HiszpaniaPodróże

Grudniowa Fuerteventura.

1012.2017

I dzień

Z mroźnej Polski o 7 rano wylatujemy na gorącą (jak mamy nadzieję) Fuerteventurę. Osiem dni ”days off” tylko dla najstarszych z naszej rodzinki – czyli strudzonych pracą rodziców :D Dzieciaki bez najmniejszego cienia buntu zostają w domu – pierwszy raz z Kubą. Do tej pory jeżeli wyjeżdżaliśmy sami, nawet na krótko, to Kubuś lądował u dziadków. Teraz jednak ma już prawie 12 lat (piąta klasa szkoły podstawowej) – to zobowiązuje, więc zostaje z młodzieżą a przede wszystkim z Kasią. Filip jednak w tygodniu przebywa na uczelni i nie wraca do domu. Mam nadzieję, że dadzą radę. Ja mam nadzieję a Tatuś jest oczywiście tego pewny ;)

Raz do roku urywamy się od dzieciaków na małżeńskie randezvoux :D Z reguły to były dwa, trzy dni, ale od dwóch lat pozwalamy sobie na porządne tygodniowe odpoczywanie od obowiązków wszelkich :D

Niestety dla mnie wyjazd zaczyna się dosyć trudno, ponieważ czymś się strułam (najprawdopodobniej 3 dniowe jajka, które Pan Mąż podał dzień wcześniej na śniadanie :( ) Całą noc przechorowałam – mając nadzieję, że to nie wirus, tylko te nieszczesne jajka… Mimo absolutnego wykończenia organizmu – zwlekam się o czwartej rano z łóżka i jedziemy na lotnisko. Wzięłam całą baterię leków, więc jakoś daję radę. Chociaż samolot mnie przeraża – dzisiaj ze względu na samopoczucie żołądkowe bardziej, niż zwykle… Startujemy o czasie a ja pierwszy raz w życiu praktycznie startu nie postrzegam – Metoclopramid cudownie działa. Natychmiast zasypiam :) Potem małe przebudzenie i pełna radość – jestem głodna. Jemy pysznego kotleta schabowego i idę dalej spać :D Tak mija mi pięć godzin. Przytomnieję na pół godziny przed wylądowaniem – w sam raz, żeby sfotografować zbliżającą się Fuertewenturę.

Jest pięknie :D Pustynnie. Jak okiem sięgnąć wzniesienia wydmowe z cieniami, które maluje pełne słońce….

Jeszcze tylko lądowanie. Tu gorzej, bo leki już nie działają, więc jak zwykle trochę sobie płaczę… i już wychodzimy z samolotu. Potem tylko pół godzinki autobusem w kierunku Costa de Antigua do hotelu Elba w Las Palmas i o godzinie 13.00 jesteśmy w innym świecie :D

Hotel jest absolutnie fantastyczny :D Ładny wystrój – ale bez przepychu, uśmiechnięta obsługa, wesoło witająca przybyłych gości, plus szampan na powitanie – jest super. Jedynym minusem jest to, że dwie godziny musimy czekać na pokój. Całe szczęście nie jest to zbyt kłopotliwe, ponieważ można zostawić bagaże w przechowalni i iść na lunch a potem na basen, lub plażę. Słońce pięknie świeci, palmy wznoszą się do nieba

a w holu dekorują olbrzymią choinkę – w końcu święta tuż, tuż :D

Wysyłamy pierwsze zdjęcia dzieciakom – mamy 25℃ :) Odsyłają nam – mamy 0℃ i zasypało nas śniegiem…

Ale dobre mamy pociechy – bo cała trójka cieszy się z naszego ciepełka i z dni pełnych relaksu. Wiedzieli, że musimy już gdzieś uciec od przytłaczającej nas i nasze małżeństwo codziennej rutyny wypełnionej obowiązkami.

Wrócimy jako lepsi rodzice – przynajmniej na chwilę ;D

Po lunchu idziemy przywitać plażę – jest przepięknie… Plażę mamy przy samym hotelu – morze mieni się w słońcu, a nad samym brzegiem to spacerują,

to zrywają się do loty małe piaskowce (calidris alba) gatunek średniego ptaka wędrownego z rodziny bekasowatych (Scolopacidae)…

Mój mąż całuje mnie czule – czas rozpocząć naszą ucieczkę :)

Wracamy do hotelu – pomimo przespanego lotu, czujemy zmęczenie. Robimy sobie małą przerwę na drzemkę, potem kolacja. Boże, jak ja to uwielbiam… Ryby, krewetki, sałaty, mango, arbuzy, białe wino… Po moim zatruciu nie ma ani śladu… :D Po kolacji idziemy na spacer wzdłuż plaży, małe whisky w hotelowym barze przed snem – ile oni dodają lodu! – pijesz samą wodę ;) i znowu wskakujemy do łóżka – trzeba się wyspać, bo mamy zamówione nurkowanie na godzinę 8.30. Przynajmniej Mati – nie wiadomo, czy wypożyczą mi butlę. Nadal nie mam patentu. Nikt nie chce dać patentu na 3-8 metrów ;( a ja głębiej pod wodę nie zejdę. Tyle mi potrzeba do robienia zdjęć pod wodą i basta.)

