AustriaPodróżeRodzinaZima

Czas w Alpach – zima

1803.2018

Od kilku lat zimowe wyjazdy na narty ograniczaliśmy do tygodniowych wypadów w Beskidy. Wyjazdy na narty w polskie góry zdeterminowane były przede wszystkim kosztami, które za sobą niosą. Pobyt w alpejskich kurortach dla pięcioosobowej rodziny (szczególnie, że dwie spośród trójki latorośli od dłuższego czasu nie są już w wieku zniżkowym), niezależnie od standardu, nie może być tani. Uważam, że wyjazdy w polskie góry mogłyby być na stałe fajnym pomysłem, gdyby nie dwa aspekty. Po pierwsze, koszt wyjazdu nie odbiega zbytnio od alpejskiego, w porównaniu z jakością i długością udostępnianych tras zjazdowych, a po drugie zimową porą w górskich miejscowościach powietrze mamy inaczej cudownie orzeźwiające – smog. Żeby uciec powyżej smogu panującego w kotlinach na stok narciarski trzeba by założyć maskę antysmogową.

Ten właśnie powód plus marzenie szusowania po dziesiątkach kilometrów tras narciarskich z dobrymi warunkami śniegowymi, przeważyły o wyborze w tym roku wyjazdu na narty w Alpy. Ja dodatkowo jeszcze tęsknię za oparciem oczu na strzelistych, pokrytych śniegiem granitowych alpejskich szczytach. Tatry z granitowymi szczytami są piękne, niestety pod kątem narciarskim daleko im do stoków alpejskich. Dodatkowo Tatry równa się tłok. A Zakopane – tłok plus mega smog. Notabene, ceny w Tatrach od alpejskich już się niewiele różnią. Jedziemy więc do Austrii. Wybraliśmy ze wszystkich ofert, które znaleźliśmy na internecie najtańszą z możliwych, a i tak suma, którą musimy zapłacić lekka do udźwignięcia nie będzie.Rezerwujemy miejsca dla całej piątki, a tu nasza Kasia uderza w płacz – przecież obiecaliśmy jej, że nigdzie już z nami na dłuższy wyjazd jechać nie będzie musiała. Kocha nas bardzo, ale chce zostać w domu. Tłumaczymy, że tydzień to nie jest dłużej a dobrze by było, żeby pooddychała czystym, alpejskim powietrzem. Tym bardziej, że z naszych pociech to Kasia choruje najwięcej i na dodatek na wiosnę zeszłego roku przeszła w przebiegu infekcji grypowej zapalenie mięśnia sercowego. Tłumaczenie nic nie pomaga. No to przestajemy tłumaczyć i pomimo tego, że osiemnaście lat mamy ukończone, to córeczkę bez jej zgody zabieramy. Tym bardziej, że trudno tu się doszukać dorosłości w myśleniu ;) A wydaje nam się, że wyjazd na narty w Alpy nie jest największą krzywdą na świecie jaką się dziecku robi… Musimy tutaj jako rodzice stanąć na wysokości zadania i do leczenia klimatycznego pełnoletnie dzieciątko wysokości jeden metr osiemdziesiąt centymetrów przymusić. W odróżnieniu od Kasi nasze chłopaki, pełnoletni i niepełnoletni, skaczą pod sufit na informację o wyjeździe na narty w Alpy. Całe szczęście. Walka o ukaranie tak okropnym wyjazdem trójki latorośli mogłaby nas przerosnąć ;) Ale chłopaki wszystko co się z górami kojarzy uwielbiają i rodzinka im nie przeszkadza – chociaż na wyjeździe nie zawsze w zachowaniu miodem opływają. Nawiasem mówiąc uważam, że jeżeli dziecko ma osiemnaście lat to ma prawo nie chcieć wyjeżdżać na wakacje z całą rodziną, ale tutaj naprawdę liczymy na korzystny wpływ alpejskiego klimatu na słabą odporność Kasi – nie mówiąc o sercu. Kasia jeszcze utrzymuje poziom nastroju oscylującego pomiędzy poczuciem skrzywdzenia a głęboką depresją, więc się jej osobista mama wkurza na całego. Siadam z córeczką i wyjawiam fakty z przeszłości tzn. trzykrotne pobyty z moimi dzieciaczkami na leczeniu klimatycznym. Jeden raz z 8 miesięcznym Filipem – osiem tygodni w Rabce. Jeden raz pięć tygodni w Jarosławcu nad morzem – cały sierpień plus tydzień września. Na 5 tygodni miałam w sumie trzy dni słońca a jeszcze się cieszyłam, że pada i nie ma słonecznej pogody, bo jest w zamian za to dużo jodu. Przecież o to w leczeniu klimatycznym nad morzem chodzi. I jeszcze jeden raz trzy tygodnie w sanatorium w Rabce, z pięcioletnim Filipem i dwuletnią siedzącą tu obok Kasieńką. Mówię mojej córeczce, że jeżeli myśli, iż pobyty sanatoryjne (szeroko rozumiane) były dla mnie najciekawszą formą spędzania czasu – to jest w błędzie. Nie raz płakałam w poduszkę ze zmęczenia i absolutnej nudy – pomimo całej mojej miłości do swoich dzieciaczków. I nie byłam w tym czasie najszczęśliwszą osobą na świecie (no bo kto by był?), ale nie wyżywałam się na Was, nie byłam obrażona, tylko starałam się pokazywać uśmiechniętą twarz kochającej mamusi, uatrakcyjniając jak mogłam swoim dzieciom te niezbyt ciekawe formy spędzania czasu, w nie do końca wygodnych warunkach. Ważniejsze było leczenie, niż standard miejsca, w którym się ono odbywało. Myślę więc Kasiu – mówię – że to czy na nartach będziemy mieć fajny wyjazd, czy tzw. sfochowany zależy w dużej mierze od Ciebie. Pojechać pojedziesz, ponieważ uważam, że może Ci ten wyjazd zdrowotnie pomóc a wyjścia masz dwa – albo będziesz się świetnie bawić a my z Tobą, albo będziesz obrażona – i fajnie nie będzie. O dziwo do Kasi chyba to tłumaczenie trafiło, bo już ani razu do samego wyjazdu nie mówi o tym jak bardzo nie chce jechać. Myślę, że jeszcze dwa lata temu by tego tłumaczenia nie przyjęła. Może już myśli o ew. borykaniu się z nudnymi wyjazdami dla dobra własnych dzieci. Jak chorują nie masz wyjścia – trzeba zrobić to co trzeba niezależnie, czy Ci się to podoba, czy też nie…

Jest z wyjazdem tylko jeszcze jeden problem – co zrobić ze zwierzakami, których mamy przecież sporo? Ostatecznie Rudolf (pies) trafia do babci Grażynki i dziadka Stasia, królik do cioci Beatki, również rybki będzie karmić rzeczona ciocia a Kłopot (kot) ląduje u pani Basi, która pomaga nam w domu. Mam tylko nadzieję, że dzieciaki pani Basi Kłopota nie zamęczą i że przez przypadek im nie ucieknie. Bo wtedy i my, i Kłopot mielibyśmy kłopot… Trochę się o naszego kota martwię ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Wszystko jest spakowane. Postanawiamy położyć się z Panem Mężem spać o godz. 20.00. Musimy wstać ok. godz. 2.00, żeby wyjechać ok. godz. 3.00. Jest to istotne, ponieważ mamy do przejechania 930 km i musimy zdążyć z bagażami na wyciąg do hotelu między godz. 15.00 a 17.30. Nie powinno być problemu, nawet gdybyśmy wyjechali później, ale nie wiadomo jaka będzie droga – zapowiadają zamiecie śnieżne. Lepiej wyjechać trochę wcześniej i mieć zapas czasowy. Pan Mąż zasypia od razu, natomiast ja mam problem. Co chwilę się budzę. Dzieci jeszcze się tłuką po domu, Pan Mąż chrapie a ja nie śpię. Tyle co zasypiam a tu drzwi się otwierają i nasza najmłodsza latorośl gotowa do drogi woła od progu scenicznym szeptem – Mamo, Tato musimy jechać, zaspaliście. Jest 23.30!!! Ja skaczę na równe nogi, Mati szeroko otwiera oczy. Kuba! Mieliśmy wstać o 2.00! Mówię Matiemu – śpij i biegnę do Kuby. Kuba siedzi na poskładanym łóżku, jak wcześniej wspomniałam gotowy do drogi tzn. wełniany, skulkowany sweter zrobiony na szydełku przez Babcię Anitkę i… spodnie od garnituru… W góry!!! Kuba na litość boską co Ty wyprawiasz? Zaganiam naszego najmłodszego do łóżka. Mam jeszcze 2 godziny 15 minut – może zasnę… Całe szczęście, ze Mati śpi. Mój Pan Mąż z reguły w podróży prowadzi sam – nie bardzo chce się zamieniać. Mówi, że na długich trasach nudzi mu się na miejscu pasażera. Ale i tak nie lubię być niewyspana. Zawsze, gdy gdzieś dalej jedziemy podsypiam po 15 minut co dwie, trzy godzinki – taki reset mi wystarcza, ale dzisiaj będzie ciężko. Nie zmrużyłam do drugiej praktycznie oka. Dzwoni budzik wstajemy z Matim, ogarniam kuchnię, którą miały wieczorem dosprzątać dzieci i nie do końca im wyszło. Jestem zła, bo zapomnieli puścić zmywarkę. Muszę puścić teraz i po powrocie trzeba będzie umyć naczynia jeszcze raz. Naczynia tydzień w zamkniętej zmywarce (nawet umyte) nie nadają się do użytku… Mati przygotowuje termosy z herbatą i kawą, sprawdza cały dom i wyjezdżamy. Jest godzina 3.20 – zeszło trochę dłużej, niż przewidywaliśmy. Jedziemy. Pan Mąż puszcza audiobooka – kryminał ”Czerwony Kapitan” czyta Maciej Shtur. Język książki super, ale Pan Maciej ma poszumy z brzegu języka i szuszczy na całego – trzeba wygasić tony wysokie oraz średnie, żeby dało się słuchać. Gdy przyzwyczajam się do poszumów Pana Macieja, paraliżuje mnie treść audiobooka – zwłoki w kawałkach wypadające z trumny. No tak, lektura w sam raz na rodzinny wyjazd. Przewijam najstraszliwsze opisy i idę spać. Pan Mąż takie dreszczowce lubi a mi w tle snu nie przeszkadzają, tym bardziej, że opisane wysokiego lotu językiem literackim ;) Przesypiam praktycznie do 9.00 rano z małą przerwą na scysję małżeńską, gdy Mati chce ściągnąć kurtkę przy prędkości 140 a po moim krzyku 130 km/h – na dodatek wmawiając mi, że jedzie 110 km/h. Nie znoszę tego, jak ktoś mi wmawia, że nie widzę tego co widzę. Chyba nie przerasta mnie odczytanie prędkości z zegara na desce rozdzielczej. W dodatku nawet jeżeli byłoby to 110 km/h – to czy coś to zmienia w kwestii ściągania kurtki na autstradzie podczas prowadzenia samochodu… Zapomnijmy… Pan Mąż dzielnie prowadzi a ja zaczynam opisywać kolejną naszą podróż poza czas szarej codzienności.

Dzieciaki wyspane zaczynają szaleć z tyłu. Kubie wylatuje kolejny mleczak – piątka. Próbuje pluć krwią do kubków po kawie, jednocześnie marudząc, że boli go gardło. Krzyczę – połykaj, wszystkich pozarażasz. Połykaj i pij wodę – powtarzam. Udaje się. Kubusiowi wraca humor i razem z Kasią zaczynają śpiewać. Ten duet jest powalający ;D, plus suchary dowcipowe syna młodszego oraz filozofowanie starszego, składa się na stały zestaw rozrywkowy naszych podróży z dzieciakami.

Wjeżdżamy w okręg Salzburski. Za oknem mgła. Kasia mówi – o… widzę, że jadę na leczenie klimatyczne do super alpejskiego, przejrzystego powietrza… Dodając – ja tu miałam jechać do kuratorium… Wszyscy parskają śmiechem. Trudno się nie śmiać gdy kurort zmienia się w kuratorium. Całe szczęście, że Kasia już do wyjazdu z rodzinką podchodzi humorem. Tak lepiej. Widzimy pierwsze góry – trochę się martwimy, ponieważ jest mało śniegu.

Wiemy jednak, że wyżej będzie dobrze. I jeżeli chodzi o śnieg i jeżeli chodzi o powietrze. ”Kuratorium” się zbliża ;D

Już nie mogę się doczekać tego wyciszenia, które mnie ogarnia, gdy patrzę na szczyty gór, szczególnie tych granitowych, z ostro zakończonymi szczytami przywodzącymi na myśl średniowieczny, surowy gotyk. Zawsze, gdy jadę w góry mam objawy choroby dwubiegunowej maniakalno – depresyjnej. Oscyluję pomiędzy euforią – jadę w góry (nie ważne czy na narty, czy na wędrówkę) a lękiem o wszystko co może się wydarzyć typu – spadnie ktoś w przepaść, któreś z dzieci zjedzie ze szlaku i zabłądzi, ktoś złamie nogę, rękę itp., itd. Taka niespójność Sabinkowa ;)

Natomiast jak już jestem w górach, to nie ważne – zamiecie, deszcz – ja chcę jeździć, ja chcę iść. A tutaj musi się włączyć odpowiedzialne myślenie. Pan Mąż, który zawsze przyciąga mi cugli zawracając ze szlaku – mówi, że nie nadaję się do chodzenia po wysokich górach, ponieważ tracę wszelki rozsądek musząc dojść do celu – nie zważając na to co się dokoła dzieje i ile mam sił. Ty w górach po prostu byś zginęła. A wie co mówi, bo jest człowiekiem co po górach chodzi. Zdobył w Himalajach Lobuche 6120 m n. p. m. wspinając się z Krzysztofem Wielickim, Mount Blanc 4810 m n. p. m. kilkakrotnie, Grossglockner 3798 m n. p. m., i wszelakie szczyty Tatr z Rysami na czele 2503 m n. p. m. Dzisiaj myślę o tej górskiej rzeczywistości – również w pryzmacie ostatnich wydarzeń na Nanga Parbat i śmierci Tomasza Mackiewicza. Z jednej strony nie mogę zrozumieć jak można tak się narażać mając rodzinę – żonę, dzieci a z drugiej znam to uczucie wewnętrznej niemożności wycofania się, które pewnie jest takie samo czy robisz coś mniej, czy też bardziej ekstremalnie. Pomimo to ponieważ mam dzieci, gdy Mati mówi zawracamy – słucham się go i zawracam.

Kolejnego fantastycznego człowieka, który poświęcił życie dla pasji zdobywania szczytów górskich, tych najwyższych, w tych najgorszych zimowych warunkach, – szkoda i żal ściska mi serce, gdy myślę o jego dzieciakach i żonie. Ilu ich tam zostało – lista jest bardzo długa. Czy było warto? Nie mi to rozsądzać. Każdy ma swoje życie do przeżycia i niech to robi tak jak mu serce dyktuje. Natomiast jeżeli już mamy dzieci to do momentu doprowadzenia ich do samodzielności -pasja nie powinna być ważniejsza. Bo wtedy pasja staje się egoizmem. Przynajmniej w moim odczuciu. Nawet obserwując zwierzaki widzimy, że póki młode nie są w stanie same się wyżywić, to troska i ciągłe czuwanie nad nimi jest nadrzędne.

Po każdej takiej śmierci – pięć lat temu Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski na Brod Peak, teraz Tomek Mackiewicz na Nanga Parbat – serce ściska mi strach, że Mati znowu wybierze się gdzieś tam wyżej, gdzie są szczeliny, seraki, przepaście, lawiny i nic nie pomaga mi świadomość, iż jest facetem z naprawdę dużą dozą rozsądku. Czasami on nie wystarczy, żeby uniknąć górskiego niebezpieczeństwa. Ja może jestem wariatką, ale tam gdzie jest naprawdę niebezpiecznie nie idę. Mój Pan Mąż – to pełna górska odpowiedzialność, ale ciągnie go tam, gdzie jest niebezpieczne. Męska potrzeba adrenaliny. Ot, taka niespójność człowieczego świata, którego wśród zwierzaków nie znajdziesz.

Tak sobie myślę obserwując zbliżające się coraz bardziej góry, które teraz już wyłaniają się zza chmur jako piękne ośnieżone szczyty.

Dojeżdżamy do Niederau – miejscowości, z której kolejką musimy dostać się do hotelu.

Dobrze, że dalej nie jedziemy, bo towarzystwo zaczyna być podróżą skrajnie zmęczone – co kończy się sprzeczkami wśród latorośli. Jesteśmy na miejscu o godzinie 14.15. W sam raz, żeby się przepakować – od 15.00 mają wywozić bagaże do góry. Przenosimy bagaże pod kolejkę, zostawiamy dzieciaki i odwozimy samochód na wynajmowany przez hotel parking. Wracamy do dzieci – 10 minut piechotką. Zadowoleni chcemy jechać do góry i mamy niespodziankę. W ofercie wyjazd kolejką z bagażami jest od 15.00 a tutaj od 15.30. Niby niespójność mała, ale jest zimno, w ten wilgotny nieprzyjemny sposób a mi jeszcze przemokły adidasy – wracaliśmy drogą, gdzie było paskudnie pluchowato. Jest mi przenikliwie zimno. Mati mówi przebierz skarpety i buty. Ja myślę po co – przecież puszczą nas wcześniej. Pan Mąż się na mnie denerwuje – będziesz chora a ja grzecznie pytam po angielsku (po niemiecku nie umiem w odróżnieniu od Pana Męża – który jednakże pytać nie lubi ;)) Czy nie ma szans, żeby puścili nas już? Na co miły Pan Wyciągowy mówi, że komputer nie puści, bo na karnetach mamy godzinę startu 15.30 i basta. Poddaję się. Postanawiam jednak zmienić buty na suche. Robię to szybciutko – raz stojąc na jednej nodze, raz na drugiej – jak czapla. Mati chce mnie przytrzymać. Ale po co Żona Pana Męża od tylu lat praktykuje jogę? Na pewno nie po to, żeby tracić równowagę przy staniu na jednej nodze i zmienianiu skarpetek, czy butów ;) W suchych stopach zdecydowanie jest mi cieplej, ale i tak wszyscy się trzęsiemy. Oczywiście oprócz Matiego, który ma gorące ręce i ogólnie rzadko narzeka na komfort cieplny – no chyba, że jest bardzo gorąco. Wtedy cierpi. Ot i czy to jest sprawiedliwe? Czuję ból gardła. Mam nadzieję, że mi przejdzie – nie po to przyjechałam w Alpy, żeby chorować :(

W końcu nas wpuszczają do wagoników, ale jeżeli myślicie, że wagonik został na ten czas zatrzymany – to się mylicie… Trzeba szybko powrzucać bagaże i wskakiwać do kolejki. Robimy to w dwóch turach. Kasia i Filip a potem Ja, Mati i Kuba – dobrze, że panowie z wyciągu pomagają…

Jedziemy dwa kilometry w górę, patrząc w tył na rozciagający się w dole widok – trochę zachmurzony, ale już piękny :)

Docieramy do hotelu ”Alpengasthof Panorama”, który przycupnął na górze Markbachjoch na wysokości 1500 m n. p. m., ok godziny 16.00 – taszcząc część bagaży spod wyciągu po śniegu w dół stoku jakieś 40 metrów.

Drugą część rzeczy zostawiamy z Kubusiem pod wyciągiem.

Zanim schodzę w dół zbocza fotografuję nasz hotel z rozciągającym się za nim pięknym górskim widokiem

i górną stację wyciągu.

Następnie, nie przejmując się wcale, ciągnę walizeczkę na kółkach po śniegu jak ”pańcia w kozaczkach pod Giewontem” ;). Całe szczęście, że chociaż na nogach mam porządne górskie Scarpy.

Jak się okazuje już za chwilę – taszczyliśmy bagaże zupełnie niepotrzebnie. Pan Gospodarz odpala skuter i razem z Matim jadą po Kubę i resztę rzeczy.

Jednak nie marudzimy z powodu niepotrzebnego brnięcia z bagażami przez śnieg – jesteśmy już w hotelu i można odpocząć po podróży, więc uśmiech rozjaśnia nasze twarze.

Ja wykorzystując moment czekania na Pana Męża, synusia i resztę bagaży – biorę moją lustrzankę i idę zawiesić myśli na szczytach gór.

Takich resetów bardzo potrzebuję…

Hotelu pilnuje rzeźba kruka co przysiadł na płocie i patrzy w stronę szczytów górskich.

No teraz, po dłuższej chwili przebywania na zewnątrz, wracam do hotelu całkiem przemarznięta. Mati z dziećmi już pozanosili prawie wszystkie bagaże do pokoi. Pan Mąż pyta – gdzieś Ty się podziewała? Po czym sam sobie odpowiada – po co ja w ogóle pytam i wymownie patrzy na mój ukochany aparat… W oczach absolutny, niemy wyrzut – my się męczymy z bagażami a Ty biegasz po mrozie z aparatem. Jak zwykle… Ale ponieważ to jest Pan Mąż a nie Żona Pana Męża – to nic nie mówi tylko dalej nosi bagaże ;D

Hotel okazuje się być w klimacie schroniskowym. Widać, że już ma swoje lata. Wszystko w środku jest wykończone, noszącym ślady czasu drewnem. Nie ma luksusów, ale jest czysto a to najważniejsze. Szybki prysznic, chwila odpoczynku i maszerujemy na kolację. Jadalnia i sam posiłek też jest raczej w stylu schroniskowym. Jedzenie jest smacznie i jest go wystarczająco dużo, żeby się najeść pomimo braku szwedzkiego stołu. Rozglądam się z ciekawością po jadalni – totalny misz masz ozdób wszelakich – od koników na biegunach, pierotów, kotków

i cynowych patelń,

po sztuczne kwiaty w szklanych wazonach.

Niby misz masz, ale naprawdę klimat jest całkiem przytulny. Wybieramy dla siebie stolik z ławami i ze smakiem zajadamy rosół a potem steki w sosie grzybowym – pyszne. Państwo Gospodarze są bardzo sympatyczni. Można się dogadać po angielsku – nie muszę jednak się wysilać, ponieważ mój Pan Mąż szlifuje swój niemiecki i wszystko załatwia od dokumentów po herbatę ;) Ja swój angielski podszlifuję kiedy indziej – tym bardziej, że gospodarze z ulgą przyjmują fakt, że ktoś z nas potrafi dogadać się po niemiecku, ponieważ sami po angielsku mówią z niejakimi problemami. Tworzylibyśmy super zespół pod względem poziomu angielszczyzny. Ale nic z tego – ja idę w milczenie a Mati z lubością szprecha ;D

Jesteśmy tak zmęczeni, że postanawiamy od razu iść spać. Mamy przed sobą sześć dni narciarskich :) Trzeba nabrać sił…

Dzieciaki naciągają nas na bilard, który znajduje się przy narciarni – 2 euro za grę. Zgroza – 10 gier 50 zł. Nie zamierzamy grać zbyt często ;) Zasypiamy szybciutko i nie mamy pojęcia kiedy w swoim pokoju lądują pociechy. W tym zakresie nasze odchowane pisklęta już radzą sobie absolutnie same.

I dzień

Budzę się rano po siódmej nie mogąc doczekać się ”nartowania” – potocznie zwanego jazdą na nartach. Patrzę za okno a tutaj nic nie widać. Biało jak okiem sięgnąć.

No cóż, może mgła się rozproszy po śniadaniu – myślę. Mati robi pyszną kawkę. Tym razem nie mamy naszego ekspresiku na gaz – poszliśmy z duchem czasu i zakupiliśmy na wyjazdy mały ekspres na kapsułki. Poranek na wakacjach bez kawy w łóżku – to nie poranek ;)

Mgła po śniadaniu się nie rozprasza ale Mati mówi, że może w wyższych partiach będzie lepiej tzn., że może mamy szansę na słońce powyżej poziomu chmur . Z naciskiem na – może… Jemy spokojnie z dzieciakami śniadanie. Śniadanie jest całkiem ok. – chociaż daleko mu do poziomu szwedzkiego stołu z hoteli o standardzie bardziej hotelowym, niż schroniskowym. Za to bułeczki są gorące – prosto z pieca. Pyszne :)

Ponieważ schodzimy na śniadanie dopiero o 8.30 i nic z rzeczy narciarskich wcześniej nie przygotowaliśmy, to na stoku lądujemy dopiero około 10.30. Uwierzcie mi – nic nie widać. Nawet najbliższych oznaczeń szlaku narciarskiego.

Pomału zjeżdżamy na dół – bardzo pomału wg wyznaczonej kolejności. Tzn. Pan Mąż

a następnie po kolei – Filip, Kuba, Kasia i ja – jak grzeczne stadko kaczek ;)

Póki co nie pozwalamy na zmiany w kolejności – strach pomyśleć, gdyby ktoś zjechał ze szlaku… Szczególnie Kuba, który zapomniał komórki z hotelu. Ale nie ma sensu wracać, ponieważ komórka w hotelu leży nienaładowana. I Kasia – nie wiedzieć czemu jej komórka jakimś cudem nie odbiera, ani nie wysyła połączeń. Za to na wi-fi działa świetnie, więc życie towarzyskie może kwitnąć ;D

Mgła rozprasza się dopiero przy dolnej stacji wyciągu. Ja mam przeczucie, że jeżeli na dole jest mgła mniejsza a u góry większa – to im wyżej, tym gorzej. Pan Mąż jest odmiennego zdania, więc idziemy na skibusa – jakieś 30 metrów od stacji naszej kolejki. Mamy szczęście, bo właśnie czeka na przystanku. Jedziemy do Auffach – około 15 min.

W Auffach postanawiamy pojeździć na stokach góry Schatzberg 1903 m n.p.m. Wyjeżdżamy wagonikami na pośredni poziom – widoczność jest niezła.

Z wyciągu widzimy, jak jeden z narciarzy podchodzi pod górę.

Skitury to fajna odmiana narciarstwa – mówimy dzieciakom. Żeby zjechać z góry musisz najpierw wejść pod górę :)

Kasia patrząc na Pana Skiturowca kwituje jednym słowem – oszalał… Śmiejemy się – tak nasza Kasieńka, pomijając jazdę konną, męczyć się sportowo nie lubi :D

Jedziemy wyżej – widoczność staje się praktycznie zerowa.

Może i z reguły im wyżej tym mgła mniejsza, ale nie tym razem. Jedziemy czerwonymi trasami pomału w dół. Zjazd 900 metrów zajmuje nam ponad siedem minut – prędkość 7 km/h :0. Wyjeżdżamy krzesełkiem i zjeżdżamy do stacji pośredniej. Musimy zjechać 5 kilometrów w dół – 40 minut. Właściwie to nie rządek kaczek zsuwa się we mgle tylko ślimaków… ;) Czuję się jak przy nurkowaniu w czeskich kamieniołomach tylko ośrodek, w którym się znajduję zmienił się z zielonego na biały :(

Na całe szczęście na stokach znajdujących się przy pierwszym wyciągu widoczność jest całkiem dobra, więc szusujemy na całego.

Aż mróz pięknie szroni warkocz Kasieńki…

No i czas na selfi – dzień bez selfi, dniem straconym ;)

Robi się jednak dosyć szybko późno. Ostatni wyciąg do naszego hotelu jest o godzinie 16.30, więc strategicznie, ponieważ nie mamy jeszcze wypróbowanych połączeń wracamy trochę wcześniej tj. o 14.30 skibusem w stronę naszej miejscowości. Kasia jest nieszczęśliwa ponieważ zostawiła w samochodzie słuchawki. Mnie jest trochę mało jeżdżenia a Mati koniecznie chce córeczce słuchawki dostarczyć, więc odstawiamy Kubę z Kasią, ledwo trzymających się na nogach ze zmęczenia, do hotelu i razem z Filipem, który praktycznie nigdy szaleństw sportowych nie ma dosyć, postanawiamy zjechać po słuchawki. Widoczność przy hotelu znowu jest żadna. Zjeżdżamy czerwoną, zamiast czarną trasą tak jak planowaliśmy wcześniej – tą przynajmniej już raz przejechaliśmy. Niestety w samochodzie słuchawek nie ma… Wyjeżdżamy wyciągiem spod parkingu samochodowego do góry i okazuje się, że mgła nagle, praktycznie na naszych oczach znika :0

Nie mogę uwierzyć po prostu nagle mgły nie ma…

Jesteśmy zmęczeni już bardzo – jeżdżenie w takich warunkach nie należy do najprostszych. Ja faktycznie przy jeździe na nartach boję się tylko dwóch rzeczy – pierwsza to wąskie nartostrady nad przepaściami (parę lat temu na takiej rozbiłam się o skałę próbując wyhamować nadmierną prędkość), druga to mgła i niemożność zobaczenia, czy przez przypadek w jakąś przepaść ja lub ktoś z Rodzinki nie zmierza. Przepaście to nie jest to co mój organizm znosi dobrze ;( A wyobraźnię mam olbrzymią, więc w takich warunkach, gdy nie widzę – widzę je wszędzie ;D

Mgła się, więc rozproszyła a my decydujemy poszaleć na czarnej trasie. Jest super :D Stromy, ale świetnie przygotowany stok – tyko trochę lodu. Zjeżdżamy pod wyciąg zdrowo zziajani – to był zjazd… Wsiadamy na wyciąg. Ja mówię – może by jeszcze raz. Mati boi się, że nie zdążymy na ostatni wyciąg do góry. Pan Gospodarz nie byłby chyba chętny na przyjazd po nas skuterem ;) Ok. Wracamy – niechętnie przyznaję Panu Mężowi rację. Ruszamy na krzesełkach i widzimy jak w momencie mgła zaczyna powracać otulając całą otaczającą nas rzeczywistość jakby ciężką, białą zasłoną… To niemożliwe – mówię. Z minuty na minutę – bielej i bielej…

No tak, ale takie właśnie są góry i dlatego tak ważny jest tutaj rozsądek i doświadczenie. Jednak to małe okienko pogodowe, umożliwiające nam zakończenie pierwszego dnia na nartach szalonym zjazdem w dół, daje nam dużo frajdy i jesteśmy górom za to bardzo wdzięczni. Na górze nie widać nic. Jedziemy pomału w stronę hotelu z czarnego szlaku, czerwonym. Najgorszy moment jest wtedy, gdy nie potrafimy w tej mgle wypatrzeć naszego skądinąd dużego hotelu.

Jest jakiś domek – drewniany, który wyłania się słabo zaraz koło nas i nic więcej. Pomału brniemy przez mgłę dalej i nagle majaczy nasz hotel.

Niemożliwe, jak ciężko w takich warunkach się poruszać, Strach pomyśleć, jeżeli byśmy wpadli w coś takiego w wysokich górach, gdzieś tam…. Nie dziwne, że ludzie potrafią zamarznąć 50 metrów od schroniska… Jak widać a właściwie nie widać – trzeba być zawsze przygotowanym w górach na zmianę warunków. Pan Mąż mówi – zawsze trzeba mieć namiot, folię termiczną i termos z piciem – wie co mówi, ale w alpejskim ”kuratorium” na nartach?! No, może tutaj wystarczy GPS plus ostrożne podchodzenie do jeżdżenia na stokach w dniu, gdy mgła bierze je w swoje panowanie…

Wieczór spędzamy grając z dzieciakami w remika.

Kasia ma jak zwykle nos w komórce – granie z Rodziną, graniem z Rodziną a bycie w centrum życia towarzyskiego, byciem w centrum życia towarzyskiego ;) W końcu jednak prosimy Kasię, żeby była z nami a nie ze znajomymi – na co nasza Kasieńka odwraca komórkę i mówi – ja tylko liczę, czy mam już 51 i pokazuje nam ekran komórki na dowód powyższych słów.

O zgrozo! Druga klasa liceum i liczenie do 51 na kalkulatorze? ;0 No co – mam ferie – rzecze na to nasza licealistka a Kuba bardzo szybko potakuje – no właśnie mamy wolne… Kasia dla wzmocnienia słuszności swojego przekazu dodaje – na maturze też można mieć kalkulator.

Wzdychamy tylko z Panem Mężem bezradnie – nie dzieje się dobrze we współczesnym świecie. A jak zabraknie komputerów, czy komórek? To co wtedy? Czujemy się trochę jak stareńkie dinozaury – no, bo kto w dzisiejszym świecie liczy w głowie?…

Gramy dalej a wieczór mija wesoło – jak to z naszą rodzinką. Wszyscy zgodnie idziemy spać o…. O 19.30! To znaczy, że męczący był ten dzionek i że pomimo ekstremalnych warunków było super :D

Jutro accuwether zapowiada słońce – trzeba wstać wcześniej i jechać na najwyższą w tym rejonie górę – Wiedersberger Horn 2128 m n. p. m.

II dzień

Budzę się przed siódmą rano – niestety dopada mnie jak zwykle w górach ból głowy. Nie przejmując się za bardzo połykam Paracetamol i sięgam po moją lustrzankę – za oknem jest przepiękny wschód słońca…

Wchodzę na hotelowy taras i z aparatem w ręce pomimo zimna zawieszam się w tym wschodzie malującym w oddali szczyt Grosser Beil.

i Lampersberg

Cicho i pięknie…

Świt pomału przechodzi w poranek a widok na całe pasmo Tyrolu w Wilschönau wyłania się z poza chmur.

Wygląda jakby część gór była zanurzona w przepastnych wodach oceanu. Widok jest przepiękny…

Z tarasu widzę też skrzący się na dachu poniżej śnieg i liny kolejki.

Nie mogę się już doczekać momentu, w którym wskoczymy na narty…

Po spędzeniu dłuższej chwili na dworze cała się trzęsę – brrr… Zimno. Wskakuję z powrotem do łóżka razem z kawką przygotowana przez Pana Męża. Pół godzinki z blogiem i kawką. Zaraz potem przebieramy w stroje narciarskie i biegniemy na śniadanie. Dzisiaj wg prognoz ma być przepiękne słońce – chcemy to wykorzystać, żeby porządnie poszusować na nartach… Pakujemy bułki, termosy z herbatą – nie ma to jak na wyciągu łyk gorącej herbatki z wkładką. Dzieciaki bez wkładki – starsze z wyboru, najmłodszy z musu ;D Zjeżdżamy z hotelu do skibusa. Tym razem musimy na niego poczekać. Panowie od razu rozsiadają się na przystanku – przecież czeka nas męczący dzień ;)

My z Kasią godnie stoimy przed przystankiem i kierujemy lica do słońca. Widać, że będzie dzisiaj wspaniała pogoda, ponieważ na przystanku ilość narciarzy i snowbordzistów narasta z minuty na minutę. Ledwo się wszyscy mieścimy w przegubowym autobusie – jedziemy na stojąco , upchani jak śledzie w beczce. Mija 15 minut – nie powiem, że jak mgnienie wiosny, bo każdy zakręt w skibusie pełnym ludzi wzbudza we mnie odczucia z obrębu choroby lokomocyjnej – i już jesteśmy w Auffach. Czas rozpocząć ”nartowanie” w tych przepięknych okolicznościach przyrody… No dobra. Jeszcze chwilę. Trzeba się przebić do wagoników… Pogoda równa się tłok na pierwszej stacji wyciągu w Auffach.

Ale potem jest już tylko pięknie. Stok za stokiem,

kolejka za kolejką,

widok za widokiem

i szusowanie, szusowanie, szusowanie.

Jest naprawdę fantastycznie :)

Wyciągamy się na najwyższy dostępny z wyciągu punkt na górze Wiedersberger Horn – 2025 m n. p. m. Widok roztacza się stąd przepiękny.

Nawet nie do końca uwielbiająca góry Kasia przysiada na śniegu, żeby popodziwiać roztaczający się przed jej oczami krajobraz.

Niestety pomimo fantastycznej pogody i świetnych warunków narciarskich wypadki się zdarzają. Do kontuzjowanej narciarki na jednym ze stoków musi przylecieć helikopter.

Ląduje jak wielka ważka wzbijając tumany śniegu.

Pokazując wypadek proszę chłopców, żeby jeździli trochę wolniej. Zdecydowanie jeżdżą za szybko.

Objeżdżamy parę tras czarnych

i czerwonych. Czarne trasy absolutnie nie przypominają naszych rodzimych – pomijając nachylenie stoku. Są perfekcyjnie przygotowane. Można spokojnie na nich poszaleć. U nas, oprócz nachylenia stoku, trzeba się spodziewać podłoża wydartego do kamieni, ziemi i trawy. Nie mówiąc o całych połaciach lodu. Śmiejemy się z Matim, że jak raz zjedziesz szczęśliwie z polskiej Golgoty, to zjedziesz z każdej czarnej trasy ;)

Po objeżdżeniu najwyżej położonych tras narciarskich decydujemy się zjechać niżej. Pan Mąż wybiera trasę czerwoną 66. Jak się już za chwilę okazuje – to nartostrada a jak już wspomniałam wcześniej za nartostradami nie przepadam. Rodzinka mknie przodem z prędkością, która mnie przeraża…

Kasia od chłopaków, jeżeli chodzi o prędkość zjazdu nartostradą w dół, absolutnie nie odstaje.

A prosiłam, żeby jechali wolniej… Z jednej strony nartostrady co chwilę mamy zbocza biegnące stromo dół.

Ale kto by przy fajnej zabawie słuchał mamuśki??? Nic, ja jadę wolniej i przestaję myśleć o szalejącej rodzince. I tak nie jestem w stanie nic zrobić a w tym samym momencie, w którym zostaję sama otacza mnie całkowita cisza. Jest pięknie, jadę wolno. Słońce roziskrza biel śniegu.

Znowu jestem tam, gdzie cicho, spokojnie i pięknie. Tak to jedne z tych chwil ( w sumie wielu ;) ) dla których warto żyć… Zjeżdżam do czekającej na mnie, już praktycznie na wysokości dolnego wyciągu, Rodzinki.

Zachwyconej pędem zjazdu z nartostrady – pewnie okoliczności natury nawet nie zauważyli… Nie szkodzi – jak patrzę na zaróżowione od świeżego powietrza, roześmiane twarze dzieciaków to wiem, że wyjazd do ”kuratorium” był absolutnie dobrym pomysłem :D

Koło godziny pierwszej jesteśmy strasznie głodni. Nasze latorośle chciałyby iść na frytki, ale Matiemu i mi żal jest dnia na siedzenie w alpejskich barach. Zostawimy tą przyjemność na mniej słoneczne dni, tym bardziej, że wg prognoz pogody ma to być jedyny taki piękny słoneczny dzień w czasie naszego tegorocznego pobytu narciarskiego w Austrii :( No to korzystajmy a nie siedźmy na frytkach ;) Jemy na stoku bułki przygotowane podczas śniadania strategicznie zabrane do plecaków.

Chwila odpoczynku z bułkami i herbatką z termosu, i zaraz potem ponownie ”nartujemy” :D

Jeździmy do godziny 14.30. Kasieńka jest już bardzo zmęczona, więc wracamy skibusem do hotelu, zostawiamy Kasię a chłopaki i ja dalej korzystamy z zabawy na zaśnieżonych stokach, tym razem już w naszej miejscowości.

Jeździmy jeszcze półtorej godziny i wraz z ostatnim wyjazdem kolejki krzesełkowej na czarnym szlaku wracamy do hotelu.

To był ”amaizing” dzień. Pełen słońca, białego puchu, widoków, śmiechu i pędu przy narciarskich zjazdach :D

Wieczór spędzamy grając w remika – nikt nie ma szans wygrać w przegranie z Kubusiem. Jest dumny z trzech zmian po trzy jokery i z dumą przekracza 1000 pkt płacząc ze śmiechu ;D

Idziemy spać – jutro ma cały dzień sypać śnieg. Zobaczymy….

III dzień

Rano budzę się z koszmarnym bólem głowy. Dużo większym niż wczoraj :( Co zrobić – tak reaguję na wysokość powyżej 1000 m n. p. m. A ponieważ uwielbiam góry to się z tym po prostu godzę. Za oknem okoliczności wschodu słońca zupełnie nie przypominają wczorajszych…

Focę tą odsłonę wschodu słońca w Alpach i uciekam na kawkę do łóżka. Z lekami przeciwbólowymi poczekam do po śniadania, żeby mi żołądek nie zaczął fikać koziołków.

Trzeci dzień narciarski to w naszej rodzince dzień kryzysowy. Postanawiamy zostać na naszych stokach i nigdzie nie jechać skibusem.

Po śniadaniu ruszamy na trasy narciarskie. Pogoda 2/10 jak mówi nasza Kasieńka, ale widoczność i tak jest lepsza niż w pierwszy dzień.

Z Filipem załączamy Sports Trackera, żeby jak co dzień mieć zapis ilości przejechanych na nartach kilometrów, prędkości itp…

Ruszamy… Niestety już za chwilę wpadamy w mgłę – tym razem lepiej jest wyżej.

Próbuję sfotografować znikającą rodzinkę we mgle jadąc za nią z aparatem w ręce przez jakieś trzy ścianki…

Aaałaaa… Ręka bez rękawiczki prawie mi zamarzła – aż boli :( Koniec fotografowania – jest za zimno. Czas się rozgrzać szybką jazdą. Jak mówię, tak czynię i pędzę w dół za rodzinką. Pęd, pędem, ale lubię też się trochę pobawić na stoku, więc zmieniam style którymi jadę, raz płynąc w poprzek stoku (uwielbiam to – czuję się wtedy jak w tańcu), a raz ostro w dół tylko kantując krawędziami a za chwilę raz na jednej raz na drugiej narcie. Chłopaki z zabaw wybierają: na krechę, lub skocznie ;D Kasieńka szybko, ale spokojnie i bez udziwnień w dół a Pan Mąż statecznie, jak petarda, mniej stylowo, za to skuteczniej jeżeli patrzymy przez pryzmat prędkości ;D I tak cała rodzinka razem, ale każdy po swojemu bawi się w ten mroźny, raz bardziej raz mniej zamglony dzień…

Gdy wracamy na lunch do hotelu zaczyna sypać śnieg…

Na lunch – jest zupa szpinakowa. Kuba najpierw się krzywi, potem jednak zjada dwie pełne miski. Co głód robi z człowieka… Nasz grymaszący z reguły Kubuś, jeżeli na stole nie leży kotlet schabowy czy kurczak, nawet podsumowuje – pyszna.

W domu zupy szpinakowej by nie tknął ;D

Jeżeli o mnie chodzi to nie jest dobrze – ból głowy sięgnął poziomu niemożliwego do niezuważania. Decyduję się zostać w pokoju, wziąć leki i chwilę zdrzemnąć. Filip z Kubą patrzą z niedowierzaniem z jednej strony i niepokojem z drugiej strony. Mama nie idzie na narty – to się nie zdarza. No dobra, jest jak jest… – ale czy pójdzie Mati? Jeżeli nie – to oni też w tych warunkach pogodowych nie będą mogli iść. Pan Mąż zauważa zatroskane spojrzenia męskiej części latorośli i uspakaja – idziemy. Bez obaw. I tak uśmiechy rozjaśniają lica chłopaków. Podział w tym momencie staje się jasny – dziewczyny do łóżek, chłopaki na stok. Kasi daję czosnek w kapsułkach i 2000 mg vit C – zaczęła mieć katar. Trzeba córcię postawić na nogi. A sama biorę dwie tabletki Tertensifu, Nivalin i wskakuję do łóżka. Chłopaki wracają za półtorej godziny – wyjeżdżeni na całego. Mati się tylko trochę martwi, że Filip z Kubą szaleją za bardzo i zaczęli jeździć zdecydowanie za szybko. No, jeżeli Pan Mąż się zaczął martwić to znaczy, że chłopaczyska szaleją zdecydowanie poza granicami rozsądku… Nic, jutro przed wyjazdem na stoki trzeba będzie z rozbrykanymi młodzieńcami porozmawiać. Pijemy kawkę. Dzisiaj ze względu na brak wyjazdu do sąsiedniej miejscowości dzień ”nartowania” zakończył się dużo wcześniej – jest dopiero 15.00. Więc myślimy z Matim, że mamy jakąś godzinkę, półtorej na drzemkę. Złudne nadzieje ;( Najpierw wbijają się do naszego pokoju chłopaki a zaraz potem Kasieńka. Dzieciaki się wygłupiają doszukując się dziwnych rysunków na cappuccino od Kasi.

W co wciągają również Matiego. Wszyscy się śmieją a Kubusiowi zbiera się na miłość braterską…

Jak widać siostrzyczka takimi przytulaskami do końca zachwycona nie jest ;D

Fikanie rodzeństwa jest w sumie fajne, ale nieco głośne, więc postanawiam na półgodziny przed kolacją iść na spacer.

Potrzebuję ciszy, zimna i tlenu – głowa boli mnie dalej. Ubieram się tak, żeby nie powaliły mnie warunki panujące na zewnątrz.

Biorę swoją lufę i idę. Na dworze prawie nic nie widać, wieje wiatr, sypie śnieg i jest… Cicho… Idę w górę do wyciągu wzdłuż oznaczenia czerwonego szlaku od tyczki do tyczki, żeby się nie zgubić.

W tych warunkach o to nietrudno. Jest zupełnie biało. Robię trochę zdjęć i ze śmiechem stwierdzam sama do siebie, że otoczenie przypomina obraz ze sztuki ”Sztuka” pióra francuskiej dramatopisarki Yasminy Rezy, na której byliśmy w dzień osiemnastych urodzin Kasieńki tzn. ”Biały obraz w skośne białe paski”.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że taki obraz natura maluje i ma on sens. Spędzam na dworze dwadzieścia minut. Podchodzę pod cichą o tej porze stację wyciągu, która wyłania się z mgły,

fotografuję śpiący skuter śnieżny.

Zawracam – robi się coraz ciemniej. Gdy schodzę w dół pomału we mgle rysują się małe gospodarcze chaty.

Na jednej wisi jakieś futro z upolowanego zwierzaka – robi się thrilerowato…

Odwracam się. Hotel majaczy w pewnym oddaleniu,

ale nie bardzo wiem jak mam trafić w drogę do hotelu i nie zejść ze szlaku. Idę pomału, muszę ściągnąć gogle – ale zimno… Daję jakoś radę wypatrzeć miejsce między tyczkami oznaczające drogę i schodzę w kierunku światełka, które świeci na elewacji hotelu. W zapadającym mroku fotografuję jeszcze kruka strzegącego w zapadającej ciemności dom na górze Markbachjoch

i wchodzę do środka. Rodzinka je gorący rosół, ja wyglądam jak lodowy człowiek – ale po bólu głowy nie ma śladu. To się nazywa działanie tlenu – tzw. ”kop tlenowy” ;D Obrzęk mózgu w końcu zniknął :D

Rozbieram się. Odkładam aparat, żeby odparował – jest cały mokry. I z wilczym apetytem zabieram się za gorący rosół a potem pyszny gulasz.

Po kolacji – jak co wieczór – siadamy do remika. Pierwszy raz od przyjazdu czuję absolutnie luźną głowę. Bez tej obręczy stale ściskającej czaszkę jest cudownie… Mówię rodzince o moim szczęściu wynikającym z bycia posiadaczką luźnego mózgu, na co mój Pan Mąż stwierdza z ironią – lepiej mieć luźny mózg, niż luzy na mózgu… Oczywiście powoduje do salwy śmiechu. Gramy pierwszą partyjkę. Aj, sromotnie przegrywam, drugą też… Czyżby jednak zrobiły mi się jakieś luzy??? Wyrzucam karty, których nie powinnam, rozbijam własne sekwensy. O matko… Czuję się jakbym lewitowała. Kasia mówi – Mamuś co Ty brałaś? Ja na to – Tartensif plus ”kop tlenowy” i mamy pełny odlot ;D Nachylam się do Pana Męża mówiąc – daj buziaka :) A Pan Mąż zdawkowo mnie dziobie. Nie dziob mnie jak dzięcioł, tylko daj buziaka… – oburzam się na takie zdawkowe okazywanie uczuć. Na co Kasia – Mamo, dzięcioł nie dziobie tylko puka… No tak dochowaj się dorosłych dzieci – wszyscy parskają śmiechem ;D Oprócz Kubusia. Ja znowu nie wiem o co chodzi – zasępia się. Na całe szczęście to maleństwo jeszcze nie dorosło ;D Za to starsza młodzież chórem przygaduje najmłodszemu – śmiejąc się na całego ;D Ja już jestem duży płacze Kubuś – powiedzcie mi… Na co Filip – duży jesteś? To odmień słowo pójść przez osoby w liczbie pojedynczej i mnogiej, w czasie przeszłym. O nie! Ja już wiem jak się to skończy. Wszyscy znamy możliwości gramatyczne naszego Kubusia. Kuba dzielnie próbuje:

Ja poszedłem – dobrze – wołam!!!

Ona poszedła – Kuba!!! Mama w rozpaczy a Flip – gdzie zgubiłeś Ty. Kuba próbuje dalej:

Ja poszedłem

Ty poszedłaś… Poszłaś! Wołamy znowu chórem a Kubuś? A Kubuś wpada w rozpacz – jak zwykle się ze mnie śmiejecie. Kubulku a jak tu się nie śmiać, kiedy tak obca Ci jest gramatyka języka ojczystego, ale nie martw się damy radę jakoś z Tobą te meandry językowe opanować ;D – posyłam buziaka do najmłodszej pociechy i uspakajam pokładającą się ze śmiechu starszą młodzież, bo wiem, że za chwilę to się źle skończy… Gramy dalej a nasz Kubuś zaczyna udowadniać, że z jego językiem polskim nie jest tak źle i wymienia słowa pisane przez ż z kropką – żółw, żaba… A Filip pyta – znasz wyjątki (nie ma to jak liczyć na starszego brata ;( ) Kuba z dumą – znam: piegża, jakże – mamy serce rośnie z dumy. A Filip nie odpuszcza – gżegżółka. Teraz już pękam z dumy – tyle co dawałam Kubie gżegżółkę na dyktandzie, więc wie :D… Ale Kuba idzie dalej – żabakiet… Co?! Wołamy – znowu chórem, bo jakby inaczej. Na co Kubuś z pełną powagą powtarza – żabakiet i dodaje – jak to nie wiecie co to ”żabakiet”? Nie ma takiego słowa – mówię. Jest – upiera się Kubuś. Jak nie możecie wiedzieć co to żabakiet? Pyta z jednej strony nadal z powagą, z drugiej ze zdziwieniem a z trzeciej strony (której nie ma) z wyższością zaczyna tłumaczyć… Żabakiet – to takie coś co panie noszą przy koszuli i gestem pokazuje falbaniasty ruch od szyi w dół. No tego już dla nas jest za wiele – żabot!!! Wołamy zgodnie i prawie spadamy ze śmiechu z jadalnianych sof. Ja ze śmiechu się popłakałam – jestem główną osobą w domu próbującą od kilku lat z mozołem odkrywać przed najmłodszym członkiem rodziny tajniki języka polskiego – jak widać niezwykle skutecznie ;) Filipowi też ciekną łzy po policzkach, Kasia z Matim nie płaczą, ale ze śmiechu już ledwo żyją. A Kuba??? A Kuba – jak to nie ma takiego słowa, na pewno jest… Ja to wiem. Tak, tak – ”Kubuś to chłopczyk co wszystko wie” :D Napisałam parę lat temu o Kubusiu taki wierszyk, ponieważ ”wiem” to słówko, które zawsze dominowało w słowniku naszego synusia ;)

,,Kuba to chłopczyk co wszystko wie,
że trawa zielona, morze głębokie.
Słońce jest złote i mocno grzeje,
a wiatr od rana dziś bardzo wieje.
Że trzeba zęby codziennie myć
i grzecznym w szkole koniecznie być.
Gdy mama mówi – umyj dziś uszy,
Kuba od razu – wiem – powiedzieć musi.
Tata dziesiąty raz woła – dość grania,
Kuba – wiem Tato i muchy odgania.
Tata i mama od rana do nocy,
słyszą wiem, wiem, wiem – aż tu nagle… pooomooocy!!!
Kubek mi z soczkiem wyleciał z ręki,
bo nie wiedziałem, że będzie tak ciężki.
Mama wyciera, tata ratuje,
Kubę z kałuży soku wycofuje.
Uważaj Kubusiu, gdy niesiesz soczki,
niech oczka patrzą, co robią rączki.
A Kuba na to – wiem, wiem dobrze tato.
I jak myślicie, co dalej się stało???
Mama i tata głośno wzdychają,
kolejny soczek z ziemi zbierając…” :)
I jak widać z latami nic się nie zmienia ;D
A polska języka jest taka trudna… ;D

Czuję, że moje ”luzy” na mózgu zaczynają niebezpiecznie zbliżać się do poziomu umysłowego, totalnego rozsypania logiczności – przegrywam trzy partie z rzędu. Nie ma co trzeba iść spać. Na jutro wg prognozy pogody widzimy znowu chmury… Byle widoczność pozwoliła na szusowanie po stokach. Zobaczymy… Całujemy dzieciaki na dobranoc i zmykamy spać.

IV dzień

Budzę się trochę później – jest godzina 7.30. Znowu boli mnie głowa. Łykam tabletki na odwodnienie i biegnę do okna – mgła… A cały taras zasypany śniegiem. Zarzucam kurtkę i z tarasu, tak jak codziennie, robię zdjęcie pejzażu – tzn bieli ;)

Kawka, parę słów na bloga, bo jak tu nie opisać historii z ”żabakietem” – znowu się z Matim śmiejemy. Oj, ten nasz Kubuś… :D

Śniadanie i decydujemy się jechać na pośrednie stoki tzn. na górę Schatzberg 1903 m n.p.m.

Kasieńka ma skwaszoną minę – nie spała pół nocy. Zrobiła sobie wczoraj drzemkę po nartach – cztery godziny, no i w nocy miała problem z zaśnięciem. Wybieramy z Panem Mężem strategię nie zwracania na córcię uwagi, żeby nie usłyszeć weta w sprawie pojechania na narty. Jakoś udaje się nam wyjść z hotelu w komplecie a tutaj? Wszystko zasypane śniegiem…

Pięknie, ale warunki nie będą do jazdy dzisiaj łatwe. Nie dość, że niewiele widać, to jeszcze cały czas sypie śnieg, więc należy spodziewać się muld i miejsc z głębokim puchem. Ot, kolejna odsłona alpejskiej pogody…

Zjeżdżamy do skibusa.

Tym razem mamy pecha, skibus odjeżdża nam praktycznie sprzed nosa i mamy pół godziny czekania. Fotografuję rozkład jazy, żeby więcej się to nie powtórzyło.

Trzeba było to zrobić wcześniej… Zaraz potem biegnę na dolną stację naszego wyciągu – tabletki robią swoje, więc muszę skorzystać z toalety. Wracam a córeczka mówi, że jej niedobrze. Kasiu, jak wrócisz do hotelu, to prześpisz cały dzień i jutro będzie to samo, ponieważ znowu nie będziesz spała w nocy – mówię. Zero odpowiedzi. No dobrze. Przeczekamy. Postanawiamy wyjechać na samą górę pośrednich stoków – myśląc, że może tam będzie lepsza widoczność. Dzisiaj z dołu wydaje się, że wyższe partie gór są ponad chmurami. Niestety najlepiej nie jest, ale jeździć się da.

Zjeżdżamy dwa razy. Biorę córeczkę ze skwaszoną minką i tłumaczę cierpliwie, że rodzicom zawsze zależy na tym, żeby dzieciaki były szczęśliwe. Staramy się jak możemy, ale ciągle rozbijamy się o mur fochów, ponieważ zawsze jest coś nie tak. Jak jesteśmy w Brennej – to słyszymy – nuda. W Alpy to bym pojechała. Bo ktoś ze znajomych jest w Alpach. Jedziemy w Alpy – nuda. Na Zanzibar – to bym pojechała. Bo tym razem ktoś tam z kolegów, czy koleżanek jest w Afryce. A jak pojedziemy do Afryki – to pewnie będzie nuda – bo ktoś poleci w kosmos… Kasiu – tłumaczę – trudno być szczęśliwym, jeżeli ciągle się patrzy, że ktoś ma więcej, lub fajniej. Zawsze tak będzie. Koleżanka będzie mieć przystojniejszego męża, ktoś inny lepszy samochód, czy droższe ciuchy, większe mieszkanie, czy piękniejszy dom. Trzeba się cieszyć tym co się ma i czerpać z tego radość. A dążyć do czegoś więcej zawsze można, ale nie unieszczęśliwiając się przy okazji. Dobrze jest zauważać swoje szczęście. Z drugiej strony, mówię dalej, w związku, żeby było dobrze i szczęśliwie muszą się starać dwie strony a nie jedna. Rodzina to też związek i żeby było dobrze, to muszą się postarać wszyscy… Nam jest naprawdę przykro, gdy widzimy Twoją nieszczęśliwą minę tylko dlatego, że nie możesz leżeć w łóżku i na czatach rozmawiać ze znajomymi. Niestety nic nie pomaga – Kasia dalej jest obrażona. Mówię do Matiego jedźmy na górę, zjedzmy coś w barze na stoku i potem zobaczymy, czy nie poprawi się widoczność. Wyjeżdżamy kolejką. Zjeżdżamy parę metrów do baru Gipfö hit.

W środku jest przyjemnie, pomimo tego, że jest dużo ludzi.

Lubię patrzeć na narty poukładane w stojakach. Widzę je przez okno i chwilę się na tych nartach zawieszam.

Cierpliwie czekają, aż wrócimy, żeby znowu szusować po stokach :)

Chcę zamówić ziemniaka z czosnkowym dipem. Kiedyś go w Austrii jadłam i był pyszny. Pytam po angielsku, czy mogę go dostać bez steka – niestety nie. Mati po niemiecku próbuje zamówić frytki i kiełbasę z rożna. Widzę, że kelnerka nie do końca rozumie. Mówię, żeby przeszedł na angielski, którym się świetnie posługuje. Ale nie. Mój Pan Mąż twierdzi, że kelnerka zrozumiała. Ok. Oczywiście nie zrozumiała… Dostajemy małe frytki zamiast dużych a Kubuś frytki z keczupem zamiast frytek bez keczupu – co doprowadza go do jęków rozpaczy. A nie mówiłam – mówię. Na co obraża się dodatkowo Pan Mąż. Tego mi za wiele. Kasia, Mati, jęczący Kuba. Wściekam się na całego. Kłócimy się z Panem Mężem jak zwykle o jakiś tam całokształt. Patrzę chwilę na moje fantastyczne dzieci – każde z nosem na kwintę, w części większej zatopione w komórkach…

I decyduję się rozstać z moją skądinąd zwykle, ale dzisiaj jakby mniej, ukochaną Rodzinką…

Oświadczam, że ten dzień na stokach spędzę sama i nie chcę ich oglądać – nawet przez mgłę. Chcę w spokoju pojeździć nie patrząc na obrażone miny wszelakie. Pan Mąż – chyba żartujesz. Filip – jadę z Tobą – nie puszczę Cię samej w taka mgłę. Kuba w płacz. A ja mam to w nosie, zawracam do środka baru. Mati jest obrażony, więc mnie puszcza a właściwie odjeżdża z dziećmi pierwszy. I ok. Łatwo powiedzieć – jadę sama, ale jeżeli ma się -1,5 dioptrii i jest się bez okularów a naokoło mleczna mgła panuje – to niełatwo jest dojrzeć oznaczenia szlaku. Tym bardziej jestem zaskoczona, gdy parę metrów dalej mgła zmienia się w gęste, zupełnie nieprzejrzyste mleko.

Trudno i tak w sumie jestem zadowolona. Potrzebowałam chwili spokoju bez rodzinki. Z drugiej strony Mati niby człowiek gór a żonkę w takich warunkach samą zostawił… Cóż niezbyt wychowawczo dla latorośli… Jakoś trafiam z jednego szlaku na drugi i zjeżdżam na sam dół. Rodzinki nie ma i dobrze. Jeżdżę jeszcze dwa razy. Zła jestem dalej, ale zdenerwowanie minęło mi zupełnie. Zjeżdżam kolejny raz na dolną stację wyciągu i już z daleka widzę moją Rodzinkę czekającą przy płotkach ogradzających teren. Teraz, gdy nie ma mgły Pan Mąż wielce łaskawie czeka??? Mam zamiar ich nie postrzec i przejść obok, jakby nikogo kogo znam tam nie było. Trudno to jednakże zrobić, ponieważ Kuba biegnie w kosmicznych butach narciarskich (co jak ogólnie wiadomo łatwym nie jest) – płacząc – Mamo! Mamo! Jesteś! Nie zgubiłaś się! No i co mam zrobić? Jak tu nie postrzegać? Kurczę – bycie mamą nie jest łatwe. Nawet poobrażać jest się trudniej, niż innym ;( Uspakajam Kubusia, że mama jest dorosła a stoki są oznaczone. Kuba szlocha dalej. Całuję pociechę, uspakajam, ale koło reszty Rodzinki – szczególnie Pana Męża przechodzę pomimo. Kubuś uspokojony, więc dalej postanawiam jeździć sama. Niestety – Kuba przeciska się przez bramki za mną i leży… O matko… – wzdycham. Wracam po moje z lekka już odchowane pisklę – z naciskiem na z lekka. Stawiamy pisklę z Matim na nogi. Pan Mąż burczy – nie będzie jeździł bez Ciebie. Dobra – poddaję się i wsiadam ze wszystkimi do wagonika. Wyjeżdżamy na górę. Mati mówi dzieciakom, żeby poniżej poczekały i dyskutujemy. Wyjaśniamy sobie parę rzeczy – próbuję wzbudzić w Panu Mężu poczucie winy, że mnie pozostawił we mgle. Odrobinę oszukuję, że zjechałam nie na tą trasę, pobłądziłam i musiałam wracać we mgle i przeraźliwym zimnie dwoma wyciągami itp, itd. Pan Mąż oczywiście nie bardzo się przejmuje – nie zostawiłem Cię na odludziu a w dodatku jesteś osobą, która zawsze sobie poradzi. No i jak tu się opłaca być białą, wykształconą, samodzielną, radzącą sobie praktycznie ze wszystkim europejką? Czy nie lepiej byłoby być wiotką, delikatną kobietką, której rękę trzeba podać, gdy ”przez krawężnik ma przejść” ;) ? Chyba nie…. Ale wyjaśniać, że w ogóle się nie zgubiłam nie będę. Może będzie Pan Mąż miał chociaż przez chwilę odrobinę wyrzutów sumienia – nawet jeżeli nie ujawnionych ;D Zza chmur wyszło trochę błękitnego nieba – macham ręką – nie warto się dłużej boczyć.

Ale brak prawidłowych wzorców wychowawczych co do zachowania się w stosunku do innych w górach jednak ponownie zaznaczam. Będąc sprawiedliwym – decyzja o zostaniu w takich warunkach, jakie panowały na samej górze też nie była najbardziej rozsądna i wychowawcza. Ale cóż Rodzinka ma czasami kryzysy…

Burza, jak to burza, z reguły prowadzi do pięknej pogody. Tak się dzieje i tym razem. Przy kolejnym wyjeździe wagonikiem w górę wszystkie dzieci mają uśmiech na twarzach, Kuba się tuli, Filip szczęśliwy a Kasia uśmiechając się posyła buziaka i mówi przepraszam :)

Dalej jeździmy już wspólnie w całkiem niezłej przejrzystości powietrza. Jak coś widać, to od razu robi się pięknie :)

Wracamy do hotelu już znowu w absolutnej mgle.

Ale z doskonałymi nastrojami jako zgodna w pełni Rodzina. Przynajmniej chwilowo ;D

W drodze do hotelu zatrzymuję się jeszcze na chwilę, żeby sfotografować piękną ośnieżoną choinkę. Wygląda jakby ubrała długą, białą suknię wybierając się na królewski zimowy bal…

Wieczór spędzamy grając w bilarda i w remika. Przy grze w remika Kasia uśmiecha się ślicznie czytając coś na swoim telefonie. Pewnie jakieś miłe informacje od znajomych :) Pytamy – co tam słychać w dalekim świecie? E, nic takiego – odpowiada córeczka – dalej uśmiechając się tajemniczo. Fajnie byłoby wiedzieć co Cię wprowadza w tak dobry nastrój – stwierdzamy. Kasia tylko spogląda na nas z rozbawieniem powtarzając – nie, nic takiego. No tak – podsumowuję – moi rodzice też o mnie nic nie wiedzieli. Mati dodaje – moi też nie i śmiejemy się do tych naszych wspomnień, gdy myśleliśmy, że tacy już jesteśmy dorośli a rodzice i tak nic nie zrozumieją. Każdemu pokoleniu wydaje się, że to ono wymyśliło miłość, randki, seks. Całą tą romantyczność… No, ale tak się tylko nam wydaje. Nasi przodkowie bawili się niezgorsza od nas a rodzice nie zawsze byli zrzędzącymi, utrudniającymi życie, do bólu odpowiedzialnymi człowiekami…. ;) Ale zrozumienie tego faktu nadchodzi dopiero, gdy ma się swoje dorastające dzieci. Śmiejemy się, więc tylko z Matim a Kasia na to – Wy to już nie narzekajcie i tak wiecie o mnie dużo więcej, niż rodzice moich znajomych o swoich dzieciach. Na przykład – mówi dalej – rodzice jednej mojej koleżanki o tym, że ma chłopaka dowiedzieli się, gdy byli razem od ponad pół roku a Wy o moich przyjaźniach wiecie od razu… No coś Ty? Nie dowierzamy. Po pół roku? Nie zorientowali się?… No nie zorientowali się – przytakuje Kasia. To my faktycznie wiemy dużo… I zaraz wzdychamy z Matim zgodnie, ponieważ o życiu towarzyskim naszej córeczki za wiele to my jednak nie wiemy… Kończymy temat tajemnic przed rodzicami, grając wesoło dalej.

Filip zaczyna rozpatrywać sprawy trudności w przekazywaniu swoich racji i tłumaczenia komuś zagadnień, z którymi ten ktoś się nie zgadza, lub nie ma na ten temat wiedzy. W tym momencie Kuba nie wytrzymuje. Będąc jakiś dłuższy czas wyłączony z dyskusji czuje się zawsze nieswojo. Nikt nie lubi być ”deficytem uwagi” a szczególnie nie lubi tego nasz Kubuś. Nie wytrzymuje więc i szybko dodaje – no tak, ja też nie znoszę, jak ktoś ciągnie gumę do żucia, gdy wylewam na niego wiedzę. Tego już za wiele – znowu wszyscy parskają śmiechem. Kuba z z oburzeniem dodaje – nie śmiejcie się – Monika tak robiła jak jej tłumaczyłem, że czasami 2+2 = 1 tzn. gdy takie działanie wykonujemy w ciele liczb 2. Teraz pozostaje nam tylko z dumą spojrzeć na synusia – co cała Rodzinka czyni, natychmiast potem turlając się ze śmiechu ;D

I tak kolejny dzień minął… A prognozy pogody się nie zmieniają – chmury, chmury, chmury…

V dzień

Wstaję rano – głowa mnie nie boli. Super :) Biorę leki, tak na wszelki wypadek – lepiej utrzymać ten stan. Nawet jeżeli wymaga to częstego biegania w butach narciarskich do toalety. Tutaj nie jest to takie uciążliwe. Przy każdej stacji wyciągu – górnej i dolnej – znajdują się toalety. Czyściutkie, z mydłem i dogodnościami wszelakimi ;) Połykam, więc ze spokojem tabletkę odwadniającą i wyglądam za okno – mgła. Nawet nie wychodzę na taras sfotografować tego poranka. Postanawiam pod tym dniem dodać jedno zdjęcie i napisać – bez komentarza…

Jednak, gdy wyjeżdżamy z hotelu okazuje się, że śnieg padający w nocy namalował zupełnie inny świat, więc biorę aparat do ręki i zatrzymuję w kadrze namalowane przez naturę obrazy.

Jest biało a z dachów gospodarczych budynków zwisają błyszczące sople.

Dzieciaki mają super nastroje, więc dzień zaczyna się układać pięknie.

Siostra pomaga bratu z kijkami.

Jeszcze tylko mała rozmowa dyscyplinująca chłopaków co do prędkości na stoku – z uświadomieniem ciężaru, który zwiększa się wraz z pędem w przypadku kontaktem z przeszkodą. Szczególnie tutaj Filipowi trzeba uświadomić, że osoba, w którą z takim pędem uderzy praktycznie nie ma szans – szczególnie jeżeli byłoby to dziecko. Chłopaki przyjmują uwagi i zaczynamy kolejny dzień szusowania po stokach.

Gotowi do startu z uśmiechami na twarzy – ruszamy w dół.

Kubuś bierze sobie moje uwagi bardzo do serca i postanawia jeździć ”technicznie”. Jak mamusia – dodaje ;) Wychodzi mu naprawdę super :)

Szkoda, że zawody narciarskie organizowane w szkole, były przed feriami. Teraz Kuba na pewno zakwalifikowałby się do dalszych etapów. Cóż – może za rok :)

No, ale ileż można jeździć technicznie?… Gdy pojawia się długa prosta na stoku, Kuba przysiada na tyłach nart i pędzi na krechę ;) Ot, jak to chłopaczyska – uwielbiają prędkość…

Jeździmy do lunchu. Warunki na stokach są fantastyczne. Ratraki ubiły padający w nocy śnieg i jeździ się super :) A dobre humory sprzyjają pójściu w stronę głupawek wszelakich ;D

W oczach naszych pociech widać wesołe iskierki, które my rodzice tak uwielbiamy…

Zjeżdżamy na lunch i kończymy pierwszą część narciarskiego dnia skokami na małych usypanych ze śniegu górkach – mini skoczniach :D. Tzn. dzieci skaczą a my – staruszkowie – patrzymy ;)

Filip

Kuba

Kasia

Skoki na miarę pucharu Rodzinki ;D

Na lunch jemy zupę gulaszową. Wygłodniałe po ”nartowaniu” dzieciaki wcinają, aż im się uszy trzęsą ;D

Po lunchu Kasia z Kubusiem zostają w hotelu – chcą odpocząć a my z Filipem postanawiamy wrócić na stok i pojeździć na całego… Jeździmy jeszcze 2 godziny.

Robi się znowu coraz mgliściej.

Zaśnieżone choinki wyglądają magicznie

a mróz maluje moje włosy na biało.

W pewnym momencie jeździmy na najwyższym wyciągu naszej góry praktycznie sami. Śmiejemy się z Panem Mężem, który podsumowuje zaistniałą sytuację – zamawiasz w restauracji – musisz zjeść, płacisz w Alpach – musisz jeździć ;D

Oj tam, oj tam – wcale nie musisz… Po prostu niezależnie od tego jakie warunki panują my ”nartowanie” uwielbiamy :D Jedyny konieczny warunek – musi być śnieg ;D

Jeszcze nie wiem, że niewiele brakuje, żeby to był mój ostatni dzień na nartach podczas tego wyjazdu. A na pewno ostatni tak radosny, bezkonfliktowy i beztroski… Cieszę się, że zdarzył nam się ten fantastyczny, zaśnieżony, mroźny, alpejski dzień…. Robię sobie z niego w sercu i umyśle piękną stop klatkę… :)

Niestety w hotelu okazuje się, że zepsuła się pompa ciepła i mamy zimną wodę :( Brrr… Zimny prysznic po jeździe na nartach, to nie jest to co lubimy najbardziej. Wymyślam sposób na szybkie ogrzanie się w łóżku – biorę suszarkę i wdmuchuję pod kołdrę gorący strumień powietrza. Robi się cieplutko i miło :) Wolałabym gorący prysznic, ale radzić sobie trzeba ;D

VI dzień

Jak to bywa w życiu – nic nie trwa wiecznie i słońce nie zawsze świeci na niebie. A po pięknym dniu, czasami przychodzi pochmurny, deszczowy, burzowy… Nie tylko w przyrodzie ogólnie pojętej, ale również w tej człowieczej – emocjonalnej…

Kasia rano stawia weto – nie chce jechać na narty. Jesteśmy po trudnych rozmowach, które odbyły się wieczorną porą dnia poprzedniego, a które powróciły rano. Temat tych niezbyt łatwych dyskusji: ”Co w życiu jest ważniejsze – mieć, czy być?” i ”Co tak naprawdę znaczy mieć a co – być” Podstawowe pytania, na które odpowiedź niby jest oczywista, ale jak się okazuje nie do końca. Nie chcę po kolejnym konflikcie zostawić Kasi samej, więc też nie jadę na narty. Popiszę bloga, napiję się kawy. Tak to jest z macierzyństwem, czasami po trudnych rozmowach nie możesz, czy też nie chcesz zostawić dziecka. Takie są konsekwencje bycia rodzicem. Musisz z dzieckiem zostać, niezależnie, czy tego chcesz, czy też nie i niezależnie od tego jak bardzo Cię zraniło w swoim buncie dorastania…

Szkoda. Zamierzaliśmy ten ostatni dzień w Alpach spędzić ponownie na stokach najwyższej w tej okolicach góry Wiedersberger Horn. Trochę jeżdżąc, trochę siedząc przy pysznościach w schronisku na stoku. Planowaliśmy zjeść jakiś fajny austriacki lunch, nacieszyć się byciem z całą Rodzinką. Pewnie długo w komplecie nigdzie nie wyjedziemy. Trochę uczcić dzisiaj ten wyjazd do ”kuratorium” ;) Niestety – nie udało się… Jak to w życiu bywa – plany nie zawsze nam wychodzą…

Milczymy sobie z Kasią pół dnia.

W pewnym momencie dostaję wiadomość na telefon od chłopców, że są bardzo nieszczęśliwi bez mamy – z podparciem zdjęciowym pt. Czekamy na Ciebie :)

Nie potrafią się pogodzić z tym, że przez Kasię mam zmarnowany ostatni dzień na nartach. Wiedzą jak kocham szusowanie po stokach a na dodatek nie wydaje im się ta sytuacja sprawiedliwa. Sprawiedliwość w naszej Rodzinie jest niezwykle ceniona. I co tutaj teraz zrobić? Stoję, jak nie raz w swoim rodzicielskim życiu, między młotem a kowadłem – Kasia w depresyjnym fochu, chłopaki nieszczęśliwe. Widząc, że Kasia już trochę się wyciszyła, postanawiam jednak drugą część dnia spędzić z chłopakami. Trudno jest wszystkim na raz pokazać, że są dla Ciebie jednakowo ważni. Z drugiej strony – Kasia zasłużyła sobie, żeby poczuć się przez chwilę trochę mniej ważna… Komunikuję ten fakt córeczce, potem ubieram się na narty i idziemy na lunch. Tam spotykamy się z naszymi chłopakami, którzy są szczęśliwi, że mama jedzie na narty. Miło w tym dniu zobaczyć uśmiechnięte twarze synów i Pana Męża. Kasia wraca do swojego pokoju a my idziemy na narty. Jeździmy. Nie ma mgły. Jest bardzo zimno i pięknie.

Chłopaki na wyciągu wyśpiewują w niebogłosy, jeżdżąc w lewo i w prawo :D

Cudem nie spadają z orczyka ;D

Czasem ”nartujemy” z górki. Niekoniecznie po trasie – wg naszych chłopców poza trasą jest ciekawiej. Można poskakać na muldach.

Czasem pod górkę – gdy się zjedzie nie tam gdzie trzeba. Konsekwencja jeżdżenia poza trasami ;)

A pod górkę łatwo nie jest ;D

Czasem, gdy nogi są już zmęczone, co niektórzy preferują pozycje siedzące ;)

Po półtorej godziny jazdy postanawiamy zrobić sobie przerwę na frytki i kiełbaskę – może to nie ten planowany alpejski lunch w schronisku na górze Wiedersberger Horn, ale zawsze fajnie podczas ”nartowania” zjeść frytki z ketchupem i grillowaną kiełbaską. Zjeżdżamy do małego baru poniżej naszego schroniska, który położony jest zaraz koło budynków gospodarczych. Wchodzimy do środka a tam gra ludowa austryiacka muzyczka, cały wystrój baru jest w drewnie. Na ścianach wiszą poroża jeleni i skóry zwierząt

a przy stolikach siedzą narciarze nad kuflami z piwkiem. Całkiem fajnie stwierdzam. Jak w góralskiej chacie. Na co Kubuś dodaje – fajnie, gdyby nie te zwierzęta na ścianach. Co prawda, to prawda – potakuję… Zamawiamy jedzenie. Kuba, który nie lubi ketchupu upiera sie na kiełbaski w sosie curry. Nie będzie Ci smakować – tłumaczymy z Matim. Ale gdzie tam – zamawia i koniec. Porcje dostajemy ogromne.

Wygląda i pachnie smakowicie. Tylko poziom kiełbasek pozostawia co nieco do życzenia. Nie ma to jak polska kiełbaska z grilla… Mniam. A to przecież Niemcy wymyślili kiełbasę. No cóż, może i wymyślili, ale teraz to nasze kiełbaski są lepsze :D

Jemy z apetytem, trochę żartując z Kubusia, który boryka się ze swoją porcją całą polaną olbrzymią porcją sosu curry. Kosztuję. Cóż, ketchup z curry – nie najfantastyczniejszy w smaku. Kubusiu – stwierdzam – przecież to jest jk ketchup. Wcale nie – słyszymy odpowiedź – to curry a ja curry bardzo lubię. Ok… No to jedz – odpowiadam. I jak tu się przyznać do błędu? Ciężko… Lepiej po paru kęsach stwierdzić – ale się najadłem. Wzdychamy i dzielimy się porcją synusia ;)

Pijąc, po zjedzeniu lokalnych przysmaków stokowych, herbatkę z rumem zawieszam się na oknie myśląc o Kasi. Szkoda, że nie spędzamy tego popołudnia razem. Szybko odganiam jednak nie najweselsze myśli i patrzę na żółcące się żonkile w oknie a za nimi biały krajobraz zimy.

Tak, to już koniec lutego a te żonkile są zapowiedzią pomału zbliżającej sie wiosny – chociaż póki co tylko na parapecie okna…

Wracamy na narty i jedziemy na wyciąg krzesełkowy.

Bezpośrednio pod wyciągiem prowadzi tor saneczkowy.

Ja nie przepadam za zjeżdżaniem na sankach. Mam wrażenie zbyt małych możliwości kontrolowania sanek, w momencie szybkiego zjazdu. A już tak wąskie drogi zjazdowe mnie przerażają. Widać jednak, że amatorów torów saneczkowych jest sporo :)

Trochę się martwię – tyle dzieci na raz, na tak wąskim torze… Ale na całe szczęście osoba opiekująca się grupami saneczkowymi rozsądnie puszcza dzieci po kolei.

Z góry wyglądają jak małe samochodziki ;D

Jest bardzo mroźno i pochmurno. W pewnym momencie zza chmur przedziera się blade zimowe słońce błyszcząc nad choinkami.

Nie robi się cieplej, ale na pewno jeszcze piękniej…

Jesteśmy bardzo zmarznięci. Jest ok – 12 Cº. Postanawiamy zrobić jeszcze jeden zjazd najlepszą wg nas czarną trasą góry Markbachjoch . Naszej góry – przynajmniej w tym tygodniu ;)

I wracamy do hotelu. Chłopaki na pożegnanie ”nartowania” robią jeszcze po jednym skoku na przyhotelowej muldo-skoczni.

Wracając do hotelu odwracam się ostatni raz w stronę zaśnieżonych choinek i widzę, sama nie wierząc, że widzę – pięknego czarnego kruka, kroczącego przez śnieg.

W czasie tego wyjazdu brakowało mi tylko fotografowania zwierząt. Traktuję więc tego kruka jak alpejski prezent na pożegnanie. Podchodzę bliżej żałując, że nie mam przy sobie mojej lufy – teleobiektyw byłby jak najbardziej na miejscu. Mam tylko małego Nikona, którym robię zdjęcia w trakcie jazdy na nartach. Kruk widząc mnie odlatuje na ośnieżoną choinkę a następnie, gdzieś dalej w stronę szczytów, które są jego domem…

W hotelu Mati i ja pijemy małą kawkę a zmarznięci chłopcy kakao. Na obiad idziemy już w towarzystwie Kasi a po obiedzie, nie patrząc na nastrój córeczki, gramy w bilard i remika. Około godziny 21.30 zmykamy do łóżek. Jutro czeka nas ponad 900 km drogi do domu. Wyruszamy zaraz po śniadaniu – trzeba się wyspać.

Jak podsumować ten wyjazd na alpejskie ”nartowanie”? Myślę, że tak jak to w życiu bywa mieszały się dni słoneczne, z pochmurnymi i całkiem mglistymi, świetne humory z gorszymi a czasami całkiem burzowymi, poważne rozmowy z żartami, śmiech z płaczem a spokojna techniczna jazda na nartach z szaleństwem pędu w dół stoku poza techniką jakąkolwiek. Niezależnie od tego, że dzień słoneczny był tylko jeden, to ten alpejski czas był pełen przepięknych, magicznych zimowych obrazów. No i fantastycznego alpejskiego powietrza – jak to na ”kuratorium” przystało ;) To był czas bycia z rodziną i bycia z naturą. Te właśnie chwile w życiu cenię najbardziej. Nawet jeżeli nie zawsze są pełne ”pogodnego nieba”… :)

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *