5 dzień – Poor Knights Island. Nurkowanie.
04. 04. 2019, czwartek
Pobudka o godzinie 6.00. Tzn. dla Matiego. Ja od czwartej już nie śpię. Wykorzystując jet lag piszę bloga i czekam na świt. Za oknem jest zupełna noc. Moja radość wynikająca z faktu, że nie pada pomału mija, ponieważ wraz z rozjaśnianiem się nieba zaczyna znowu mżyć. Pijemy kawkę – wakacje bez kawy, to nie wakacje 😉 I trzeba przyznać, że w Nowej Zelandii podróżowanie bez ekspresu do kawy nie jest problemem, ponieważ można kupić torebki z kawą do zaparzania – takie jak z herbatą tylko większe. Są nawet opisane. Myśmy znaleźli z oznaczeniem 4 – średniomocna i 5 – mocna. Smakuje ok. Nie tak, jak pachnąca, mocna kawa z ekspresu, ale wystarczająca dla rozpoczęcia dnia… Także można sobie odpuścić wożenie ekspresów do kawy, a jest to przecież istotne przy ograniczonej ilości bagażu do nadania. Szybkie śniadanie. Pan Mąż jest mistrzem gotowania campingowego. Mniam 😊
Za oknem pomału się rozjaśnia.
Zaraz po śniadaniu pędzimy do bazy. Będziemy nurkować z bazą ”Dive! Tutukaka”. Najpierw wypełniamy dokumenty, potem przymierzamy pianki i kompletujemy z szefem nurkowania cały szpej. Ze sobą mamy tylko maski i oczywiście mój automat, bez którego na nurkowanie się nie ruszam. Wiem, że można wypożyczyć, ale po doświadczeniach sprzed 10 lat, kiedy to zanurkowanie z uszkodzonym automatem egipskim mogło skończyć się dla mnie niekoniecznie optymistycznie, wolę swój automat zawsze podczas nurkowania mieć… Całą resztę mogę wypożyczać… Jeszcze opłata. Tak… To będzie nasze najdroższe nurkowanie w życiu. 570 dolarów za dwie osoby… 1800 zł… Cena kosmiczna. Ale być w Nowej Zelandii i nie zanurkować na wyspach Poor Knights Island, które (jak już pisałam wcześniej) są wg Jacque Coustoe jednym z najpiękniejszych miejsc nurkowych na świecie?… Nie, nie mogliśmy z tego zrezygnować. Także nie płacząc, ani nie wzdychając nad wydanymi pieniędzmi. Idziemy do mariny i z zadowoleniem witając rozpogadzające się niebo,
wskakujemy raźno na łódź. Czas wypływać. Butle już są załadowane.
Jeszcze tylko pytam dziewczynę z załogi, czy będą dzisiaj duże fale. Mogą być – słyszę w odpowiedzi. Zastanawiam się chwilę, czy nie wziąć Metoclopramidu, ale wiem, że będę po nim senna. Oj tam… Wolę, żeby było mi trochę niedobrze – myślę i więcej się nad ew. bujaniem nie zastanawiam, tylko w oczekiwaniu na spotkanie z pięknem podwodnego świata, zawieszam się na lekko pomarszczonym w zatoce oceanie…
Cóż, nie muszę się się zastanawiać nad ew. falami, ponieważ po wypłynięciu z zatoki stają się one bardzo szybko rzeczywistością…
i już po chwili dochodzą do trzech metrów wysokości 😲
Łódź jest bardzo szybka. Praktycznie czujesz się jak na rellercoasterze – wysoko w górę i nagle spadasz w dół. I znowu w górę, i w dół. I znowu… Jest strasznie… 🙄
Tzn. dla mnie, bo pan Mąż takie zabawy uwielbia… Jak już trochę opanowuję lęk związany rollecoasterową kolejką, zaczyna dopadać mnie choroba morska, na którą ogólnie cierpię. Ale powiedzmy, że do tej wyprawy ograniczała się ona raczej to nudności opanowywalnych za pomocą krakersów i wody, niż do zanęcania przez burtę ryb… 😉 Z drugiej strony, pomimo niejednego dnia spędzonego na żaglach oraz łodziach nurkowych, takich fal doświadczam pierwszy raz w życiu, a co za tym idzie, pierwszy raz w życiu mam zaszczyt, w momencie dla mnie jak najbardziej zaskakującym, zwrócić pyszne mężowskie śniadanie… A ponieważ jest dla mnie zaskoczeniem absolutnym, że to już, to nie zdążam podnieść wystarczająco szybko torebki do ust i tzw. ”paw”, kierowany wiejącym silnie wiatrem, wraca na moją twarz… 😲 I tak oto, podczas 21 dni moich 50-tych urodzin, pierwszy raz w życiu dostaję w twarz własnym zwrotem żołądkowym… Cóż… Mówiłam, że na tzw. półmetku nadal wierzę w nowe otwarcia na nowe… 😉😀
Po rzeczonym ”pawiu”, dalej choruję – przez całe następne półtorej godziny płynięcia… Ileż można wymiotować… 🤔Można… Oj, można…🙄 Pan Mąż dzielnie mi pomaga wymieniając torebki – teraz już wymiotuję do torebek, ponieważ praktycznie nie odkładam ich od ust (tzn. po jednej – tylko, że zużywam ich całe mnóstwo). Trzyosobowa załoga łodzi nie bardzo się mną przejmuje. Dba tylko o to, żebyśmy mieli zapas torebek – w końcu trzeba myśleć o czystości łodzi… 😉😂
Po półtorej godziny tego szaleństwa dopływamy do Poor Knights Islands.
Jestem tak słaba, że nie mam pojęcia jak mam się ubrać w pianki nurkowe i cały szpej… Przy wyspach wody są dużo spokojniejsze, a pomarszczona nieznacznie woda już tylko lekko buja łodzią.
Pomimo zdrętwiałych rąk, nóg i ogólnej słabości nie mogę nie zachwycić się wypiętrzonymi z wody skałami Poor Knights Island, które wznoszą się do 216 metrów wysokości ponad lustro wody i schodzą pod wodę od 16,5 metra na północy do 80 metrów głębokości na zachodzie wysp…
Pierwsze nurkowanie jest przy wyspie Aorangi.
Żołądek trochę mi się uspokaja. Wiem, że muszę coś zjeść, żeby mieć siły do nurkowania. Mati klaruje szpej, więc muszę jakoś, pomimo ciągłych nudności, sama zorganizować sobie i jedzenie, i gorącą herbatę. Póki co dostałam tylko wodę. Proszę o moją część lunchu, a załoga na to – że nie mamy lunchu. Jak to nie mamy? – pytam 😯 Przecież zapłaciliśmy za lunch 30 dolarów – po 15 dolarów od osoby. Nie zapłaciliście. Tłumaczę, że muszę coś zjeść i że nie wzięliśmy jedzenia ze względu na lunch serwowany na łodzi… Nie macie lunchu i tyle. Nie dam rady zanurkować bez zjedzenia czegokolwiek – tłumaczę dalej, ledwo trzymając się na nogach. Możemy zapłacić po powrocie do bazy – dodaję. W bazie mówiliśmy, że chcemy nurkowanie z lunchem – ciągnę mój wywód. Szef załogi tylko wzrusza ramionami i w ostateczności przynosi mi letnie, mocno słodkie kakao. Ok. Jestem mu wdzięczna – cukier na pewno mi pomoże. Tylko jak ja to lepkie paskudztwo utrzymam w żołądku?… – myślę. Daję radę po pierwsze wypić (uwierzcie okropieństwo), a po drugie zanim zwracam, udaje mi się utrzymać pyszny inaczej napój w żołądku przez jakieś 5-7 minut… I to wystarcza, żeby glukoza dotarła do mózgu, ustąpiło mrowienie z rąk, i nóg oraz pobudziło się krążenie. Podchodzi jeszcze szef załogi. Daje mi suchą bułkę mówiąc – Masz daję Ci swoje… A jego mina dodaje – nie płacą, a chcą jeść. Tak, płacisz 570 dolarów za jeden dzień nurkowy i będziesz oszczędzać 30 dolarów na lunchu?… Słabe myślenie 🙄 Żuję okropną, gliniastą, cynamonową bułkę. Daję radę zjeść połowę, znowu wymiotuję i w końcu przejaśniam 😃 Mati skończył klarować szpej, jeszcze wymienia mi torebki. a ja na trzęsących się nogach ubieram ocieplacz i piankę. Ponieważ deklarowaliśmy, że nurkujemy sami, ale za grupą, żeby się nie zgubić (jednak te rejony nurkowe są zupełnie nowe dla Matiego) – to nikt na nas nie patrzy. Nikt z załogi nie pyta nawet, czy dam radę. Nie mówiąc o tym, żeby pomóc w zakładaniu ciężkiego szpeju. Praktycznie jesteśmy dla nich przeźroczyści. W końcu wskakujemy do wody, a gdy już w niej ląduję, od razu czuję się lepiej Uśmiecham się do pana Męża, wymieniamy ok-ejki i zanurzamy się w podwodny świat Nowej Zelandii.
Jestem zaskoczona, ponieważ pod wodą jest zupełnie inaczej, niż się spodziewałam.
Wysokie, monumentalne ściany przywodzą na myśl norweskie fiordy.
Pomimo słonecznej pogody pod wodą jest lekko mroczno, a w obrazie dominują całe plantacje pięknych glonów z gatunku brunatnic – listownice.
Listownice (Laminaria)
Listownice (Laminaria)
Listownice (Laminaria)
Algi rosną tutaj jak krzaki, a nawet jak małe drzewa…
Listownice (Laminaria)
Na początku jestem na tyle potęgą ścian zestresowana i tym, żeby nie zgubić grupy, że trudno mi ten świat tak do końca chłonąć.
Na dodatek walczę jeszcze z aparatem fotograficznym, który coś szwankuje i zdjęcia wychodzą nieostre. Na całe szczęście, gdy widzimy na ścianie piękną murenę szarą, udaje mi się zrobić całkiem niezły murenowy kadr… 😃
Murena szara (Gymnothorax nubilus)
Mati co chwilę mnie spowalnia, ale ja tak się boję zostać, gdzieś z tyłu w tym podwodnym ogromie a płetwy, które dostaliśmy w bazie są beznadziejnie miękkie – co powoduje utrudnione ”płetwowanie” – że pędzę i trzymam się w odczuciu Pan Męża za blisko grupy. Pod koniec nurkowania próbuję swój umysł nakłonić do cieszenia się podwodnymi chwilami. Ale szczerze mówiąc jest mi trudno, tym bardziej, że co chwilę wpadamy w dosyć silne prądy. Wynurzam się zadowolona, że w ogóle dałam radę,
Musimy trochę przepłynąć do łodzi – wynurzyliśmy się około 30 metrów od niej.
Wychodzę na pokład totalnie bez sił. Pianki ściągamy tylko do połowy, resztę owijam jak zwykle ręcznikiem. Rozklarowuję sprzęt – tutaj nikt w niczym nie pomaga… W końcu Pan Mąż wkłada mi do jednej ręki jakąś zupę w kubku, a do drugiej herbatę. Rozmawiamy o nurkowaniu. Ja myślałem, że będę po Twoim chorowaniu musiał Cię holować, a ty zasuwasz jakbyś miała motorek – śmieje się Pan Mąż. Bo się bałam zostać z tyłu – odpowiadam ledwo żywa, ale jak to po nurkowaniu u mnie bywa, z dużo lepszym samopoczuciem ogólnym. Mati dodaje – Jesteś najdzielniejszym nurkiem na łajbie. Wszyscy byli przekonani, że nie dasz rady… Patrzę zdziwiona na Pana Męża – Co Ty?… Być w jednym z najpiękniejszych miejsc nurkowych na świecie i nie zanurkować z powodu głupiej choroby morskiej?… 🤔 Następnym razem tylko trzeba na wszelki wypadek wziąć swoje jedzenie i picie – śmieję się… 😉😃
Czuję znowu nawrót drętwienia dłoni i stóp, serce mi tłucze z prędkością pociągu ekspresowego. Pomimo zupy i herbaty? – zastanawiam się. Musiałam podczas wymiotowania wypłukać się z elektrolitów…
Widzę, że szef załogi je banana. Muszę dostać banana – myślę. Potrzebuję potasu, żeby zwolnić akcję serca przed drugim zejściem pod wodę. Sól dostałam z zupy (pełnej soli i glutaminianu sodu – jak to w przypadku zupek chińskich bywa), glukozę i magnez – wcześniej ze słodkiego kakao. Potrzebuję potas. A banany to czysty potas. Mati idzie się spytać, czy mają banany. Nie – pada krótka odpowiedź. Tęsknię do naszych Guidów z Egiptu. Tam nie dość, że Hakim (szef załogi) od razu dawał leki każdemu, kto ich potrzebował, to jeszcze dostawałeś pyszny lunch, a do tego herbatę i kawę non stop – bez proszenia. Był wielki termos z gorącą wodą i można było sobie co chwilę coś ciepłego do picia zrobić. Guidzi dodatkowo pomagali przy szpeju – właściwie wszystko robili sami, łącznie z zakładaniem szpeju na nurków i na dodatek byli uśmiechnięci, rozmowni, i żartujący. A tutaj – coś dziwnego… Brak uśmiechu, zrozumienia, czy zwykłej rozmowy. Trochę na zasadzie zapłaciłeś – to Cię zabieramy na miejsce nurkowe. Ale ogarniaj się sam, a jak masz kłopoty to nie nasza sprawa… Niefajnie…
Nagle podchodzi dziewczyna, tak około 40 letnia i mówi – Ja mam banana. Podając mi żółciutki owoc, którego tak bardzo w tym momencie potrzebuję. Patrzę na banana, dziewczynę i chce mi się płakać. Dziękuję. Mówię, że to moja urodzinowa podróż, a ten banan to moje najlepsze urodzinowe ciasto w życiu. Wybuchamy śmiechem. Dziewczyna ma na imię Cristina i jest z Kanady. Okazuje się, że to też jest jej urodzinowa podróż – tylko, że siedmiomiesięczna…😯 Siedem miesięcy w podróży?… To jest coś… 😀 W Nowej Zelandii jest od 3 miesięcy i za tydzień jej urodzinowa podróż się kończy. Wraca do Kanady. Jak dałaś radę to zorganizować? – pytam. Jak się chce, to się da – odpowiada Cristina. Tak – myślę, że ma rację. My jednak najpierw musimy odchować ostatnie pisklę i wtedy – kto wie… W każdym bądź razie, na pewno zapamiętam Cristinę, jej uśmiech i siedmiomiesięczną ucieczkę od rzeczywistości… 😊
Przepływamy pomiędzy wyspami w inną część Poor Knights Islands – z wyspy Aorangi na wyspy Tawhiti Rahi.
I jeszcze przed drugim nurkowaniem, wpływamy łodzią do największej objętościowo podwodnej jaskini na świecie – Rikoriko. Jest piękna – mierzy 130 na 80 metrów, a wysokość do sufitu w najwyższym miejscu wynosi 35 metrów…
Pytamy się, czy będziemy tutaj nurkować. W odpowiedzi słyszymy, że tutaj nie wolno. Dno co prawda w tym miejscu schodzi tylko na 26 metrów głębokości, ale ze względu na występowanie silnych prądów i wirów nurkowanie w tym miejscu jest niedozwolone.
Spędzamy w jaskini jakieś 10 minut, przyglądając się jej pięknemu, porośniętemu mchami i porostami, sklepieniu.
Jestem bardzo zmęczona, ale nastrój jaskini i przytłumione światło jej wnętrza działa na mnie odprężająco.
Zaraz potem płyniemy na drugie miejsce nurkowe. Ponieważ czuję się zdecydowanie lepiej (banan zrobił swoje 😉), to z ochotą robię kolejnego jumpa do wody 😃
Miejsce przy spiętrzonych wysoko ponad wodą skałami jest przepiękne…
Będziemy nurkować przy jednym z występujących tu skalnych łukach – łuku Maomao, wyspy Tawhiti Rahi.
Nurkujemy. Przekręciłam na statywie aparat, zmieniłam ustawienia i teraz wszystko działa dobrze. A nurkowanie w końcu mnie cieszy. Podziwiam to piękne podwodne miejsce… Płyniemy spokojnie. Prąd jest przyjazny – nawet jak trochę ciągnie do tyłu, to za chwilę pcha do przodu… Płynąc pomiędzy algami masz wrażenia, że jesteś w lesie.
Listownice (Laminaria)
I tak jak w lesie zaskakuje Cię nagle jakieś zwierzę. Tutaj ukryta na dnie pomiędzy glonami piękna, duża płaszczka z gatunku Dasyatis thetidis – nazwa angielska Thorntail stingray (nie dotarłam do polskiej nazwy). Widzicie ją pomiędzy wodorostami?…
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Nie?… To może teraz…😉😃
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Płaszczka ma około półtora metra średnicy, ze trzy metry długości ogona…. Jest potężna…. Zresztą ten gatunek płaszczek należy do grona największych występujących na świecie – osiąga długość co najmniej 4 metrów długości, 1,8 metra szerokości i waży do 214 kg.
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Wypatruje ją Mati, ale gdy chcę ją dłużej pofotografować, ciągnie mnie dalej i tak nie udaje mi się zrobić zbyt dobrego zdjęcia – zresztą z bliższej odległości płaszczka nie bardzo mieści się w kadrze… No i płaszczka zaniepokojona naszą obecnością – też zbyt długo się nie zastanawia, tylko po chwili szybko odpływa, wyglądając jak piękny odlatujący motyl…
Może zdjęcia są niezbyt dobre, ale gatunek jednej z największych płaszczek na świecie mam, a spotkanie z nią napełniło mnie tym szczęściem, które zawsze mnie ogarnia przy bezpośrednim kontakcie z dzikimi zwierzętami w ich naturalnym środowisku. I chociaż zdjęcia wtedy mogą i mają prawo być gorsze, niż w tzw. ZOO, to emocje i satysfakcja ze zrobienia zdjęcia – są nieporównywalnie większe… A to jak niepozornych rozmiarów wydaje się być na ostatnim zdjęciu płaszczka, świadczy o tym jak potężne rosną na Poor Knights Island wodorosty… 😊
Płyniemy spokojnie dalej wzdłuż ścian skalnych.
Nawet trochę się wygłupiamy 😉😃
Ale przede wszystkim dalej podziwiamy to piękne miejsce…
Zawieszam się chwilę nad maleńkim ślimakiem nagoskrzelnym – to ten pomarańczowo-biały z błękitnym, strzępiastym ogonkiem.
Ślimak nagoskrzelny (Nudibranchia, Ceratosoma amoenum)
Mati znajduje mi śmieszną rybkę z rodziny ślizgowatych, z gatunku Blue-eyed triplefin, w wolnym tłumaczeniu – ślizg niebieskooki (niestety, tutaj również znalazłam tylko angielską nazwę tej rybki).
Blue-eyed triplefin (Notoclinops segmentatus)
Ma śliczne błękitne oczka i jak to ślizgowate mają w zwyczaju – jest niezmiernie ciekawska 😃
Dalej widzimy olbrzymią skorpenę z gatunku skorpen północnych… Jest bardzo duża jak na skorpeny – ma około metra długości…
Skorpena północna ( Scorpaena cardinalis)
Płynąc wzdłuż ścian spotykamy duże ryby z rodziny prażmowatych.
Pagrus (Pagrus auratus)
Pagrus (Pagrus auratus)
Pagrus (Pagrus auratus)
Przy dnie zresztą też tych ryb jest tutaj niemało.
Pagrus (Pagrus auratus)
Pagrus (Pagrus auratus)
Przy dnie widzimy jeszcze ciekawą rybę z gatunku Mauschenii.
Mauschenia (Parica scaber)
Dalej drugą rybę z tego samego gatunku, która poluje na żebropława, z grupy bezparzydełkowców.
Mauschenia (Parica scaber), żebropław (Ctenophora), bezparzydełkowce (Acnidaria)
Żebropławy są tutaj jednym z głównych pokarmów dla ryb i pomimo wyglądu przypominającego meduzę, należą do grupy bezparzydełkowców.
Żebropław (Ctenophora), bezparzydełkowce (Acnidaria) wśród ławicy ryb.
Spotykamy jeszcze parę płaszczek….
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Płaszczka (Dasyatis thetidis)
Różne gąbki, ukwiały, dziwne jamochłony…
Gąbki (Porifera), ukwiały (Anemona)
Rybę z gatunku wargaczy temblakoszczękich.
Wargacz temblakoszczęki (Slingjaw wrasse)
Rybę z rodziny kastanietowatych – red moki. Ryba ma przy skrzelach i pomiędzy paskami czerwoną barwę, ale ta zanika najszybciej, więc bez światła z latarki zabarwienia nie widać na głębokości 20 metrów…
Red moki (Cheilodactylus spectabilis)
Natomiast, gdy światło na rybie się oprze, zaczyna być widać jej intensywne czerwone zabarwienie…
Red moki (Cheilodactylus spectabilis)
Dalej widzimy jeszcze rybę z rodzaju kleni morskich – mado (w wolnym tłumaczeniu wschodni piłkarz – czyżby ze względu na kubraczek…😉)
(Atipihthys latus)
Kolejne ciekawe gąbki.
Gąbka (Porifera)
Niektóre, jak powyższa z wyglądu przypominają jeżyki, a inne wyglądają jak kieliszki czekające na szlachetne wino.
Gąbka (Porifera)
Mijamy też inne, niż widziane przez nas tutaj do tej pory wodorosty – wodorost z gatunku gronorostów.
Gronorosty (Sargassum)
Małą rozgwiazdę z gatunku Valvatidy.
Rozgwiazda (Valvatida).
Jeżowce.
Jeżowce (Echinoidea)
I całe plantacje małych ukwiałów bytujących wśród różnokolorowych osłonic…
Osłonice (Tunicata), ukwiały (Actiniaria)
Jeszcze kolejna murena szara.
Murena szara (Gymnothorax nubilus)
Murena szara (Gymnothorax nubilus)
Która pomimo tego, że jest nieduża – ma tylko około pół metra, to posiada lwie serce, ponieważ straszy nas co chwilę otwierając paszczę i rzucając groźne spojrzenie 😉😃
Murena szara (Gymnothorax nubilus)
Murena szara (Gymnothorax nubilus)
No i pięknie się komponuje z olbrzymim jeżowcem…
Murena szara (Gymnothorax nubilus), jeżowiec (Echinoidea)
Wpływamy za grupą do podwodnej jaskini.
Można się w niej wynurzyć – tylko nie wolno oddychać. Powietrze nie jest tutaj dobre, ze względu na brak jego ruchu w tym miejscu – nie ma przewietrzania…
To moja pierwsza jaskinia w życiu, więc mogę być dumna. Tym bardziej, że ogólnie nie lubię wpływać w miejsca, z których nie można tak po prostu się wynurzyć na powierzchnię – i nie mówię tutaj o powierzchni wnętrza jaskini, tylko o bezpiecznej oddechowo powierzchni, blisko łodzi, lub dosiężnego brzegu. Ale ta jaskinia nie jest zbyt duża, więc daję radę… Całe szczęście, że jest blisko do wyjścia 😊
Kończymy to piękne nurkowanie pośród strzelistych skał, algowych lasów i ukrytych zwierząt. Pan Mąż pokazuje mi jeszcze kolejną olbrzymią skorpenę, a ja z przerażeniem widzę, że patrząc na skorpenę, nie zauważa pod sobą olbrzymiej płaszczki. Pokazuję nerwowym ruchem, żeby popatrzył w dół, a Pan Mąż, również gestami – rób skorpenę. Kręcę głową i znowu pokazuję w dół. Jestem przerażona, ponieważ płaszczka jest rybą, która może zaatakować, a poparzenia jej ogonem mogą być śmiertelne… Nerwowo ponownie pokazuję na płaszczkę i w tym samym momencie Mati uderza ją płetwą. Wystraszona płaszczka na całe szczęście nie atakuje, tylko zrywa się i odpływa…
Płaszczka (Dasyatis thetidis) i Pan Mąż ;)
Oddycham z ulgą. Odpłynęła, a nie zaatakowała… Pan Mąż, który w ostatnim momencie płaszczkę zauważył, też się odrobinę przestraszył… Zdjęcie jest nieostre, ale pokazuje jak mała odległość była pomiędzy nim, a płaszczką… Trzeba wziąć pod uwagę, że tutaj już odpływa. Jeszcze pokazuję Matiemu, żeby patrzył w dół i potem już spokojnie fotografuję skorpenę…
Skorpena północna ( Scorpaena cardinalis)
Płyniemy z powrotem do łodzi. Tutaj już niestety pod silny prąd, szczególnie w miejscu otwartej przestrzeni pod łukiem Maomao. Miękka płetwa plus jednak osłabienie chorobą morską powodują, że Mati trochę pomaga mi płynąć… No i jak tu funkcjonować bez osobistego Pana Instruktora vel guru Nurkowego?… W moim odczuciu – lepiej nie próbować 😉😃
Jeszcze na chwilę zawieszam się na pięknych, falujących w mrocznej wodzie, wodorostach…
Listownice (Laminaria)
I już się wynurzamy się przy samej łodzi, wśród pływających ławic ryb. I…
Żebropław (Ctenophora), bezparzydełkowce (Acnidaria) wśród ławicy ryb.
I jestem, pomimo strasznego zmęczenia, bardzo szczęśliwa 😊
Po pierwsze, dlatego że pomimo trudności zdrowotnych dałam radę dwa razy zanurkować. A po drugie, dlatego że naprawdę było warto. I muszę się tutaj absolutnie zgodzić z Jacques Cousteau – to jest jedno z najpiękniejszych miejsc nurkowych na świecie. Nie tak kolorowe jak rafy Morza Czerwonego, ale absolutnie przytłaczające ogromem podwodnych ścian, pięknem algowych lasów, wszechobecnymi płaszczkami i straszącymi nas murenami… To mroczny, ale przepiękny podwodny świat…
W tym momencie już nie żałuję, ani jednej trudnej chwili na Pacyfiku, którą musiałam przetrwać, żeby tutaj się znaleźć i móc w tym podwodnym świecie Poor Knights Island pobyć… 😊
Jak widać Pan Mąż też się odrobinę zmęczył 😉😃
Jeszcze chwilę podziwiamy z poziomu lustra wody piętrzące się nad nami wysokie skały…
I już odpływamy z wysp.
Odpływamy, ale jeszcze jesteśmy myślami w świecie, w którym byliśmy przez jakąś chwilę zawieszeni poza rzeczywistością…
Ale ileż można się zawieszać? Jesteśmy straaasznieee głodni, a że litościwie jednak dostajemy torebki z lunchem – to postanawiamy wrócić do rzeczywistości i rzucić się na jedzenie 😉😃 Lunch dostajemy oczywiście z zaznaczeniem, że będziemy musieli za niego w bazie zapłacić. Oczywiście, że zapłacimy – odpowiadamy, patrząc jednak na szefa nurkowania z pewnym politowaniem. Wiecie co się okazuje? W każdej torebce z lunchem jest?… Banan! Kręcimy z Panem Mężem głową. Cóż, dziwne te człowieki z nowozelandzkiej bazy… Lunch zresztą jest, oprócz banana, mało zachęcający. Kanapka ociekająca majonezem, jabłko i czekoladowy batonik. Pomimo głodu, jestem w stanie zrobić tylko dwa kęsy okropnej kanapki – jest mi nadal trochę niedobrze i majonez mi nie pomaga. Jem w całości tylko banana – pro zdrowotnie 😉Prosimy o gorącą wodę do herbaty. Nie ma – skończył się gaz… 570 dolarów + 30 za lunch, czyli w sumie 600 dolarów za dwie osoby, po 300 dolarów na głowę i nie biorą pełnej butli z gazem, żeby mieć możliwość wypicia czegoś ciepłego po nurkowaniu?…🙄 Masz takie wrażenie, że całość jest skoncentrowana tylko i wyłącznie na pozyskanie pieniędzy, przy jak najmniejszych kosztach własnych. Zresztą nie tylko chodzi o pieniądze. Pod wodą Guide prowadzący nie zwrócił na nas ani razu uwagi, ani razu nie zapytał o powietrze. Wiemy, że zgłosiliśmy nurkowanie samodzielne, ale za grupą. I byliśmy pod wodą. CMAS mówi – Jak widzisz kogoś pod wodą, to go zauważasz niezależnie, czy jest w Twojej grupie, czy też nie. A PADI – płyniesz na swoją odpowiedzialność – płać i się ogarniaj… Tak jak pisałam wcześniej, pod wodą dla Guida byliśmy przeźroczyści… Przynajmniej dla naszego. Ponieważ była grupa kursowa – siedmioosobowej młodzieży, ze swoim instruktorem. Korzystali tylko z łodzi. I ten instruktor, gdy raz popłynęłam za nimi myląc grupę, zapytał mnie, czy jest ok? Wtedy Mati mnie już kierował na dobry tor płynięcia, więc odpowiedziałam okej-ką. To było miłe. Takie zachowania dają poczucie bezpieczeństwa w środowisku dla człowieka jednak obcym i nie do końca bezpiecznym… I zresztą oprócz poczucia, to też bezpieczeństwo gwarantują. Trzeba jednak wiedzieć, że gdy się nurkuje na świecie, poza znanymi dobrze bazami, można trafić na Guidów biorących pieniądze tylko za wypożyczenie sprzętu i za zwiedzenie miejsca nurkowego. O reszcie musisz myśleć sam i sam o siebie zadbać. Przynajmniej jeżeli chodzi o federację PADI… Nie dotyczy to oczywiście wszystkich baz, ale dobrze mieć świadomość, że i na taką trafić można… No i proponuję raczej jednak wybierać płynięcie z grupą, a nie poza nią – samodzielnie. Będziecie mniej przeźroczyści….
Płyniemy po uspokojonym Pacyfiku, trochę jeszcze rozmawiam z Cristiną. Wymieniamy się mailami. Jest jedną z sympatyczniejszych osób, które poznałam. Ale tak to jest z człowiekami, które podróże, naturę i przygodę kochają. Znowu jest mi nie do końca dobrze żołądkowo, ale to nic w porównaniu z płynięciem po trzymetrowych falach. Pogoda jest przepiękna.
I jakby dla ukoronowania tego dnia pojawiają się delfiny… Cztery 😯😃 Są bardzo szybkie… Ledwo udaje się coś złapać w kadrze…
Delfin zwyczajny (Delphinus delphis)
Ale udaje się. I jest to, pomimo braku perfekcyjnej ostrości, najpiękniejszy delfin jakiego w życiu udało mi się fotograficznie upolować 😊
Delfin zwyczajny (Delphinus delphis)
No i?… No i popłakałam się ze szczęścia… Choroba morska, przepiękne, ale wymagające wysiłku nurkowanie, plus delfiny i jeszcze dobry kadr fotograficzny – to za wiele jak na moją jedną osobę. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Jeden z nurków i Cristina śmieją się ze mną, oczywiście nie płacząc, za to mnie niedźwiedzio ściskając i gratulując fotki delfina. Tylko załoga przygląda się dziwnie. Nie widzieli nigdy chyba takiej wariatki jak ja. No to zobaczyli 😉😀 Ten kto nie potrafi cieszyć się szaleńczo z małych rzeczy, nie potrafi również zauważyć w pełni i pochylić nad tym co ważne, np. nad drugim człowiekiem…
Na całe szczęście nasz świat jest pełen również zwariowanych ludzi… W myślach uśmiecham się do nich wszystkich…😊
Powoli dopływamy do mariny Tutukaka. No i nie mogło zabraknąć kormoranów 😃
Kormoran srokaty (Phalacrocoax varuis)
Młody nurkuje za rybkami,
Kormoran srokaty (Phalacrocoax varuis)
a starsze z godnością spoglądają ze skał i dumnie pokazują piękne skrzydła – to kormorany srokate.
Kormoran srokaty (Phalacrocoax varuis)
Zakończenie przygody z bazą ”Dive! Tutukaka” – jest takie jak cały czas przebywania z nimi. Uprzejmie, grzecznie i na dystans. Płacimy za okropny lunch, podpisujemy dokumenty i się żegnamy. Przed pożegnaniem jeszcze się pytamy o dostęp do prysznica. Nic z tego – nie udostępniają. Wysyłają nas do mariny, gdzie za opłatą 2 dolarów można przez 4-8 minut mieć dostęp do gorącej wody pod prysznicem. Super – tylko, że nie wymieniliśmy jeszcze pieniędzy na dolary nowozelandzkie, a kartą nie zapłacisz… No to się nie wykąpiemy – stwierdzam, ze zgrozą patrząc na czystą inaczej i pachnącą inaczej moją kurtkę softshellową, nie mówiąc o włosach, które nie do końca się wypłukały w oceanie pod kapturem nurkowym. Gdybym wiedziała, że nie będzie dostępu do prysznica, wskoczyłabym do morza w kurtce, spodniach i bez kaptura. Słona woda lepsza jest do kąpieli, niż brak jakiejkolwiek wody. W porcie jednak do wody lepiej nie wskakiwać… Nic coś wymyślimy potem – stwierdzamy…
Czy polecam bazę nurkową ”Dive! Tutukaka”?… Trudne pytanie. Są na pewno profesjonalni w sensie dobrania sprzętu, nurkowania odbyły się w miejscach, w których miały się odbyć i tak naprawdę trudno im coś zarzucić. Chcieliśmy nurkować samodzielnie, więc mieli prawo pod wodą nas nie postrzegać… Prawo mieli, ale czy tak powinno być?… Całość przygody z ”Dive! Tukukaka” była dla mnie po prostu skierowana na odbębnienie kolejnej tury klientów. I wiecie co, ja na wakacjach chcę czegoś więcej. Takiego po prostu bycia w fajnej atmosferze, bez znudzonych klientem min i bez szarpania się o każdą drobną rzecz typu herbata, czy bułka… Nie mówiąc o bananie 😉, czy prysznicu w bazie… Jednym słowem na wakacjach, gdy już zamierzam się bawić i muszę za tą zabawę nieźle zapłacić, to żądam banana na twarzy i banana do jedzenia 😉😀
Reasumując z w/w powodów nie polecam bazy ”Dive! Tukukaka” – poszukajcie sympatyczniejszej…
Ze względu na brak możliwości wykąpania się w bazie i marinie, postanawiamy niezależnie od kosztów pojechać na czterogwiazdkowy camping i się ”odgruzować”. Marzę o prysznicu – a przy takim stanie ogólnym, który obecnie prezentuję, kamperowy prysznic nie wystarczy 🙄 Na campingu będzie można zapłacić kartą.
Jestem wykończona – czas mojej dzielności właśnie się skończył. Mam nadal pozostałości po chorobie morskiej i ledwo trzymam się na nogach. Mati wszystko ogarnia. Ruszamy. Ja natychmiast zasypiam… Siedemdziesiąt kilometrów dalej docieramy na camping – zamknięty… Biuro jest czynne do 19.00 a mamy godzinę 20.00. Mam wszystko w nosie. Prysznic staje się dla mnie potrzebą drugorzędną, w porównaniu z przemożnym pragnieniem spania. Nie jestem w stanie dalej jechać. Pan Mąż też jest zmęczony. Parkujemy przed campingiem, Mati rozkłada łóżko, ja przecieram tylko włosy chusteczkami pampersowymi, żeby chociaż trochę zmienić ich stan i padamy na łóżko, od razu odpływając w objęcia Morfeusza. Padamy – bo trudno to co robimy nazwać zwykłym pójściem spać…
Śni mi się, że pływam z moim Guru Nurkowym w oceanie migoczącym, rozproszonym w półmroku światłem, pośród falujących delikatnie, olbrzymich wodorostów. Jest mi lekko, i pięknie… 😊
Komentarze
fotoeskapady
05 sierpnia 2019 o 19:51
💓😊
Pan Mąż
05 sierpnia 2019 o 19:22
Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż
fotoeskapady
18 lipca 2019 o 16:49
Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina
Andrzej
16 lipca 2019 o 18:22
Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)
fotoeskapady
16 lipca 2019 o 16:14
Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃
Robert Remisz
15 lipca 2019 o 22:26
Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)
Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!