Zasypiamy ukołysani szumem fal. Pierwsza noc na Fuerteventurze… Ciepło i pięknie…

II dzień

Wstajemy o 7 rano – jeszcze przed wschodem słońca. Jest ciemno. Przygotowujemy szpej nurkowo-snorkowy. O 8.00 jemy śniadanie i o 8.30 już siedzimy w samochodzie, który ma nas zawieźć na miejsce nurkowe. Przyjechał po nas – Rysiu. 30 letni instruktor nurkowy. Słowak. Jak się później okazało od 13 lat podróżuje po świecie i zahacza się, gdzie tylko może do pracy jako nurek. Uprawnienia ma niesamowite – jeden z najwyższych stopni nurkowych. Nurkuje technicznie, w jaskiniach, na wrakach i wszędzie, gdzie tylko się da, i gdzie się praktycznie niby nie da. Na Fuercie spenetrował jeden z wraków jako pierwszy nurek, któremu to się udało. Wcześniej siedmiu nurków próbując tego dokonać zginęło, ze względu na potężne fale, prądy i skały… Nasz Słowak wymyślił, żeby się przeciążyć i spentrować wrak nie odrywając się od dna z powodu obciążenia i udało się. Fale nie dały rady go poderwać. Chyba nie chcę, żeby mój Pan Mąż się z Rysiem za bardzo zaprzyjaźnił… Rysio pracował też przy hodowli tuńczyka, na Islandii – ale wytrzymał tylko dwa miesiące. Tyle ile miał kontrakt. Nie był w stanie dłużej. Jak nam poopowiadał co tam się dzieje – to już wiem, że nigdy więcej tuńczyka nie zjem!

Islandia, Australia, Malezja, Mauritius, Tanzania, Zanzibar… Świat jest wielki, piękny a dobry nurek wszędzie pracę znajdzie. 30 lat a doświadczenie życiowo/zawodowe większe niż niejeden 60 latek…Teraz chce na Fuertaventurze poszukać zatopionego przez hitlerowców złota – mruga do nas przy tym puszczając oczko – i chce na stałe zamieszkać w Australii. Tam skończyć studia. Po prostu zacząć spokojnie żyć…. Bo napracować, to on się już napracował… Fajny ten nasz Rysiu – Słowak i świetnie mówi po Polsku :D

Niestety o tym, żebym ponurkowała – nie ma mowy. Nie jedziemy do bazy a na samochodzie mamy tylko po dwie 12 litrowe dla chłopaków. No ok., pozostaje mi w samotności posnorkować. Jadąc na miejsce nurkowe – zrywa się potężna ulewa… Jestem trochę przerażona, ponieważ Rysio mówi, że tam, gdzie jedziemy nie ma miejsca, żeby się schować przed deszczem. Na całe szczęście w wodzie i tak jest mokro a potem przecież mogę posiedzieć w samochodzie. Jak dojeżdżamy przestaje padać, za to jest dosyć zimno. Idę na skały zobaczyć zatoczkę i pełne morze poza skałami.

Zatoczka jest spokojna,

natomiast poza nią fale zbyt duże, żeby ryzykować wypłynięcie poza spokojny zakątek –

mówimy oczywiście o mojej osobie, ponieważ panowie na pewno popłyną w odmęty oceanu… Wskakujemy w pianki. Ja wskakuję do wody pierwsza i focę chłopaków jak schodzą na pierwszego nura.

Lubię unosić się nad nurkami i potrzeć na unoszące się wielkie bańki powietrza, które wydychają. Mati puszcza naprawdę okazałe bąble ;D

Zresztą Rysio tez ;D

Gdy odpływają zaczynam penetrować moją zatoczkę. Woda jest co nieco zimna, ale rybki są, więc jest ok. Rozbryzgująca się na skałach wulkanicznych woda w promieniach przedzierającego się przez chmury słońca , wygląda mrocznie i pięknie.

Focę parę rybek – tutaj ławica spokojnie pływających salp (Sarpa salpa ),

dalej kolorowe, nieduże rybki z gatunku talasoma pawia (Thalassoma pavo) i ciemnogranatowy, przepiękny neonowo-aksamitny damselfish, (Neoglifidodon oxyodon)

Natrafiam na śpiącego pomiędzy skałami ślimaka nagoskrzelnego (Nudibranchia), który sprawia, że już czuję wypełniające mnie szczęście udanego podwodnego focenia.

Spędzam w wodzie godzinkę. Mati z Rysiem po 45 minutach nurkowania odpoczywają na brzegu przed drugim nurem. Płynę do nich – po drodze znajduję jeszcze piękną rozgwiazdę (Asteroidea)

i jeszcze jednego ślimaka ;D

Ok. Wystarczy – strasznie zmarzłam… brrr…. Niech sobie rybki pływają, ślimaki pełzają a rozgwiazdy gwieżdżą podwodne niebo – ja wyskakuję z wody. Szybko przebieram się w suche ciuchy, macham chłopakom na pożegnanie przed drugim nurem – szczęściarze mają grube pianki. Mati pianka 5 plus kaptur i kaloszki, co znaczy przy tym moja biedna trójeczka bez kaptura :( Chowam się z książką do samochodu i próbuję wygenerować z ciała trochę ciepła. Czytam ”Jak zawsze” Zygmunta Miłoszewskiego, komedia romantyczno – ironiczna. Pierwsza powieść Miłoszewskiego, która nie jest kryminałem. Doskonała – uczy cieszyć się życiem, póki jest na to czas. No więc się cieszę nie zwracając uwagi na to, że deszcz znowu pada…

Po drugim nurkowaniu, gdzie Mati sfotografował przepiękną mątwę (Sepioidea). Jeżeli można o mątwie powiedzieć, że jest sensualna – to ta właśnie tak wygląda.

W czasie pierwszego nurkowania Matiemu udało się sfotografować płaszczkę (Euselachia) – wzdycham z zazdrością…

Reasumując – dzień podwodny udany :D

Wracamy do hotelu, żegnamy się z Rysiem, który już nas zaprasza do Australii i biegniemy na lunch. Ale jesteśmy głodni… Lunch – marzenie każdego smakosza seafood – czyli mnie i każdego smakosza steków wołowych – czyli Matiego ;D Zajadamy a po lunchu pędzimy na popołudniową drzemkę… Nie ma nic lepszego po czasie spędzonym w podwodnym świecie ponad dobre jedzenie i drzemkę w wygodnym łóżku. Po drzemce trzeba przejrzeć zdjęcia, potem spacer, kolacja, drink i kolejna noc…

III dzień

Dzisiaj się wysypiamy – budzimy się o godzinie 8.30. Jest piękne słońce :D Cały niepokój, że moglibyśmy trafić na ten jeden tydzień niepogody, jaki może się tutaj zdarzyć odpływa w niebyt… Pędzimy na śniadanie i po śniadaniu na plażę. Dzisiaj mamy w planie cały dzień leniuchowania. Ale najpierw musimy zadbać o ręczniki – w hotelu wypożyczenie kosztuje 20 euro. Mnie się wydawało, że jako depozyt. Mati zrozumiał, że jako odpłatność. Nie ryzykujemy i idziemy do sklepu, żeby ręczniki kupić. W sąsiadującym z hotelem małym markecie ręczniki są jak na nasz gust zbyt drogie – 15 euro za większy. Postanawiamy jednak wziąć w hotelu. Idziemy na plażę – najpierw snorkowanie :) Niestety jest przypływ i duże fale.

To powoduje małą przejrzystość wody od wzbudzanego przez fale piasku…. Za to gra światła piękna.

Postanawiam przyjść na snorka jeszcze raz popołudniu – gdy będzie odpływ. Póki co zawsze można sfotografować lecące na przejrzystym, słonecznym niebie samoloty. Pomyśleć chwilę o tym, że nas tutaj przywiozły a za parę dni odstawią do domu…

Trzeba więc korzystać póki czas ;) Z wody pod gorący prysznic – robi się cudnie ciepło :) Zaraz potem na leżaczek i pełne słońce. Chowamy się na jednym z kilku patio rozłożonych pośród hotelowych ogrodów. Mamy całe dla siebie. Otoczenie hotelu jest tak skomponowane, żeby każdy miał to czego potrzebuje: baseny

i towarzystwo znajomych, nieznajomych, animatorów… lub ciszę, słoneczko, i tylko siebie… My wybieramy to drugie. Naokoło piękne kwitnące kwiaty,

kaktusy,

aloesy,

jaśminy,

owocujące palmy

Wszystko wygląda pięknie i spokojnie w tych hotelowych ogrodach

i tylko szum morza zza otaczającego hotel ogrodzenia, ćwierkanie małych ptaszków w koronach drzew

i gruchanie gołębi siedzących na palmach… To synagorlice tureckie (Streptopelia decaocto)

Gołębie takie same jak u nas w ogródku, więc robi się swojsko – bo gruchanie takie samo :) Tylko nasze świerki, jabłonie i lipy na palmy zamienione ;)

Kto nam jeszcze towarzyszy? Oczywiście kot – czarny, z zielonymi oczami – piękny.

Gołębie latają,

kot wyleguje się obok nas na leżaku, raz na jakiś czas leniwie myjąc futro –

zwierzaki wszędzie potrafią nas znaleźć :D Jesteśmy zaskoczeni, ponieważ hotel dba również o zwierzęta – przy wejściu na główny dziedziniec są miski z jedzeniem i wodą :)

Jest tych kotów tutaj parę i wszystkie absolutnie wyglądają na dobrze odźywione. Opalamy się, lunch, opalamy się, nadchodzi odpływ, kolejne snorkowanie – jest lepiej, fal nie ma. Przejrzystość co prawda nie jest zachwycająca, ale już można coś sfotografować. Na skałach wygrzewają się kraby.

Tylko trudno je złapać w kadr, bo gdy podpływamy zaraz się chowają. Ten wytrzymał na tyle długo, że ma piękne zdjęcie z cieniem – tzn. cień piękniejszy od kraba, bo sam krab niestety na możliwości mojego aparatu do zdjęć podwodnych jest za daleko ;(

W zatoczce zaczyna budować się rafa – są gąbki(Porifera),

trochę ukwiałów (Actiniaria),

i koralowców (Anthozoa).

Myślę, że za parę lat będzie tutaj piękna podwodna rafa…

Mati marudzi, że mu zimno, więc wyskakujemy z wody, gorący prysznic przy basenach jest super – można od razu wypłukać pianki, no i się ogrzać :) Biegniemy na leżaki – do 17.00 opalanie, przed zachodem słońca na chwilę drzemki. Kolacja, mała whisky i do łóżeczka. Na jutro mamy zarezerwowany motor :D Jedyny problem jak ja to zniosę! Dostałam zapalenia pęcherza – próbuję jakoś sobie poradzić dużymi dawkami witaminy C – ale nic z tego. Dobrze nie jest :(

IV dzień

Śniadanko i pędzimy na piechotkę ok 2,5 km po odbiór motocykla – Kawasaki Vulcan. Jest pięknie i słonecznie – zapowiada się super dzień. Docieramy do wypożyczalni, która jest prowadzona przez małżeństwo Brytyjczyków. Patrzę dłuższą chwilę na zarezerwowany przez Pana Męża motocykl i siedzenie dla plecaczka… Masakra – myślę – nie dam rady. Siedzonko małe, zamontowane bezpośrednio na błotniku – jakby lekko w dół. A po drodze widzieliśmy taką piękną terenówkę – Jeepa… :( Marzenie. Ale tak mamy w zwyczaju, że jak raz do roku, gdzieś sami wyjeżdżamy, to robimy sobie wycieczkę motocyklową. Mati uwielbia jeździć na motorze. Ja też lubię. Tylko są dwa warunki – po pierwsze Mati musi prowadzić (nikt inny) i siedzenie dla plecaczka, czyli mnie, musi być jako tako wygodne. Wsiadamy – nie jest jako tako :( Ale Mati tak chciał pojeździć Vulcanem… Przejeżdżamy dwa ronda – nie dam rady. Chcemy zrobić ok. 300 km… Ja mam zapalenie pęcherza, a każda najmniejsza nawet nierówność uderza we mnie przez nieamortyzowane siedzenie :( Postanawiam, że musimy wymienić motor. Zawracamy. Wymieniamy na Yamahę MT07, z wysoko ustawionym siodełkiem nad kołem – pełna wygoda :D Jedziemy a Mati na to – ten motor prowadzi się lepiej… Warto jednak czasem o siebie zadbać – może się przy okazji udać zadbać o większy komfort Pana Męża ;D a nie uprawiać martyrologię – bo Pan Mąż chciał co innego. Przecież my żony z reguły i tak wiemy lepiej… ;D

Zaplanowaliśmy trasę na południe Fuerteventury do Morro Jable na Cofete. Podobno najpiękniejsza część wyspy – jak powiedziała nam nasza sąsiadka Gosia. A Gosia jeżeli chodzi o fajne miejsca w bardziej i mniej turystycznych częściach ciepłych krajów Europy – wie :) Tylko trzeba dojechać szutrem – co to dla nas… :) Po drogach szutrowych Szwecji i Norwegii nic nas nie zaskoczy… ;)

Po drodze chcemy zobaczyć zatokę krabów w Gran Tarajal, z Cofete pojechać do Ajuy na zachód słońca (informacja o pięknie tego miejsca pochodzi od Rysia ;) ) i wrócić wieczorem do hotelu. Jedziemy, jest gorąco, ale wiatr wystarczająco nas chłodzi podczas jazdy, więc dajemy radę w naszych motocyklowych kurtkach, które zawsze zabieramy ze sobą z Polski. Jak jeździć na motorze – to tylko we własnej skórzanej kurtce ;) Jedziemy na początku asfaltową, piękną drogą wijącą się wzdłuż wulkanicznych wzniesień. Przed nami rozległe przestrzenie – nasuwa mi się road 66. Marzenie Matiego…

Dojeżdżamy najpierw do Gran Tarajal i tutaj rozczarowanie – do zatoki krabów trzeba płynąć łodzią. Rezygnujemy. Nie zdążymy czasowo do zmroku. Jedziemy dalej. Morro Jable okazuje się nadmorską miejscowością pełną mniej, bardziej i najbardziej luksusowych hoteli, z piękną szeroką plażą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża. Ocean tutaj jest bardzo wzburzony… Raj dla surferów, których na wodzie jest mnóstwo. Szaleją na całego pośród olbrzymich fal. Podobno jest to miejsce chętnie wybierane przez surferów późną jesienią i zimą do wodnych zmagań na desce … My jedziemy dalej – kierunek Cofete. Wjeżdżamy w rzeczoną wcześniej szutrową drogę. Przed nami rozciąga się przepiękny, nieziemski widok. Same góry wulkaniczne, na których złoci się słońce.

Piasek, góry, słońce, w oddali morze

i serpentyny szutrowej drogi.

Jesteśmy oczarowani. Gosia miała rację – super, że nam powiedziała o tym miejscu. Szutrem jedziemy 20 km. Jedyny minus – to straszne trzęsienie. Głowa, kręgosłup i mój pęcherz nie są zachwycone… Za to oczy napawają się widokami się na całego… Obrazy wypełniają cały mój umysł i czuję jakbym chłonęła je całym ciałem… Jest księżycowo… Robię jako plecaczek zdjęcia, podziwiając jednocześnie umiejętności Pana Męża prowadzenia motoru po szutrowych serpentynach.

Dojeżdżamy na sam cypel… Fale rozbijają się o klify wybrzeża.

Chwilę stoimy i patrzymy. Każdy z nas w umyśle robi swoje stop klatki.

Ja dodatkowo stop klatki robię aparatem :)

Zjeżdżamy do małej zatoczki

i jemy kanapki nad samym brzegiem morza.

Tam młodzi ludzie biwakują pod namiotem – jakby na krańcu świata … Tylko skały, morze i samotny biały żagiel…

W oddali widać też kampery.

Tak tutaj można by się zatrzymać na chwilę dłużej…

Niestety nie możemy – robi się późno. Bardzo chciałabym posnorkować, ale nie zdążymy wtedy do Ajuy na zachód słońca. Wskakujemy na motor i ruszamy w drogę powrotną. Odwracam się jeszcze w stronę odległego już cypla – najbardziej na południe wysuniętego punktu Fueventury

i jedziemy w stronę Ajuy…

Gdy wjeżdżamy na górską drogę po zachodniej stronie wyspy, która prowadzi do Ajuy – znowu mamy ciągnące się kilometrami, wulkaniczne góry, pokryte piaskiem i złocone słońcem. Odbija się na nich nasz cień :D

Serpentyny są niemożliwe…

A Mati, jak to Mati – prowadzi super – tylko dlaczego, gdy jest ograniczenie do 40 km/h, to jedzie 70 km/h. Kochanie uwielbiam się z Tobą kłaść w zakrętach – mówi beztrosko… Proszę grzeczne – kotku wolniej. Nic. Kochanie wolniej… Nic… Wolniej!!! – krzyczę, stukając porządnie w kask mężusia szanownego. Pan Mąż zatrzymuje się. Przecież jadę wolno – odpowiada. No to ja w płacz… Na całe szczęście ta deska ratunku działa. Ruszamy. Mamy właśnie kawałek prostej drogi a mój Pan Mąż 25 km/h. Wściekam się na całego – nie chodzi przecież o pełzanie, tylko dostosowanie prędkości do warunków… W końcu dochodzimy do jakiegoś konsensusu i w zgodzie jedziemy dalej. Prosta droga 80-90 km/h, gdy serpentyny 50/40 km/h. Jest ok. ;)

Dojeżdżamy na sam zachód słońca do Ajuy. Dobrze jest słuchać ludzi, którzy wiedzą – Rysio też miał rację… Miejsce jest cudowne :D

Chcę iść na klif. Natomiast Mati chce coś zjeść – a nie chciał zabrać bułek ze śniadania… W Cofete wtrząchnął te, do których wzięcia Pana Męża zmusiłam i teraz znowu jęczy z głodu. Cóż ja idę na klif. Zaraz będzie zachód słońca – szkoda czasu na jedzenie… Mówię – idź jeść, ja sobie klif zwiedzę sama. Nic z tego. Perswazja nie działa, więc idziemy razem.

Z klifu roztacza się przepiękny widok. Z jednej strony na jaskinie

a z drugiej na przeciwległe klify otaczające tą piękną zatokę.

I fale, fale, fale… I piękno zachodzącego słońca.

Podobno w tym miejscu fale dochodzą do czterech metrów wysokości. Dzisiaj są mniejsze, ale i tak robią wrażenie.

Jak schodzimy z klifu, to knajpkę z jedzeniem właśnie zamknęli. Mati chce mnie zamordować. Daję mu żelka – musi wystarczyć ;D

Siadamy na skałach i żując żelki napawamy się widokiem zachodzącego słońca nad wzburzonym oceanem…

Gdy ostatnie promienie nikną za horyzontem, wsiadamy na naszego rumaka i serpentynami zjeżdżamy w doliny a potem już szybko w kierunku Costa de Antigua do Las Palmas. Na przepyszną kolację w naszym super hotelu. Zrobiliśmy 276 kilometrów. Boli nas wszystko, ale jesteśmy naprawdę szczęśliwi – to był piękny dzień…

Podczas kolacji planujemy co dalej – Mati chciał jechać do Oasis Park ZOO. Ja nie chcę… Od czasu jak córeczka założyła mi konto na instagramie, gdzie codziennie mogę oglądać zwierzaki żyjące w naturze i w niewoli, już wiem, że nawet najfantastyczniejsze ZOO na świecie jest po prostu niewolą. Jeżeli chcę sfotografować zwierzę, to chcę, żeby było szczęśliwe na wolności – nawet jeżeli jest to wolność nie do końca bezpieczna, bo wszędzie czają się drapieżniki. Jednak to wolność i żadna klatka, czy wybieg jej nie zastąpi… Buntuję się więc i nie chcę jechać. Na dodatek chcę… muszę… odpocząć. Po powrocie do domu czeka nas znowu niełatwy okres w pracy. Pan Mąż się zgadza – chciał tylko pogłaskać lemura. Biedny lemur. Setki osób dziennie głaskających? Masakra… No to mamy przed sobą pełne trzy dni słońca i leniuchowania . No dwa i pół, bo trzeba zrobić zakupy prezentowe dla dzieciaków – wyjazdowe i mikołajkowe. Wracamy dopiero 7 grudnia – tu najbardziej niepocieszony jest Kubuś… Jak to nie będzie Was w Mikołaja??? Ano nie będzie… ;)

V dzień, VI dzień, VII dzień

Trzy snorkowania i dwa wschody słońca

Słońce, słońce, słońce… ;D

Jest pięknie, ciepło i cudownie…

Plan dni – śniadanie, opalanie, czytanie, lunch, snorkowanie (po odpływie – bez fal), drzemka, kolacja, spacer, whisky, spanie – nudno??? Uwierzcie,- nie!!! Fantastyczne lenistwo :D Hotel Elba w Las Palmas jest wymarzonym miejscem do odpoczynku na parę dni przerwy pomiędzy zwariowanymi wypełnionymi pracą dniami… Jedzenie wyśmienite, przez cały dzień otwarty bar z napojami i przekąskami, świetnie skomponowane otoczenie koło hotelu plus za ogrodzeniem plaża… To nie nuda – to prawdziwy reset dla twardego dysku, jakim jest nasz umysł ;D

W pierwszy dzień z serii leniuchowatych idziemy 2,5 km do centrum Costa de Antigue na zakupy. Uwijamy się szybciutko :) – mamy prezenty. Wracamy wybrzeżem i tu niespodzianka – też pięknie, chociaż inaczej… Wybrzeże bez piaszczystych zatok – tylko poszarpane skałami wulkanicznymi, na których rozbijają się fale.

Trochę focimy…

Mijamy port, w którym ktoś szaleje na skuterze. Umiejętości ma naprawdę wsokie – chwilę podziwiamy. Z tego miejsca świetnie widać nasz hotel – niby blisko a jednak daleko.

Szczególnie, gdy w słońcu jest 27℃. Idziemy szybko. Fotografuję port z drugiej strony portowej zatoczki.

Mati chce jeszcze zajrzeć do centrum handlowego przy naszym hotelu – chce sobie kupić nowy zegarek. Mój Pan Mąż jest absolutną sroką, jeżeli chodzi o zegarki ;D W centrum handlowym dekoracje absolutnie mikołajkowe. W końcu za dwa dni będzie szósty grudnia – Mikołaja :D

Wysyłam dzieciakom z komentarzem, że spotkaliśmy Świętego Mikołaja i przekazał nam informację o opóźnieniu, które ma – ponieważ zagadał się z Panem Krabem, więc do naszego domu zawita dopiero siódmego grudnia ;D Dzieciaki, się smsowo śmieją. Tylko Kuba dopytuje – czy przybędzie aby na pewno? Nasz Kubuś, to jednak jeszcze dzieciuch – chociaż nastolatek ;D Mati przegląda z tuzin zegarków – na nic póki co się nie decyduje… Pewnie czeka nas codzienny przegląd zegarków ;( Bo centrum za ulicą a Pan Mąż nowego zegarka bardzo pragnie… ;)

W końcu wchodzimy do hotelu, wskakujemy w stroje. Decydujemy się najpierw, pójść na skały z aparatami (ja z moją ukochanym Nikonem – lustrzanką), żeby spróbować sfotografować wygrzewające się tam podczas odpływu kraby tęczowe (Cardisoma armatum). Przechodzę przez otaczający od strony lądu murek, wchodzę na skały i pomalutku zbliżam się do krabów. Są piękne. Jedne intensywnie czerwone z odcieniami fioletu.

Inne bardziej w odcieniach pomarańczowo – zielonych.

Jestem pod wrażeniem jednego z Panów Krabów, który siedząc nisko nad wodą jest ciągle narażony na zalewanie falami…

Ani drgnie :D

Jestem bardzo zadowolona z fotopolowania na kraby :D Mati trochę mniej – nie ma teleobiektywu i nie udaje mu się ściągnąć wyraźnego ujęcia kraba, więc fotografuje piaskowce (Calidris alba) wygrzewające się na murku. Przyzwyczajone do stałej obecności ludzi, w ogóle nie uciekają. Dołączam do Pana Męża i robię parę ujęć tych ładnych ptaszków :)

Po udanym foceniu wracamy do hotelowych ogrodów na leżaki :D Mati idzie odnieść aparaty do hotelu i na trawniku przed hotelem widzi dudka – że mnie tam nie było… Pewnie nie uda mi się już Pana Dudka spotkać i sfotografować… :( Nie ma co wzdychać – trzeba szczęśliwie leniuchować ;D

Książeczki, przysypianie, potem lunch, potem snorkowanie, po snorku przekąska, opalanie, drzemka, kolacja, mała whisky i spanie…

Następne dwa dni identyczne :D – tylko poszerzone o dwa wschody słońca :D

Trzy snorkowania

Pierwsze :)

Pomimo odpływu woda niestety nadal nie jest zbyt przejrzysta – dookoła unoszą się drobiny piasku, nawet jeżeli płynie się bardzo spokojnie pracując płetwami. Daję jednak radę coś sfotografować. Dookoła pływają piękne ławice ryb,

na skałach w migoczących poprzez wodę promieniach słońca znajduję małe krewetki (Caridea).

Jest ich naprawdę sporo :)

Obok na skałach znajduję też całkiem ładną, spokojnie odpoczywającą babkę skalną (Gobius paganellus).

Gdy podpływam za blisko, chowa się do małej jamki i ciekawie z niej na mnie spogląda ;)

Pan Mąż marudzi, że jest mu za zimno – a mówiłam mu, żeby ubrał długą, zamiast krótkiej pianki… Mati wychodzi, ja jeszcze trochę pływam i też wyskakuję z wody. Staram się codziennie zrobić ok 1,5 – 1,8 km…

Drugie snorkowanie

Dzisiaj Mati się buntuje i nie idzie pływać – mówi, że woda jest za zimna. Być nad morzem i nie pływać? Nie rozumiem, ale się zgadzam, ponieważ Mati do wielorybów lubiących zimne wody nie należy a snorkowanie jest dla niego trochę jakby nudne. Co innego porządny nur – wtedy i północny Atlantyk w Norwegii dla Pana Męża straszny nie jest ;) Będzie w takim razie pilnować żonki z brzegu, żeby mu się nie utopiła (co w piance wg Pana Męża jest niemożliwe. Jakoś w to nie wierzę…). Bierze moją lufę dla towarzystwa i mnie pilnuje – a ja wskakuję do wody :)

Za falochronami ocean jak zwykle jest mocno rozfalowany

ale ponieważ jest już odpływ, to w zatoczce mogę się falami nie przejmować, więc spokojnie sobie pływam :)

Przy skałach znajduję znowu rybki z rodziny ostroszowatych (Trachinidae). Jest ich tutaj dużo.

Wychylam głowę z wody i spotykam się, praktycznie oko w oko, z siedzącym na skałach tuż nad wodą krabem tęczowym

Jesteśmy chyba obydwoje tak samo zaskoczeni ;D Szybko robię jedno zdjęcie a krab bierze nogi za pas i znika w szczelinie skalnej…

Dzisiaj woda jest faktycznie niezbyt ciepła, więc postanawiam porzucić fotografowanie na rzecz machania płetwami i robię najszybszy czas i najdłuższy dystans w czasie pobytu na tej pięknej wyspie – prawie dwa kilometry. Wyskakuję z wody i biegnę pod prysznic – czas się ogrzać :D

Trzecie snorkowanie – najfantastyczniejsze :D

Mati postanawia w czasie ostatniego dnia pobytu na Furteventurze dotrzymać mi towarzystwa.. Ubiera swoją długą 5 mm piankę z kapturem i jest gotowy do boju ;D

Cieszę się bardzo, ponieważ nie lubię pływać sama – a nuż widelec jakaś straszna ryba mnie napadnie… ;D Radośnie robię sobie scyzoryki w poszukiwaniu obiektów do sfocenia.

Nie wiem co się dzieje, ale co chwilę pod piankę wlewa mi się lodowata woda. Brrr… Trudno. Pan Mąż jest ze mną, więc muszę korzystać – czy jest mi zimno, czy też nie… Postanawiamy opłynąć obie części zatoki.

Najpierw trafiamy na całkiem dorodnego ukwiała (Actiniaria), jak na tak początkującą w swoim bycie rafę…

Zaraz obok na skałce do żółtej rybki (Tripteryrygion delaisi ) płynie mała krewetka – ciekawe, czy chce sobie pogadać, czy tylko obok posiedzieć? ;)

Mati znajduje muszlę z pustelnikiem (Paguroidea). Pan Pustelnik za niedługo będzie musiał znaleźć większą muszlę na swój domek – w tej już się ledwo mieści….

Płyniemy dalej – znajdujemy kolejny gatunek ukwiałów – tym razem wyglądające jak małe pomarańczowe kwiatki.

Nagle obok nas przepływa wielka półtorametrowa barakuda – barakuda wielka (Sphyraena barracuda) :O

a za chwilę druga, która przepływa koło mnie tak blisko i szybko, że nie daję rady jej sfotografować… Trochę się wystraszyłam, ale jestem pod wrażeniem tego spotkania :D

Dla uspokojenia szybciej bijącego serca fotografuję spokojną rozgwiazdę

i jeszcze spokojniejszą strzykwę (Holothuroidea) – pospolicie zwaną ze względu na swój kształt ogórkiem morskim :D

Obok strzykwy leży szkielet jeżowca (Echinoidea). Wyławiamy, żeby go dołączyć do naszej kolekcji w domu :)

Jest mi coraz zimniej – ciągle wlewa mi się do pianki, nie wiadomo czemu, zimna woda :(

Pokazuję Matiemu kierunek do brzegu. Płynę szybko w kierunku skał oddzielających nas od naszej zatoczki a tu słyszę jak Mati mnie woła – nie pędź tak, zobacz co tutaj jest. Wracam a na dnie wśród piasku ukrywa się jakaś potworniasta ryba :O – pewnie gatunek skorpeny (Scorpaena), ale nie jestem pewna… Ma naprawdę długi ogon…

Teraz już płynę wolniej i obserwuję uważnie dno – jest to słuszna decyzja, ponieważ już za parę metrów znajduję pięknego ślimaka nagoskrzelnego (Nudibranchia) :D

Tym razem ja wołam Matiego, który przeoczył Pana Ślimaka – 1:1 ;D

Mati próbuje wziąć ślimaka na obudowę sojego aparatu, żebym mogła zrobić lepsze zdjęcie.

Ale Pan Ślimak niezbyt jest z tego zadowolony i szybko (jak na ślimaka) zwiewa nam z aparatu. Opada na dno wolno, jakby lewitując…

Czyż nie jest śliczny??? I wygląda, jakby się do nas uśmiechał :D Uwielbiam te ślimaki – tylko lepiej nie brać ich do ręki bez rękawicy, ponieważ niektóre gatunki mają jadowity śluz na skórze…

Teraz to już się naprawdę trzęsę – pędzę płetwując do brzegu. Trudno – więcej nie focę. Ten ostatni snork z podwodnymi fotołowami i tak był wspaniały. Przy brzegu na pożegnanie granatowym ogonem macha mi ładna ryba – chelon grubowargi (Chelon labrosus).

Wyskakuję z wody – dopiero wtedy poczułam, że mam rozpięty na plecach zamek w piance… Ot i rozwiązana zagadka wlewającej się do pianki wody. A mój Pan Mąż na to -zauważyłem pod koniec snorkowania, że masz rozpiętą piankę – myślałem, że tak chcesz… Mężczyźni ;(…. Nie ważne, zimno, nie zimno – było super :D

Dwa wschody słońca

Pierwszy

Nastawiam sobie budzik na 7.00 rano. Wschód zaczyna się o 7.26. Biorę moją lufę i maszeruję nad brzeg morza. Po zachodniej stronie widać jeszcze księżyc

a na wschodzie już zaczyna się rozjaśniać horyzont.

Stoję nad brzegiem morza i obserwuję jak słońce wyłania się pomału z morza i wspina po nieboskłonie.

Mewa leci w stronę wschodzącego słońca – czas rozpocząć dzień… Wschód i zachód słońca nieodmiennie mnie wzruszają – spinają klamrą wszystko to, co się w danym dniu wydarza – dobrego, czy też nie… Są początkiem i końcem… Symbolem znoju codziennego człowieków i nieczłowieków…

Patrzę na naszą zatokę ozłoconą pierwszymi promieniami słońca

a potem idę wzdłuż wybrzeża na skalisty brzeg. Tam spotyka mnie olbrzymia niespodzianka – w jeziorkach morskiej wody pozostałej między kamieniami po odpływie żeruje czapla siwa (Ardea cinerea).

Jestem zaskoczona, że czaple, które tak licznie zamieszkują nasze stawy Nazielenieckie spotkałam o wschodzie słońca nad Atlantykiem. Ogarnęła mnie nostalgia i pierwsze szarpnięcie tęsknoty za domem i dziećmi. Tak to już szósty dzień.. . Odpoczynek, odpoczynkiem a tęsknota, tęsknotą…

Myśląc o dzieciakach, pomału próbuję podejść bliżej czapli. Niestety idzie mi to zdecydowanie gorzej, niż zgrabnie kroczącemu wśród kamieni ptakowi ;(

Oczywiście muszę się potknąć i tyle byłoby oglądania czapli – odlatuje a krople wody, spadające z jej długich, nóg błyszczą w słońcu…

Leci w stronę rozfalowanego morza

i z gracją ląduje nad samym brzegiem

Złoci ją słońce, a ona jakby zadumana patrzy na fale… Jeszcze nie czas na daleki lot ponad oceanem, jeszcze poczeka…

Przed nabrzeżem czeka na mnie mój Pan Mąż, który dotarł trochę później – cierpliwie nie marudząc, że tak długo focę. Ale na pokonywanie śliskich skał zdecydowanie nie ma ochoty… ;)

Odwracam się do Matiego machając i… widzę czaplę nadobną (Egretta garzetta), która natychmiast zrywa się do lotu

Błyska tylko żóltymi ”bucikami” i odlatuje nad ocean… Szkoda…

Wracam do Pana Męża – czas na poranną kawkę i śniadanko :)

Drugi wschód słońca

Pierwszy wschód słońca na Fuerteventurze był tak piękny, że postanawiam przeżyć go jeszcze raz. Ale wiadomo – nic dwa razy w życiu się nie zdarza, więc ten wschód słońca jest niby podobny a jednak zupełnie inny…

Słońce inaczej wyłania się znad oceanu, jakby nie mogąc się od niego oderwać…

Jak potem w komentarzu pisze jedna z obserwujących mnie osób – Anna Maria z Urugwaju ”Teraz ocean całuje słońce. Ostatni raz razem” – pięknie prawda?

Pomału słońce rozjaśnia skały a na skałach widzę czaplę nadobną (Egretta garzetta) – dzisiaj też przyleciała :D Jestem taka szczęśliwa, że chce mi się płakać…

Tego dnia ubrałam adidasy zamiast klapek, żeby móc sprawniej podchodzić do ptaków po śliskich skałach, ale i tak nie jest łatwo. Staram się powoli przesuwać w momencie, gdy czapla jest zajęta szukaniem ryb.

Jak widać śniadanko Pani czapla ma całkiem udane ;)

Powoli podchodzę coraz bliżej i o mało nie skręcam kostki – ale ślisko! A czapla dalej spokojnie wybiera ryby z płytkich jeziorek po odpływie. W pewnym momencie ma jednak dosyć mojego towarzystwa i odlatuje…

Ale leci tylko na skały po drugiej stronie zatoczki – jeszcze się jednak nie najadła ;)

Dalej spokojnie brodzi między kamieniami…

Naokoło czapli żerują jeszcze inne ptaki, ale jestem tak zafascynowana bliskością tego dużego, śnieżnobiałego, pięknego ptaka, że ledwo je zauważyłam – szkoda… Bo też ładne a zdjęcia w tym momencie wyszły mi nieostre – ostrość była na czapli…

Widzę, że moja czapla nadobna zaczyna mi się czujnie przyglądać…

Robię więc ostatnie zdjęcie i powoli się wycofuję – nie chcę znowu jej wystraszyć. Niech zje śniadanie w spokoju :)

Mati przyszedł znowu po swoją żonę, która ucieka mężusiowi z ciepłego łóżeczka o wschodzie słońca na skaliste, targane wiatrem wybrzeże… Wracamy wolno na kawkę do hotelu – czas rozpocząć ostatni dzień pobytu na tej pięknej wyspie…

W południe obchodzę jeszcze raz ogrody hotelowe i z radością zauważam świergotki kanaryjskie (Anthus barthelotii), które do tej pory świergotały tylko w koronach drzew.

Śliczne są te małe ptaszki a ich świergot usypiał nas wieczorem i budził co rano, ponieważ noce świergotki spędzają w koronach palm rosnących w ogrodzie, pomiędzy skrzydłami hotelu. Dokładnie w okolicy naszego pokoju :)

Ostatni dzień leniuchowania przerywamy lunchem. Mati idzie na chwilę do pokoju. Ja czekam przed wejściem do restauracji , koło trawnika i widzę… Co widzę??? Dudek!!! Dudek zwyczajny (Upupa epops)

Spokojnie drenuje trawnik w poszukiwaniu jedzonka :D

Wyciągam moją lufę – żeby tylko nie odleciał… Strasznie się boję… Pomalutku podchodzę. A dudek? A dudek w ogóle nie zwraca na mnie uwagi i spokojnie drepta po trawniku. Długi, cienki dziób co chwila sprawnie wbijając w ziemię.

Potem wskakuje na niski murek otaczający trawnik, żeby wyczyścić piórka.

Chwilę dostojnie po murku maszeruje

i znowu wraca na trawnik :)

Wygląda trochę jak paź ;) Kolorowe piórka, dumny czub na głowie i stroszy piórka na całego – bo taki jestem piękny ;)

Jestem absolutnie szczęśliwa, ponieważ ten wyjazd dał mi wszystko co uwielbiam i czego tak potrzebowałam – odpoczynek, chwile z mężem, słońce, pływanie, fotografowanie pod wodą, nad wodą..no i …. Dudka ;D

Czas wracać do domu. Jeszcze jedno pogłaskanie kota,

ostatnia kolacja, ostatni spacer nad morze. Trzeba wrzucić grosik – chcemy tutaj wrócić. Wrzucamy zgodnie z Panem Mężem po jednym grosiku, buziak pod gwiazdami, ostatnia whisky przed snem, ostatnia noc i lecimy do domu… Nie możemy się już doczekać, żeby uściskać nasze młodsze, starsze i całkiem dorosłe pociechy :D

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *