie :)
Super – weżmiemy do domu czyściutkie morskie skarby :D
Potem już tylko wyciągam małe przekąski z lodówki i razem z Allą zatapiamy się, każda w swoich myślach i obowiązkach komputerowych, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Tak, wyobraźcie sobie panowie, że kobiety potrafią po prostu pracować i milczeć ;D Spokój przerywają nam tylko chłopcy – biegając wte i wewte z basenu, na basen, a w przerwach między basenem, marudząc, że się nudzą. W końcu biorą karty, monety i trenują różne kuglarskie sztuczki. W następstwie czego mamy upragniony maminy spokój :D
Panowie wracają z nurkowania – zrobili 50,5 metra… Już się ani stresuję, ani dziwię – Pan Mąż czasami musi iść w głębiny i basta ;) Trochę jednak zmęczenie azotowe po naszych chłopakach widać. Siedzimy, więc jeszcze godzinkę, po której Grzegorze jadą do siebie – mieszkają w Labinie, a my planujemy nasze nurkowania….
Plan jest taki. Najpierw idzie Kuba, potem Filip i na końcu ja – dopiero koło 17.00. Ok :)
Kuba postanawia zacząć sam obsługiwać inflator. No to czas na szkolenie najmłodszej latorośli.
Pan Mąż poważnie instruuje młodego adepta nurkowego
a adept uważnie słucha i koduje instrukcje, powtarzając ruchy za Guru ;D
Potem już tylko ubieranie i można iść nad brzeg morza. Szpej niesie bratu jak zwykle brat – siła tkwi w Rodzinie :D
Chłopaki idą na plażę a ja ucinam sobie małą drzemkę na tarasie. Cudnie :D
Wraca Kuba – zrobił 6,1 metra. Jest moc :D Jestem dumna z synusia. Jeżeli chodzi o nurkowanie naszych chłopaków – to niedaleko padają jabłka od jabłońca… – bo na pewno nie od jabłoni ;D
Zdjęcia Kubusia pokazują, że świetnie się bawił pod wodą :)
Po Kubusiu do wody idzie Filip – ma nurkowanie szkoleniowe. Tak to jest – chcesz być dobrym nurkiem, to ćwicz, ćwicz, ćwicz. Wtedy masz szansę być bezpieczniejszy w wodzie i dla siebie samego i dla partnera, czy partnerów nurkowych. Nie ma zmiłuj się. Trzeba ćwiczyć ściąganie maski, wymianę maski (bo zawsze pasek może strzelić, ew. może maskę zerwać prąd, czy też ośmiornica), płynięcie na jednym automacie, wymieniając się powietrzem (przy ew. awarii), wynurzanie z nieprzytomnym itd., itp. Może się nigdy nie zdarzyć, ale jeżeli się zdarzy – to już czasu na ćwiczenie nie ma, trzeba mieć automatyzmy zachowań. A żeby je mieć to??? Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć… A po ćwiczeniach – omawiać, omawiać, omawiać…
I cieszyć się, że jest ktoś, kto chce z Tobą ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć i omawiać, omawiać, omawiać… :D
Chłopaki wracają przed samą godz. 17.00. Mati musi chwilę odpocząć. Nagle zaczyna się trochę chmurzyć. Martwię, że pod wodą będzie ciemno. Dzielnie jednak zbieram się i idę za Panem Mężem do morza. Pod wodą jest faktycznie już odrobinę ciemnawo, ale o dziwo jakoś sobie radzę ze stresem i spokojnie schodzę na dół. Robi się zimno – chyba niżej niż 10 metrów… – myślę. Opanowuję oddech, pływalność i myślę – ja mam dwa automaty, Mati ma dwa automaty, plus mamy dwie butle. Dam radę… I daję. Spokojnie płynę. W końcu trafiamy na ukwiały. I są krewetki ukwiałowe ( Periclimenes brevicarpalis ), ale śmieszne :D
Wyglądają jak małe, przeźroczyste ufoludki – trzeba się uważnie przyjrzeć, żeby je zauważyć… Na drugim ukwiale jedna z krewetek zerka na mnie – wielkiego stwora i nie ucieka. To się nazywa odważna Pani, albo Pan Krewetka ;D
Inne zwiewają… ;D
Leżymy z Matim na dnie koło ukwiału około pięciu/ośmiu minut. Staram się dopasować oświetlenie z latarki Pana Męża i ostrość apartu fotograficznego, żeby zdjęcia wyszły jak najlepiej. Oddycham płyciutko, żeby mnie nie unosiło z dna. Spokojne ciało i umysł, nieruchoma płetwa, tylko lekkie poprawianie ułożenia ciała. Tak…, żeby fotografować pod wodą trzeba uspokoić wszystko i potem jest szansa na zdjęcie :D To fotografowanie ukwiału z krewetkami, wspólnie z Panem Mężem, było nie wiedzieć czemu bardzo intymne… Takie chwile w cichości zawieszenia poza światem… Przepiękne w odczuwaniu…
W myślach dziekuję Grzegorzowi, że powiedział mi o krewetkach w ukwiałach. Gdyby nie to – nie miałabym szansy ich zauważyć… Kończę fotografować ukwiały ze swoimi mieszkańcami i płyniemy trochę wyżej, w uszach wyrównuje mi się ciśnienie. Jest odrobinę cieplej. Mati podnosi kamień i łapie wężowidło z gatunku euryaliny (Phrynoophiurida), puszcza je ponad dnem. Mamy piękny spektakl wężowidłowego tańca…
Pan Mąż dokładnie wie, gdzie w morzu są ukryte takie małe cudeńka :)
Po zakończeniu obserwacji wężowidłowego tańca płyniemy dalej. Witamy się ze skorpeną.
I kolejną mątwą – wyglądającą jak jakiś kosmiczny stwór…
Na do widzenia bawię się jeszcze z ciekawską, największą rybką ze ślizgowatych – ślizgiem prążkowanym (Parablennius gattorugine).
Tak, te rybki, jeżeli chodzi o sympatyczność, są najfajniejszymi w rejonie morza śródziemnego – przynajmniej dla mnie :D Po prostu je uwielbiam. Ładniejsze zdjęcia tych śmiesznych rybek udało mi się zrobić rok temu. Zamieszczam, więc sesję fotograficzną jednej z nich ;D. W tym roku niestety zdecydowanie mniej ich widziałam…
Czyż nie są śliczne? :D
Macham na pożegnanie rybce (tej pierwszej ;) ) i zaczynamy się wynurzać. Czuję, że coraz bardziej mnie rzuca. Nie wiem co się dzieje. Mati chwyta mnie za jacket – znaczy coś nie jest dobrze. Miotani wynurzamy się a tutaj uderzają w nas duże fale. Nie potrafimy wyjść na brzeg. Tam, gdzie jest już płycej, podnoszę głowę, wypluwam automat i mówię Mtiemu – pstryknij te groźne okoliczności przyrody. Niekoniecznie to był dobry pomysł, ponieważ tak szybko jak to mówię, tak szybko fala zalewa mi usta.
Każąc milczeć i się ogarniać, żeby przetrwać… To samo mówi mi spojrzenie Pana Męża…
No to wkładam z powrotem automat do ust i próbuję brnąć w kierunku płycizny. Gdy jesteśmy już całkiem płytko, ponownie wypluwam automat i krztusząc się wodą, ściągam płetwy a potem na czworakach próbuję wypełznąć z morza. Nie jest to łatwe. Nie mogę zrzucić balastu, ponieważ mam na nim zaciągnięty pas krokowy, butla mnie przyciska, balast ciągnie w dół, fale miotają. Mati próbuje mi pomóc, ale sam ma problemy. Jakoś się wygrzebujemy. Pan Mąż bohatersko stawia mnie na nogi, tłukąc sobie kolano. Gdy już stoję Mati mnie puszcza i odwraca się do morza. A ja w tym samym momencie, nie mając jeszcze pełnej równowagi, z powrotem padam na ziemię. Dobrze, że przybiega z budki obserwacyjnej Edi (instruktor nurkowy z bazy) i pomaga mi się podnieść. Jesteśmy ledwo żywi. Dziekuję Ediemu. Panu Mężowi podziękuję za chwilę. Na razie, z trudnością łapiąc oddech, patrzę na uśmiechniętą już twarz Matiego.
Spoko Żonko mówi – daliśmy radę :) Ale również po nim widać jak jest zmęczony…
Teraz jeszcze musimy, ledwo trzymając się na nogach i z trudnością niejaką utrzymując równowagę – noga, za nogą dotrzeć do bazy. Niby tylko 200 metrów… Ale to jest przy takim obciążeniu i po takiej walce z wodą – masakrycznie daleko… Płuczemy w bazie szpej. Mój zostawiam z Matim. Poślę Filipa po napełnioną butlę i jacket – ja już nie mam siły… Wracam do domku i z przerażeniem patrzę… Co tutaj się działo?… Okazuje się, że gdy byliśmy pod wodą nad Sveta Mariną przeszła okropna burza – której w ogóle nie czuliśmy pod wodą. Fale, które nas tak poobracały, były jej pozostałością. Nasze chłopaki zamiast co nieco pozbierać z tarasu, jak burza się zaczynała, wystraszone zamknęły się na cztery spusty w domku. A burza na tarasie zrobiła swoje. Leżaki, suszarka na ubrania, krzesła – są poprzewracane, rzeczy porozrzucane, no i w tym wszystkim śmieci, które się w koszu nie utrzymały. Wołam chłopaków. Otwierają drzwi jak wystraszone koźlątka – pomimo tego, że jedno koźlę już jest całkiem wyrośnięte ;D Wysyłam Filipa do pomocy Matiemu i nie rozbierając się z pianek sprzątam taras. Dopiero jak ogarniam taras zmykam pod prysznic – jestem okropnie zmarznięta. Chętnie bym wzięła gorący prysznic – niestety nie można. Po nurkowaniu, trzeba po pierwsze wszystkie ruchy wykonywać spokojnie, na lekkim zwolnieniu – absolutnie nie można biegać, czy skakać. No i nie można brać gorącej kąpieli. Test butelki z wodą mineralną gazowaną – świetnie to obrazuje…
Biorę zatem ciepławy prysznic. Wraca Mati. W końcu mam czas i się pytam – na jakiej głębokości byliśmy? W wodzie na wszelki wypadek nie patrzę na komputer nurkowy Pana Męża – wolę się nie stresować… Pan Mąż odpowiada, że na 12,5 matrach… Wiedziałam, że głębiej niż zwykle, bo było zimno – no i ukwiały z krewetkami miały być, jak wspomniałam już wcześniej, w okolicach dziesięciu metrów… Ale 12,5 metra :o Ja! :O Dałam radę :D No i mam zdjęcia ukwiałów z krewetkami :D
VII dzień
Ostatni dzień nurkowy… Jutro wyjeżdżamy. Trochę mi żal, ale już tesknię za Kasieńką i wiem, że to czas na powrót do swojej ”kanapy” :) Przed powrotem zmierzamy się jednak dobrze bawić. Trzeba dokładnie zaplanować pod kątem nurkowym ten dzień. Plan musi wziąć pod uwagę ile mamy jeszcze powietrza z poprzedniego dnia i kto w jakiej kolejności będzie z powietrza korzystał. Z jednej strony ze względu na długość pojedynczego nurkowania a z drugiej strony na różnice zużywalności powietrza przez poszczególne osoby. Ale i tak absolutnie nie zamierzamy dzisiaj oszczędzać – będziemy tankować dodatkowo butle tyle razy, ile będzie trzeba :D
Postanawiamy, że najpierw z Tatą idzie Kuba. Po nurkowaniu Kubusiowym – dotankowanie butli i nurkować idę ja – długi nur na pełnej butli. Może jednak będą ośmiornice… Albo przynajmniej lepsze światło naturalne dla sfotografowania krewetek na ukwiałach… Potem w zależności od tego, ile zużyjemy powietrza dotankowanie lub nie – i idzie Filip. Plan Filipa to – 30 metrów pierwszy raz w życiu, plus obsługa komputera. Zamierzenia wysokie… :) Potem znowu dotankowanie lub nie i znowu ja. Chcę zakończyć płytkim nurem na 4-6 metrach, w kierunku od plaży do portu – torem nad rozległymi wzniesieniami. Zamierzam jeszcze potrenować tam pływalność, bawiąc się ”wspinaniem” na podwodne wzniesienia i opadaniem z nich. Nie wiem dlaczego przypomina mi to jeżdżenie w terenie – tylko terenówka głośniej buczy niż Ty wydychasz bąbelki z automatu ;D
Plan jest. Zaczynamy…
Kuba
8 metrów – rekord :D
Brawo!!!
Pani Żona
Najpierw fotki z ostatniego nurkowania.
Ślizg trójpłewnik skoczek (Trypterigion tripteronotus) – tym razem w żółtym ubarwieniu.
Rozgwiazda piaskowa (Archaster angulatus ).
Piękna, wyglądająca jak łódź podwodna ryba (nazwa w poszukiwaniu)
i kolorowy wargacz śródziemnomorski (Symphodus mediterraneus ).
I jeszcze jedna rozgwiazda piaskowa – wygląda super wyłaniając się spod skał…
Szczególnie, że pięknie ją rozświetla latarka Pana Męża ;)
Na koniec, jak na fotograficzny deser spotykamy przepiękną skorpenę – jak zwykle niesłusznie nazywaną pospolitą… Jaka ona pospolita???
14, 3 metra! Uwierzycie!!!
Dla mnie to jak nurkowy Mount Everest :D
Po nurkowaniu i chwili odpoczynku (14,3 metra – wymagają odrobiny odpoczynku :) ), biorę lufę, i zanurzam się ponownie – tym razem w wonny świat kwitnącej przed naszym tarasem pospornicy japońskiej (Pittosporum tobira)
Pospornica ma intensywny miodowy zapach, który kusi cały okoliczny świat owadów.
Kubuś dołącza do mnie i raz po raz mój fotograficzny pomocnik wyszukuje mi różne, przepiękne owady. A że wzrok ma sokoli, to wyszukuje perfekcyjnie :D
Pszczoły pijące słodki nektar – te miodne (Apis mellifera),
ale także przeróżne gatunki pszczelinek.
Wśród nich pszczolinki pospolite (andrena flavipes)
i pszczolinki niebieskawe (Andrena cineraria).
Pszczolinki niebieskawe widzę pierwszy raz. Są śliczne. Oprócz spijania słodkiego nektaru z miodowych kwiatów, oddają się igraszkom wszelakim ;)
Obok pszczół – chrząszcz łanocha pobrzęcz (Oxythyrea funesta) niknie w wonnym kielichu i tylko przebiera nogami. No bo jak tu po takim opiciu ambrozją czystą z kielicha się wydostać…. ;)
Jeszcze dalej królowa klecanki rdzaworożnej (Polistesdominula) z rodziny osowatych, żmudnie buduje swoje gniazdo. Gniazdo jest zbudowane z masy papierowej, przytwierdzone do pospornicy krótkim styliskiem. Można powiedzieć koronkowa praca Pani Królowej…
Co chwilę na miodowych kwiatach przysiadają motyle bielinki rzepniki (Pieris rapae)
Cudnie się prezentują na tle soczystej, jasnej zieleni…
Owady absolutnie sobie wzajemnie nie przeszkadzają – potrafią pogodzić się miedzy sobą różnogatunkowo przy tym wonnym stole.
Tak sobie myślę, że mogłyby się co niektóre człowieki od owadów tolerancji nauczyć…
Kubuś mnie woła. Na listkach w cieniu odpoczywa konik polny (Chorthippus ).
Woli jednak się wycofać w głąb krzaków, gdy tylko mnie zobaczył.
Piękna ta wonna rabata przed naszym tarasem. Przerywam fotografowanie. Idę na leżak.
A tutaj, na siatce ogradzającej taras, żmudnie wspina się kolejny chrząszcz – kruszczyca złotawka (Cetonia aurata).
I jak tu, w tym owadowym raju odłożyć aparat fotograficzny?…
Już chcę odpocząć na leżaku, ale widzę wracających chłopaków z nurkowania, więc do nich biegnę i słyszę…
Filip
30 metrów – rekord!!! :D
Tylko coś ten rekord syna mocno zmęczył…
i zdenerwował.
Powód? Niestety, nie tak łatwo jest pod wodą panować nad stresem związanym z pierwszorazowym pokonywaniem danej głębokości, z jednoczesnym pilnowaniem komputera i ćwiczeniami podawania powietrza drugiej osobie ( tzn. Matiemu), której powietrza zabrakło. Ponieważ Filip oddał automat bez przytrzymania Matiego za jacket (absolutnie nie wolno tak robić, ponieważ ten któremu brakuje powietrza może w panice z tym automatem uciekać w górę i nie chcieć go oddać), to szanowny Pan Mąż wziął automat i zaczął odpływać, doprowadzając Filipa do mega stresu (nie powiem co myśli o Panu Mężu mama rzeczonego wcześniej Pana Filipa). Z drugiej strony wiem, że im lepiej będzie mój syn wyszkolony, tym będzie bezpieczniejszy pod wodą, więc nie marudzę. Chociaż lekko na sercu mi nie jest… Natomiast Filip w swoim odczuciu, popełniając błędy pod wodą, do których przecież ma na tym etapie swojej drogi nurkowej pełne prawo, czuje się sfrustrowany, że nie wszystko poszło perfekcyjnie. Im bardziej Panu Synowi tłumaczymy, że to nie tak i że ma jeszcze mnóstwo ćwiczeń przed sobą oraz mnóstwo świetnie wykonanych zadań, ale też na pewno sporo błędów, tym gorzej. Nic nie pomaga. Filip jest sfrustrowany dalej i trochę nam się od niego obrywa. No niestety… Ma takich staruszków, jakich ma. Nie pozwalamy sobie na kierowanie pocisków wewnętrznej, osobistej frustracji w naszą stronę i odsyłamy kolegę, gdzieś tam, żeby ochłonął w samotności… Co się synusiowi w końcu dosyć dobrze udaje… :)
Decyduję, że pomimo wcześniejszych ustaleń, nie pójdę już na drugiego nura – po płytkim torze podwodnych wzgórz. Morze jest rozfalowane i bardzo by nami na tej głębokości rzucało. Mati przyznaje mi rację. Myjemy jeszcze cały szpej. Potem rozmawiamy trochę o wspólnych rekordach – dodając oczywiście rekord Pana Męża – pierwszych trzech kursantów – Pani Żona i dwóch Panów Synów ;D
Po czym razem z Matim postanawiamy zrobić sobie dwie godzinki wolnego od latorośli, dając im na frytki. Ubieram moją małą koronkową czarną (zawsze ją mam w walizce – na specjalną okazję wieczoru, czy też popołudnia bez dzieci :) ) i idziemy do małej restauracyjki znajdującej się przy wjeździe na camping. Zamawiamy kalmary, ziemniaki po istriańsku i karafkę białego wina. Oj, potrzebna nam była ta chwila spokoju od chłopaków…
Robimy sobie małżeńskie selfi
I jak to zwykle bywa, gdy urywamy się od dzieciaków, czujemy się jak na randce :D
Kolacja okazuje się być przepyszna, dodatkowo wino delikatnie podkreśla smak owoców morza. Po kolacji spokojnie, nie spiesząc się wracamy nadmorskim klifem. Mam szczęście – nadlatuje, śliczny kolorowy ptaszek z rodziny muchołówkowatych – pokląskwa (Saxicola rubetra) i przysiada na wyschniętej, ciernistej gałązce jakiegoś krzewu.
Gdy tylko podchodzimy bliżej, chwilę ciekawie się nam przygląda
i zaraz potem odlatuje…
Ponad wodą latają jaskółki z rodziny dymówek (Hirundo rustica) – w ferworze rozpoczętego już gniazdowania,
Pan Wróbel (Passer domesticus), wystrojony w krawat, świergota do swojej Pani Wróbelkowej. ;)
Na koniec jeszcze przylatuje do wonnych miodnych kwiatów pospornicy – motyl z rodziny paziowatych (Papilionidae), którego chciałam sfotografować od pierwszego dnia pobytu i w końcu, w ostatni dzień mi się to udaje – paź żeglarz (Iphiclides podalirius) :)
Na klifie ptaki i motyle. Pod klifem fale rozbijają się o skały.
Spokój, świergot ptaków, szum fal… Nic więcej nie potrzeba :)
Wracamy na camping. Przychodzą się pożegnać Grzegorz z Allą – oni tez jutro wracają do Polski. Jeszcze chwilę rozmawiamy o wczorajszym nurkowaniu – podczas burzy... Ich burza dosięgnęła w Rovinji, więc mają pogląd, jak silna była. Grzegorz mówi jak jego zdaniem powinno wyglądać wychodzenie z wody, jeżeli masz brzeg dosiężny tzn. plażę, na którą nie trzeba się wspinać – absolutnie nie należy wypluwać automatu, ani ściągać płetw. Odwracasz się na plecy i odpychasz z płetwy tak długo, aż butla oprze się o dno. Dopiero wtedy przetaczasz się na brzuch i na czworakach, lub jeżeli nie dasz rady na czworakach, to pełzając wyciągasz się całkiem na brzeg. To jest moment, w którym wypluwasz automat – musisz mieć cały czas dostęp do powietrza. Jeżeli nie masz brzegu dosiężnego i musisz się wspiąć się na rafę – to niestety trzeba rozebrać się w wodzie i wspinać po skale. Mati tutaj ma odrobinę odrębne zdanie. Jeżeli nie ma nikogo, kto z rafy poda ci jakąś pomoc do wspięcia się na nią – to lepiej odpiąć tylko balast, zostawić napompowany jacket oraz źródło powietrza, plus wystrzelić bojkę. Osunięcie ze śliskiej rafy do wody, bez kapoka (którym tutaj jest jacket) i powietrza – może się skończyć tragicznie. Myślę, że sposoby trzeba znać, dobrze jest je przy okazji przetrenować a wybór uzależnić od sytuacji, w której się znajdujemy….
Grzegorz z Allą i Andrzejem jadą do Labina a my pomału się pakujemy.
Ja jeszcze zawieszam się na zachodzącym za góry słońcem.
Jak podsumować ten wyjazd. Myślę, że był on niesamowity. Ze względu na przepiękną pogodę, słońce i… jedną burzę ;). Ze względu na bycie ze sobą wzajemnie całą rodzinką. Bezpośrednio my i chłopaki, a pośrednio (zdjęciowo-smsowo) z Kasieńką :) A także ze względu na bogactwo życia podwodnego, które tutaj spotkaliśmy. Tego może mniejszego, dla niektórych mniej spektakularnego niż wielkie płaszczki, rekiny, czy inne stwory głębinowe – a jednak potrafiącego zachwycić, gdy znajdziesz czas i chęci, żeby go zauważyć, a nie pominąć w ferworze szukania czegoś dużego i robiącego wrażenie. Ja te małe , cudne wodne stworzenia bardzo lubię i znajduję dużo szczęścia w ich obserwowaniu oraz fotografowaniu. Dodatkowo dla mnie to był wyjazd absolutnie przełomowy. Opanowałam ten wszechogarniajacy mnie strach i napady paraliżującego lęku podczas zanurzania się pod wodę. Nie wierzyłam, że kiedyś uda mi się tego dokonać. I wiem z całą pewnością, że bez Matiego, by mi się to nie udało. Nikt inny nie znalazłby dla mnie tyle cierpliwości i wytrwałości w spokojnym pokonywaniu kroczka za kroczkiem… A kroczkami szłam malusieńkimi – do tego trzy wprzód, dwa w tył, a niekiedy odwrotnie ;D Aż tu nagle dzień za dniem. Podwodnym oddechem, za podwodnym oddechem – doszłam do stanu, w którym czuję pod wodą spokój i wyciszenie. I właśnie osiągnięcie tego stanu jest dla mnie największą wartością, dużo większą niż 14,3 metra… Z których jednakowoż jestem bardzo dumna… ;D Dlatego dziękuję Panu Mężowi z uśmiechem w oczach. Dzięki Tobie Kochanie kolorowy podwodny świat daje mi to czego pragnęłam, a czego nie mogłam mieć z powodu lęku….
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!