ChorwacjaLatoPodróże

No i znowu Chorwacja :) Nurkowanie

2010.2018

Początek

Jeżeli na początku tego roku, ktoś by mi powiedział, że będę trzykrotnie wracać w przeciągu następnych dwunastu miesięcy do Chorwacji – stwierdziłabym, że bajdurzy na całego. Jeden raz w maju – ok. Ale po co więcej? Świat jest piękny i duży, więc wracanie do jednego kraju, w tym dwukrotnie w to samo miejsce, wydawałoby się marnowaniem cennego, wolnego, pozazawodowego czasu. Ten rok jednakże okazuje się spełnianiem marzeń i zamierzeń mojego Pana Męża, pomijając oczywiście wspólny wypad w Alpy, więc wracamy do Chorwacji po raz trzeci.

Maj w Sveta Marina do tej pory był w naszej rodzinie praktycznie obowiązkowy, w lipcu – Pan Mąż spełniał marzenie o żaglach – a ja dzielnie wspólnie z naszymi chłopakami, pomimo innych planów i okropnego skippera na jachcie, Panu Mężowi towarzyszyłam… No i teraz wracamy do Chorwacji, gdzie Mati będzie robił kurs instruktorski nurkowania, będący konsekwencją majowego pobytu w Svecie, kiedy to takie decyzje zapadły. Co miałam zrobić? Mogłam co prawda zostać w domu, ale z drugiej strony nigdy we wrześniu nad Adriatykiem nie byłam a podobno właśnie we wrześniu, jeżeli chodzi o Chorwację, jest najpiękniejsze światło i najwięcej życia podwodnego dostępnego do fotografowania. Skusiłam się, więc żeby Panu Mężowi potowarzyszyć, chociaż obowiązki zawodowe i domowe krzyczały donośnym głosem – ani się waż!!! Przeciwwagą do krzyczących obowiązków, był kategoryczny głos Pana Męża – Jedziesz. Koniec, kropka.

No to pojechałam, chociaż do ostatniego momentu przed wyjazdem, byłam bardzo bliska zmiany decyzji. Gdy śpisz przez ostanie dwa tygodnie niewiele i pracujesz po 14 – 16 godzin, żeby dać radę cokolwiek poogarniać przed wyjazdem – to ucieczka na kolejne wakacje musi wydawać się żywą nieodpowiedzialnością. Spakowałam się pierwszy raz w życiu dosłownie na parę godzin przed wyjazdem – zawsze mam wszystko przygotowane mniej więcej na tydzień przed eskapadą. Zdążyliśmy jeszcze wziąć dzieciaki na pożegnalną obiadokolację, ale nie zdążyliśmy ich zabezpieczyć w zakupy jedzeniowe na następne dziesięć dni, więc miotam się zmartwiona, że pociechy nie mają pełnej lodówki. Ale nasza młodzież z uśmiechami pełnymi wyższości nad rozterkami zatroskanej mamuśki, stwierdza – przecież zrobimy sobie sami zakupy… Fakt prawie 22 i prawie 19 lat uprawnia do uśmiechów pełnych wyższości ;D Ale dlaczego ten sam wyraz twarzy widzimy na licach naszego prawie trzynastolatka??? Życie… Szkolony przez starsze rodzeństwo ;D
Parę krótkich godzin snu – 3.15 dźwięk budzika, przytulenie śpiących dorosłych i mniej dorosłych dzieciaków, i już jedziemy. Jeszcze się trochę miotam co do poczucia nieodpowiedzialności, ale wraz z upływem kilometrów zaczynam czuć, że to dobra decyzja. Dzieci sobie poradzą, bo przecież małe nie są a starsza młodzież bez problemu powinna  ogarnąć naszego najmłodszego nastolatka. W sumie prawie zdążyłam wszystko pozałatwiać zawodowo. Dom przez tydzień, czy dwa z powodu bałaganu się nie rozleci a my trochę odsapniemy po wrześniowych pierwszych tygodniach karuzeli zawodowej. Zaczynam się uśmiechać i żeby móc w Chorwacji powrócić do pisania bloga, robienia zdjęć, i cieszenia się wolną chwilą – wyciągam komputer, żeby przez większość drogi na miejsce jeszcze popracować nad jednym z projektów. Pan Mąż, jak zwykle dzierżący kierownicę w ręku, zostaje przeze mnie wykorzystany do pomocy w opracowaniu, żądanego przez rzeczywistość świata codziennego, zadania. Kilka godzin burzy mózgów plus mojego stukania w klawiaturę komputera i projekt jest zapięty, może nie na ostatni, ale powiedzmy na przedostatni guzik – kołnierzyk trzeba będzie jeszcze dopiąć ;D 

Kiedy mam wrażenie, że rzeczywistość pomału zaczyna przyjmować barwy spokojnego nurkowania na niegłębokich wodach, dostajemy telefon od Kuby, wraz z którym robię jumpa w odmęty głębin maminego przerażenia. Nasz nastolatek głosem brzmiącym słabo oznajmia, że właśnie ugryzł go szerszeń, puchnie mu ramię i siedzi u Pani Dyrektor w szkole. Pani Dyrektor przejmuje telefon i informuje nas, że czekają czy zacznie puchnąć Kubusiowi gardło – wszystko wydarzyło się dwie minuty temu… Poczekają godzinę. Pani Dyrektor dodaje, że Filip jest już powiadomiony i jedzie z pracy do domu. Trochę się uspakajam. Jumpa wykonałam pomiędzy – ”ugryzł mnie szerszeń” a – ”siedzę u Pani Dyrektor”. Przekazuję Pani Dyrektor, że niebezpiecznie po ukąszeniu jest tak do 15-20 minut a potem może Kuba jechać na rowerze do domu. W przeciągu pół godziny powinna być tam Kasia.  Przepraszam za kłopot, rozłączamy się. Jestem pewna, że jeżeli do pięciu minut od ukąszenia oprócz lekkiego spuchnięcia ramienia nic nie będzie się działo – to można odetchnąć z ulgą. Ale czekam 15 min. I dzwonię znowu. Wszystko jest w porządku i Kuba jedzie do domu. Oczywiście adrenalina w strzykawkoampułce jest w lodówce w domu, a nie w szkole… Odwołujemy alarm u Filipa – niech spokojnie wraca do pracy. Przekazujemy Kasi, że ma do nas zadzwonić jak popatrzy na ramię Kuby. Dzwoni. Opuchlizna zeszła a miejsca ukłucia nie widać… Pewnie jakieś osowate tylko uszczypnęło Kubusia szczękoczółkami… Nic się nie stało, ale dobrze, że synuś przytomnie poszedł do sekretariatu szkoły. Nota bene śmiejemy się z Panem Mężem, znowu mając w oczach barwy nurkowania spokojnego, że zawsze jak tylko wyjedziemy na jakąś chwilę z domu, to nasz mały deficyt uwagi musi o tą uwagę zadbać – tylko dlaczego w szkole?… Wzdychamy.
Ostatnio tzn. w zeszłym roku, jak wyjechaliśmy sami na tydzień – nasz Kubuś miał, straszne w swoim odczuciu, boleści w łokciu i szukał pomocy u wuefisty… Wychodzimy na rodziców oddających się przyjemnościom relaksu poza granicami kraju a biedne dziecko musi prosić o opiekę u nauczycieli… Wtedy pewnie nasze raz do roku zmienia się w wyobraźni rzeczonych nauczycieli w stan permanentny… A swoją drogą jak jesteśmy w domu, to jest spokój… No i na całe szczęście :) Byle trudności poza naszą obecnością nie były groźne… To postrzeganie nas jako rodziców nie do końca odpowiedzialnych weźmiemy na przysłowiową klatę… Łącznie z życzeniami od Pani Dyrektor – Proszę spokojnie odpoczywać, wszystko jest opanowane ;D

Gdy Kasia kończy opisywać stan ramienia Kuby bez zauważalnych śladów po ukąszeniu a ja już chcę się rozłączyć słyszę – mamo jeszcze jedno. Czyżbym miała się szykować do kolejnego jumpa? Słyszę – musiałam iść w szkole do higienistki, bo strasznie mnie bolało ucho od kolczyka i okropnie spuchło… Pani wyciągnęła mi kolczyk i wypłynęło strasznie dużo ropy. Jak to?… Przecież wieczorem nic ci nie było… – mówię. No…, rano mi spuchło. Dostaję zdjęcie ucha – spuchnięte jak diabli. Masakra… Przekazuję informacje co do leczenia stanu zapalnego małżowiny usznej. Załatwiam telefonicznie maść z antybiotykiem. I odhaczamy kolejne westchnienie… 

Stresujące telefony plus serpentyny chorwackich gór powodują u mnie nagły napad choroby lokomocyjnej. Mówiłam, jakieś trzy godziny temu, że musimy zrobić przerwę na jedzenie i teraz jestem zła, ponieważ Mati wydłużał czas do obiadowej przerwy w podróży chcąc jak najszybciej dojechać do Svety Mariny.  Panu Mężowi trudno jest zrozumieć moje problemy, ponieważ jego żołądek wytrzymuje niespotykanie dobrze i głód, i przejedzenie a mój wytrzymuje jakby inaczej. Na dodatek Pan Mąż nie ma pojęcia co to jest choroba lokomocyjna, czy też morska a ja i owszem – wiem i to dobrze… Czuję się fatalnie. Muszę dwa razy wysiąść z auta, żeby się przewietrzyć. Także pomimo tylko 40 kilometrów na miejsce, musimy zatrzymać się w przydrożnej restauracji na obiad. Jedzenie jest smaczne. Ja jem medaliony wieprzowe w sosie pieczarkowo-śmietanowym z istriańskim makaronem i zupę pomidorową a Mati rosół, swojską kiełbasę pieczoną w tłuszczu i zasmażaną kapustę plus razem wcinamy sałatkę szopską. Płacimy 250 kun – co daje równowartość naszych 150 złotych. Nie tak źle, jak na nasze chorwackie doświadczenia z żeglarskich portów – gdzie za kilogram ryby trzeba zapłacić 600 zł. 

Jedziemy dalej –  ja już bez choroby lokomocyjnej, którą przegoniły pełny żołądek i chwila odpoczynku od serpentyn, a Pan Mąż bez marudzącej o rzeczonej chorobie Pani Żony ;D

Najpierw, jak zawsze zatrzymujemy się w Labinie, żeby zrobić małe zakupy w Lidlu i za chwilę już wjeżdżamy w drogę stromo prowadzącą do Svety Mariny – naszego ulubionego w Chorwacji campingu Marina.

Wrześniowa roślinność Chorwacji, tak jak ta w Polsce, zaczyna już przybierać szatę jesiennych przebarwień. W świetle popołudniowego słońca droga z rosnącymi przy niej drzewami wygląda pięknie.

A im jesteśmy bliżej wybrzeża z campingiem, tym więcej jest moich ukochanych drzew piniowych, rosnących tutaj w pochyleniu do drogi – jakby się witały z tymi, co jadą odpoczywać w Marinie :)

Mam takie miejsce przy zjeździe na camping, gdzie zawsze proszę Matiego, żeby się zatrzymał. Miejsce z widokiem na naszą zatokę.

Pierwszy raz mówię ”dzień dobry” naszej zatoczce porą późnego lata i jestem zachwycona jej złoto-błękitną, już prawie jesienną, odsłoną…

Szybko się rozpakowujemy w naszym na 8 dni, małym domku. Mati idzie pozałatwiać formalności do bazy nurkowej – musi się zgłosić, że dojechał na kurs. Przebieramy się w stroje. Zabieramy maski, rurki, płetwy, rękawiczki (moje śliczne nowe :) ), aparat fotograficzny i pędzimy do wody. Nie mogę się doczekać, żeby się zanurzyć i zmyć trudy podróży. 

Zrobiło się późno – jest 19.00. Zdjęć to już chyba nie zrobię – latarka została w domku… Nie sądziłam, że tak szybko się ściemni… Pan Mąż wchodzi do wody pierwszy i?… I jęczy, że woda jest zimna…

Jak zwykle – wzdycham i wskakuję od razu się zanurzając w cudownie chłodnej wodzie. No chodź wołam… 
Ok – śmieje się Pan Mąż.

I stoi dalej – Pan Maż zimną wodę lubi inaczej, gdy nie ma suchego skafandra na sobie. Nic – płynę sama. Światła za chwilę nie będzie w ogóle. Okazuje się, że miałam rację – bez latarki, ani rusz. Udaje mi się zrobić tylko falujące wodorosty, które w tym wieczornym świetle malują na zdjęciu, wg mnie całkiem ładny obraz :)

Pan Mąż podpływa do mnie – dał radę się zanurzyć i teraz już razem cieszymy się wieczornym pływaniem w Adriatyku. Jest cudnie… Pływamy jednak nie za długo – jesteśmy bez pianek i nie ma co przesadzać ryzykując przeziębieniem, które może zablokować nurkowanie. Tym bardziej, że byłam przeziębiona w zeszłym tygodniu i mam  pokataralnie  trochę problemów z uchem. Nie mówiąc o tym, że przeziębienie Matiego na kursie nurkowym byłoby fatalnym zbiegiem okoliczności. Także wyskakujemy z wody fantastycznie orzeźwieni i szybko biegniemy do domku, a zatoka pomału otula się zmrokiem rozświetlanym światłem księżyca malującego migocącą aleję na wodzie.

Prysznic, mały drink przed snem i wskakujemy do łóżka. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Od jutra pewnie będziemy zmęczeni nie mniej a na pewno Pan Mąż – kurs nurkowy instruktorski do łatwych nie należy. Ja natomiast, jak to zwykle bywa, dam sobie w kość pływaniem i eskapadami fotograficznymi. Także zmęczeni będziemy, ale będzie to zmęczenie bezdyskusyjnie przyjemne i na własne życzenie :D 

Przed samym snem wysyłam jeszcze do wszystkich dzieciaków ”kolorowych snów” z buziakami. Odpowiedź dostaję tylko od Filipa. Brak odpowiedzi od Kuby, to raczej norma, ale brak odpowiedzi ze strony Kasi – to nie jest norma. Pytam się sms-owo Filipa – czy wszyscy są w domu. Brak odzewu. Siadam na łóżku – szykując się do kolejnego rodzicielskiego jumpa. Dzwonię do Kasieńki – na całe szczęście odbiera. Gdzie jesteś? – pytam. Na koncercie – odpowiada córeczka głosikiem wskazującym na spożycie pewnej ilości niebezprocentowych napoi. Hmmm. Niby dziecko dorosłe. Niby może wypić trochę alkoholu. Ale po pierwsze – wyjechaliśmy i mieli się sobą wzajemnie opiekować, po drugie – jest piątkowa noc, jutro córcia idzie na całonocną osiemnastkę a matura za pasem. Moim zdaniem dwie imprezy pod rząd w roku maturalnym, kiedy trzeba się w weekend niestety pouczyć – to za dużo. A głos wskazuje na większą ilość niekorzystnych procentów, niż byśmy sobie życzyli. Wyłuszczam Pani Katarzynie co o tym myślę – na co słyszę, że absolutnie nic a nic alkoholowo się nie działo. Był sam soczek i coca-cola… Nie dyskutuję, tylko proszę o kontakt z bratem i zmówienie wyżej wymienionego z samochodem na godzinę 23.00 (jest 22 z minutami), plus zapodanie sobie napojów typu herbata, poprawiających obecny stan głosu. Dodatkowo proszę o telefon zwrotny – nie sms – po powrocie do domu. Po uzgodnieniu wszystkiego oraz po telefonie do syna mającego przywieźć siostrę do domu, kładziemy się nareszcie spać. Godzina 23.10 – telefon od Kasieńki jest. Głos córeczki wraca do pewnych norm – co sugeruje wypicie więcej niż jednej herbaty ;) Wysyłam telefonicznie średnią latorośl do łóżka, przesyłam buziaki Filipowi. Kuba całą aferę przespał ;D

W końcu spokojnie zasypiam – O Matko…. Jak trudno być Matką…

I dzień

Budzimy się około godziny siódmej rano. Mati zaczyna zajęcia o godz. 9.00. Pijemy kawkę, Mati je śniadanie – ja zjem później. Mam czas. Idziemy do bazy razem. Odprowadzę z bazy na zajęcia wykładowe Pana Męża i kupię w sklepiku masło, o którym zapomnieliśmy przy okazji wczorajszych zakupów. Wczoraj Chorwacja powitała nas pięknym słońcem i 28 °C a dzisiaj poranek jest raczej deszczowy i chłodny. Nad całą zatoką wiszą ciężkie chmury, chociaż accuweather podaje, że świeci słońce… ?…

Cóż słońce świeci, ale tak jakby poza naszą zatoką ;D

Mati zostaje na kursie, ja wracam ze sklepu, jem śniadanie i nagle zrywa się armagedon burzowy… Z gradem! Coś mi się wydaje, że odeśpię dzisiaj zaległości z ostatnich trzech tygodni… :D  O pływaniu w samotności, w taką pogodę – nie mowy. Wskakuję do łóżka, piszę bloga, trochę drzemię, piję drugą kawkę. Mati wpada na chwilę pomiędzy wykładami a potem znowu i znowu – to pomiędzy wykładami, to przed nurkowaniem. Rozmawiam z córeczką, żeby nie powtórzyła się sytuacja z dnia poprzedniego. Ustalamy zasady poza naszym byciem w domu (a właściwie przypominam je) oraz zasady powrotu z dzisiejszej osiemnastki u przyjaciółki Kasi. Urodziny są w restauracji, 20 kilometrów od domu i musi Kasia nad ranem wrócić, impreza jest bez noclegu. Ustalamy, że albo zabierze się ze znajomymi, albo odbierze ją Filip.  Filip pod tym względem jest niesamowity. Nie ważne – wieczór, noc, rano, nad ranem. Siostra, czy brat – wozi ich wszędzie i odbiera zewsząd. Super mieć takiego brata, który nie mówi – spadajcie. A przecież młodsze rodzeństwo nie zawsze miodem opływa… Naprawdę uwierzcie, taki brat jak nasze najstarsze dziecko – to skarb. Nie mówiąc na ile nam, rodzicom, to ułatwia życie… :)

Po rozmowie z Kasią znowu piszę bloga i tak sobie spędzam praktycznie cały dzień w łóżeczku ;D

Około godziny 17.00 wychodzi słoneczko – zastanawiam się, czy uda mi się zanurkować, czy dopiero jutro rano?… Podczas jednej przerwy pomiędzy wykładami ustaliliśmy z Matim, że musimy nurkować z samego rana, ponieważ potem może być problem z czasem prywatnym. Kurs jest naprawdę intensywny. Na dodatek prowadzony w języku niemieckim, który dla Pana Męża jest językiem, w przeciwieństwie do angielskiego, na niezbyt wysokim poziomie opanowania, więc wymaga od niego bardzo wysokiego poziomu skupienia, co męczy podwójnie – trudny kurs, w języku obcym. Dobrze, że na kursie, gdy nie rozumie może pytać po angielsku. Ale widzę, że zmęczenie z przerwy na przerwę u niego narasta, więc nie wiem, czy jednak wspólnego nura sobie nie odpuścimy…

Mateo wraca dopiero o godz. 18.00 i to w stanie mówiącym, że nie będzie się w stanie przez najbliższą godzinę praktycznie ruszyć. Ma rzut okropnego bólu głowy. Jest to w sumie normalne po pierwszym nurze u Pana Męża, ale tym razem ból głowy jest absolutnie ścinający. Szybko daję bidulkowi Nimesil, wodę, herbatę z miodem i dopiero potem wykończony adept instruktorstwa nurkowego jest w stanie powiedzieć jak było. Okazało się, że był prowadzącym grupę na pierwszym kursowym nurkowaniu i jak to zwykle bywa, musiało coś się przy pokazowych staraniach wydarzyć. Puściły Panu Mężowi rzepy z jacketu po lewej stronie i odpadł mu balast. Mati balast pozbierał, ale od tego momentu musiał płynąć z balastem w ręce po stronie komputera, żeby być równo dociążonym, więc praktycznie stracił możliwość patrzenia na kompas, pomiar głębokości, czy czas nurkowania. W sumie poszło Panu Mężowi i tak nieźle, ale było trochę chaosu w uporządkowaniu przebiegu nurkowania, ponieważ pozostali z grupy chcieli mu pomóc z powrotem założyć balast. Niestety budowa jacketu uniemożliwiała zrobienie tego, bez rozebrania – a chaos, wiadomo daje punkty ujemne. Z drugiej strony, jak wszystko idzie gładko – to mniej się uczysz… Cały dzień w języku niemieckim, plus awaria pod wodą – nie z mojego Pana Męża pożytku już dzisiaj nie będzie. Proszę, żeby odpoczywał a ja biorę moją lufę i idę na zachmurzony dzisiaj i wietrzny klif naszej zatoki.

Pływając bardzo się boję fal, natomiast gdy stoję na brzegu nieodmiennie zachwycają mnie swoim pięknem i potęgą żywiołu jakim jest woda.

Wiatr jest silny i trochę miota żerującą nad taflą morza młodą mewą srebrzystą (Larus argentatus).

Zawsze, gdy patrzę na walczące nad rozfalowanym morzem z wiatrem mewy, zaczyna śpiewać mi w myślach fragment z naszej rodzinnej, norweskiej oceanicznej piosenki, do której napisałam słowa a Filip pochylił się nad muzyką.

“…Mewo co krzyczysz w przestworzach nieba,
wielkim wiatrem targana. 
Weź moje smutne myśli przepastne,
wykrzycz je niebu kochana.
Niechaj utoną w bezkresnych wodach,
spokojne będzie me serce. 
W sercu spokojnym nad brzegiem morza
piękne się rodzą wiersze.

Wiersz o miłości co jest spełniona,
o tym jak piękne jest życie.
A życie piękne właśnie dlatego,
że jest w nim silne uczucie.
Bo nie z troskami, tylko z miłością
warto podążać drogą.
Patrząc w ocean z zachwytem w oczach,
przyjmując swój los z pokorą…”

Te słowa, razem z rozedrganym morzem i walczącą z wiatrem mewą, zawieszają mnie na tym, jak czasami moje myśli i serce miotają się ponad wzburzonymi wodami dnia codziennego. Dobrze, że w życiu są też chwile wyciszonego morza i słonecznych, pełnych spokoju spojrzeń… :)

Idę klifem fotografując rosnące tu pomiędzy skałami rośliny (…)

(…)

W tych surowych skalnych warunkach, narażone na powietrze nasycone morską solą i sztormowe wiatry radzą sobie świetnie i wyglądają pięknie.

Spędzam na klifie ponad godzinę najpierw chodząc a potem po prostu siedząc na skałach i wchłaniając piękno burzowego morza. 

Nic więcej tylko ja, cisza, szum wiatru, morze i miotane wiatrem mewy…

Jeszcze tylko jedno spojrzenie na fale.

Właściwie dwa spojrzenia ;D

I zmęczona wiatrem wracam do naszego campingowego domku, i Pana Męża. Mam nadzieję, że już trochę oprzytomniał. Chciałabym spędzić wieczór przy kolacji, w którejś z campingowych restauracyjek.

Biegnę, tak więc do Pana Męża a Pan Mąż? A Pan Mąż wypoczęty, w świetnym nastroju, burzy moje plany spokojnego małżeńskiego wieczoru w knajpce przy świeczkach mówiąc, że mamy zaproszenie na grilla do domku z uczestnikami kursu. Dwadzieścia osób mówiących po niemiecku i ja, która mówię i rozumiem po niemiecku – ani słowa. Sam fakt, że będą non stop mówić po niemiecku i tylko do mnie raz na jakiś czas po angielsku, w którym to języku mam jakieś możliwości komunikacyjne, ale na pewno nie w momencie, gdy znajduję się na wysokim poziomie stresu komunikacyjnego przy nowo poznanych człowiekach powoduje, że czuję się szczęśliwa mocno inaczej… Wysyłam Matiego samego. Pan Mąż jednak odmawia pójścia beze mnie twierdząc, że spytał tylko tak, ponieważ ze względu na zmęczenie też nie chce iść. Próbuję jeszcze przekonać Matiego do pójścia na grilla – nie chcę mu stawać na drodze nawiązywania znajomości kursowych. Ale nic z tego – Pan Mąż zostaje ze swoją Żoną Dzikuską i koniec końców spędzamy spokojny wieczór w małej, nastrojowej restauracyjce – Bistro Punta, gdzie posiłki podaje przemiła, uśmiechnięta kelnerka.. Siedzimy sobie przy świeczkach, popijając białe winko i jedząc pyszne ryby. Swoją drogą nie wiedziałam, że można jeść scorpenę – jest pyszna. Taki spokojny wieczór absolutnie nam się należał :)

Idziemy spać. Pan Mąż zapowiedział wspólne nurkowanie o świcie. Patrząc na zmęczenie Matiego nie jestem przekonana co do słuszności tej drogi. Natomiast Pan Mąż jest tutaj kategoryczny i mówi, że chce sobie zanurkować na luzie, bez kursowego stresu i wysiłku robienia trudnych ćwiczeń. Nastawiamy budziki na godz. 6.15. Wschód słońca ma być o godz. 6.50. Powinniśmy do tego czasu dać radę poubierać się w szpej nurkowy. Nie możemy zacząć nurkować  później – poranne zajęcia zaczynają się znowu o godz. 9.00 rano. I tak będzie codziennie. Ja mam przed sobą na pewno nie do końca przespaną noc, w oczekiwaniu na powrót Kasieńki z osiemnastki przyjaciółki. Ostatecznie ma wrócić ze znajomymi nad ranem. Po porannej rozmowie, córeczka jest w stałym kontakcie telefonicznym i ląduje w domu w łóżeczku przed piątą nad ranem. A ja dopiero wtedy zasypiam spokojnym, głębokim snem.

II dzień

Budzik dzwoniący trochę ponad godzinę później, jest dla mnie absolutnym wyrwaniem w środku ciemnej nocy. Ale nie ma co marudzić – odeśpię imprezę córki później… ;) 

Ubieramy się. Zamiast śniadania, tylko parę łyków wody. I tak się nam żołądki jeszcze nie obudziły – i już idziemy na plażę, z której będziemy nurkować. Pan Mąż dzielnie walczy na zejściu do plaży z niezbyt poręcznym wózkiem wypełnionym resztą sprzętu, którą będziemy ubierać dopiero na plaży. Nie bardzo da się przemieszczać w płetwach a butle z powietrzem są bardzo ciężkie. Dlatego wózeczek jest tutaj jak najbardziej na miejscu ;)

Na plaży jesteśmy dosłownie chwilę po wschodzie słońca. Nikogo nie ma.

Jest przepięknie. Morze spokojne, lekko tylko się marszczy – jakby jeszcze trochę  utrzymywało marsowe oblicze po wczorajszym wybuchu gniewu.

W oddali zaczynają śpiewać ptaki i krzyczeć mewy. Powoli się zanurzamy w podwodny świat. Niestety o tej porze światło jest jeszcze za słabe a moja latarka, specjalnie kupiona z żółtym światłem dla podparcia piękna fauny i flory Adriatyku, świeci fatalnie. Z dystansu praktycznie nie widać światła, a z bliska padając bezpośrednio na obiekt fotografowany rozświetla tylko punktowo – co daje efekt bardziej niż marny… Pan Mąż swojej urodzinowej latarki nurkowej nie zabrał – no bo przecież mamy Twoją, więc po co? No to nie damy rady zrobić zbyt wiele o tej porze dnia, jeżeli chodzi o mega fotografię podwodną… Nic, płyniemy. Płyniemy w kierunku miejsca, gdzie podobno teraz osiedliła się duża ośmiornica. Bardzo chciałabym ja spotkać i sfotografować – nawet w takich warunkach… Niestety od początku nurkowania coś jest nie tak. Butlę mam przypiętą do jacketu jakby za nisko, jacket leży niekomfortowo, nie potrafię wyrównać pływalności, z którą od jakiegoś czasu nie miałam już większych problemów. Jakaś masakra. Próbuję coś sfotografować, ale nie bardzo nawet potrafię ustawić się dobrze w stosunku do tego, co chcę zatrzymać w stop klatce. Nagle Mati coś mi poprawia przy butli i pokazuje zawracamy – no to już przerażenie chwyta mnie za gardło… Mówię sobie – oddychaj spokojnie, jakby co powietrze da Ci przecież osobisty Pan Mąż. Płynę chwilę spokojnie oddychając a tu widzę moją latarkę spokojnie leżącą na podwodnej skałce – Mati ją zgubił i zawrócił, żeby poszukać. Oddycham z ulgą – z butlę wszystko ok. Zawracamy i płyniemy szukać ośmiornicy. Ja dalej walczę z pływalnością. Mój Guru Nurkowy widzi, że coś mi nie idzie i co chwilę pyta, czy ok? Oddaję okejki z coraz większą wściekłością. A co co mam pokazać?!… Że wszystko co mam na sobie jest nie ok!? W końcu Guru Nurkowy odpuszcza mi spłuczką powietrze z prawej strony jacketu – jest trochę lepiej. Jeszcze nie czuję, gdzie mi się zbiera nadmiar powietrza zaburzający moją pływalność. Po fakcie, na powierzchni słyszę, że jak z inflatora już nie schodzi to trzeba spłuczkami. No, teorię to ja znam, ale pod wodą się gubię. Nie rozumiem co się dzieje… Ostanie nurkowania, gdy pływaliśmy na żaglach były extra, a tutaj taka męczarnia – może raz na jakiś czas małżeńskie nurkowanie musi być fantastyczne inaczej?… ;) 

Jakoś daję zrobić  parę fotek, ale nie jest to mistrzostwo świata – nawet w mojej kategorii umiejętności fotograficznych…

Rozgwiazda pospolita.

Ukwiałki z rodziny koralowców sześciopromiennych (Hexacorallia).

Amarell (Diplodus vulgaris) z barweną  (Mullus surmuletus)  

Krab pustelnik (Paguroidea).

Stadko jeżowców (Echinoidea).

Ukwiał z gatunku ukwiała złotego (Condylactis aurantiaca).

Zdjęcia jak widać są średnie – natomiast kosztowały mnie sporo wysiłku, żeby w ogóle dać radę zatrzymać się bez wzburzenia dna i jednocześnie nie wyskoczyć za wysoko. Dlatego je zamieszczam. No i z drugiej strony pomimo braku ostrości, jednak przedstawiają to co spotkaliśmy nurkując o świcie :)

Niestety ośmiornicy nie spotkaliśmy… Zamiast ośmiornicy natknęliśmy się na całe mnóstwo pogruchotanych odnóży krabów i muszli – znaczy się Pan, lub Pani Ośmiornica tutaj jest i sieje spustoszenie żerując….

Cóż po tym wyczekanym, acz nie do końca udanym nurkowaniu pozostało mi przy szlakowskazie podwodnym do bazy zrobić…. Okejkę ;D

Wychodzimy z wody. Zrobiliśmy 50-cio minutowego nura i byliśmy na 12 metrach – zaczynam się przyzwyczajać do tych głębokości :) Zrobiło się zdecydowanie za późno – jest godz. 8.30. Mati ma tylko pół godziny na przebranie się i zjedzenie śniadania – co w przypadku konieczności wypłukana całego sprzętu, ściągnięcia mokrych mocno przylegających do ciała pianek i rozklarowania butli, żeby je zostawić do ponownego nabicia, nie jest wcale tak dużą ilością czasu, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Mati ogarnia tylko to co jest dla niego niezbędne, je śniadanie i zmyka a ja spokojnie wszystko płuczę, sprzątam, biorę prysznic i z kawką na tarasie przeglądam zdjęcia – zrobiło się całkiem ciepło i nawet trochę świeci słońce. Coś nam póki co pogoda nie za bardzo dopisuje, ale z drugiej strony czas z szumem fal w tle, zdjęciami i pisaniem poza codziennością jest cennym odpoczynkiem. Po dwóch godzinach znowu zaczyna się chmurzyć, więc zmykam dalej pisać do domku, na kanapę – i jest mi całkiem dobrze :)

Ja leniuchuję na całego, a Mati dzielnie walczy na kursie i jak się okazuje, dzisiaj wszystko idzie Panu Mężowi wyśmienicie ;D

Około godziny siedemnastej znowu wychodzi trochę słońca, więc postanawiam szybko to wykorzystać. Wskakuję w piankę, biorę latarkę (chociaż nie wiem po co?), aparat fotograficzny (to już wiem po co ;) ), maskę, rurkę, płetwy i idę na snorka. W wodzie okazuje się, że dosyć mocno faluje, ale nie na tyle, żebym nie dała rady popływać.

Widzę, że z wody wystają wystrzelone bojki nurkowe.

Myślę sobie – może to mój Pan Mąż, gdzieś tutaj ćwiczy. Zanurzam się – nie, to nie on. Ale z drugiej strony, myślę – może poczekam i popatrzę – a nóż widelec mój Guru Nurkowy, gdzieś się tutaj też pojawi. I co? Oczywiście mam rację, podpływa kolejna grupa nurków i okazuje się, że to właśnie jest grupa od bojek i jest w niej Mati. Trzeba zrobić Panu Mężowi parę stop klatek z ćwiczeń bojkowych – oto one :)

Pan Mąż – to ten w żółciutkich płetwach i z żółciutką butlą ;)

Zostawiam Matiego oraz jego grupę i płynę w stronę moich atrakcji tzn. flory i fauny podwodnej :) Pływam 55 minut, robię na płetwie 1,5 kilometra, co przy jednoczesnym robieniu zdjęć oraz konieczności powalczenia w miejscu z falą i pływami, dla uzyskania jako takiej stabilności do cyknięcia fotek – nie jest najgorszym wynikiem.

Udaje mi się sfotografować:
Żerującą wśród wodorostów porastających podwodne skały, ławicę ryb z gatunku sarpa (Sarpa salpa)

ukwiała z gatunku koralowców sześciopromiennych (Apitasia mutabilis),

ławicę z mnóstwem niedużych, mieniących się w wodzie rybek (…)

ciekawsko przyglądającą mi się zza kamienia rybkę z rodziny ślizgowatych (Blenniidae) – ślizg nakrapiany (Lipophrys  pholis)

i jeszcze jedną z tej samej rodziny, ale zupełnie inaczej wyglądającą z gatunku ślizga prążkowanego (Parrablenius gattorugine)

Jak już kiedyś pisałam – uwielbiam te rybki. Są ciekawskie a na głowach maja śmieszne, jakby czułki – przypominające małe drzewka. No i jak się nimi nie zachwycać :)

Na deser robię sobie ucztę w postaci fotografowania kraba, który początkowo nie ucieka, chociaż z reguły z krabami tak bywa, tylko przygląda mi się spośród pięknych wodorostów. Wyglądem absolutnie przypomina mi Yodę z gwiezdnych wojen ;D

Po dłuższej chwili pozowania oraz przewracania w lewo i prawo oczami, jednak Pan Krab vel Yoda, decyduje się na ucieczkę i zwiewa bokiem, jak to kraby w zwyczaju mają – jeśli uciekają to na kraba, bokiem ;D

Wyskakuję z wody strasznie zmęczona i zmarznięta. Woda ma około 16 °C, więc po prawie godzinnym snorkowaniu ma prawo mi być zimno. Pędzę pod prysznic. Potem z Panem Mężem jemy makaron ze szpinakiem, który zwykle Pan Mąż przygotowuje przepyszny, więc tym razem pomimo dużego zmęczenia też stwierdza, że to on gotuje. Chce niestety przedobrzyć dodając do makaronu paprykę słodką i… ostrą. O Matko! Ale ostre. Jestem nieszczęśliwa, ponieważ moje ulubione danie muszę połknąć praktycznie się krztusząc. Staram się wygrzebać drobno pokrojoną papryczkę chili, żeby jej nie jeść – spróbujcie to zrobić… Nie ma szans. Cóż…, ale  w końcu żołądki mamy pełne, a że mój palący – to jakoś przeżyję ;)

Zmykamy spać – chcemy rano wstać o świcie na nura ze mną. Tym razem krótszego, żeby nie było znowu gonitwy przed kursem… Jeszcze tylko buziaczki smsowe dla dzieciaków na dobranoc. Dzisiaj ugotowali na obiad?… McDonalda. Nie ma to jak zdrowe odżywianie pod nieobecność staruszków ;D Zasypiamy. Niestety po jakiejś godzinie, budzi nas tzn. mnie a ja budzę Pana Męża, straszna wichura i deszcz. Musimy wszystko pozbierać z tarasu do domku. A jest co zbierać – pianki, suszarkę z ręcznikami, materace z leżaków i pełno łatwych do rozrzucenia przez wiatr drobiazgów, typu: rurki, maski, rękawiczki do nurkowania itd. W około 10 minut się ogarniamy z zabezpieczeniem rzeczy, marzniemy przy tym okropnie – zrobiło się strasznie zimno. W końcu wracamy do łóżka i zasypiamy przy dźwiękach bębniącego o dach deszczu.

III dzień

Budzik nastawiony na poranne nurkowanie – dzwoni o godz. 6.15. Wychodzę na dwór i widzę, że nie ma mowy o moim schodzeniu pod wodę. Wieje i słychać, że morze spokojnym nie jest. A ja jeżeli są duże fale wpadam w panikę i nie radzę sobie zupełnie. W takich warunkach do wody raczej nie wchodzę. Wskakujemy jeszcze na godzinkę do łóżek z nadzieją, że pogoda się uspokoi przed zajęciami Matiego.

Niestety po śniadaniu pogoda coraz bardziej się załamuje. Strasznie wieje. Patrzę z trwogą za okno.

Pan Mąż ma zapowiedziane dzisiaj zajęcia na ABC tzn. tylko z rurką, maską, no i płetwami. Na takiej fali??? :o

Pogoda do takich ćwiczeń, kiedy nie siedzisz cały czas pod wodą, jak widać jest niezbyt sprzyjająca. Ale Pan Mąż dzielnie idzie, póki co w kurtce i czapce.

Po przewidywalnym czasie potrzebnym do wejścia do wody: przebranie, briefing, dotarcie do kei – czyli na kursie około godziny, ubieram kurtkę, zabezpieczam aparat przeźroczystym workiem (osłania aparat a nie blokuje dostępu światła) i idę spróbować sfotografować wyczyny grupy kursantów widoczne ponad powierzchnią wody. No nie zazdroszczę…

Wyjście na brzeg bez pomocy liny – jest niemożliwe…

Jeżeli myślicie, że to co wykonuje Pan Mąż, to okejki – to jesteście w błędzie. Jeden z instruktorów – Jens, cały kurs śmiejąc się z ćwiczących nieboraków, powtarza – mmmmm i pokazuje pozycję medytowania – no to Pan Mąż do Pana Instruktora Jensa medytuje ;D  

Mati wraca po prawie czterech godzinach – zupełnie wykończony i zmarznięty . W wodzie spędził trzy i pół godziny a na ABC nie da się ćwiczyć w suchym skafandrze, ponieważ ma się w nim za dużą wyporność i za małą zwinność w ruchach. Nie dotyczy to oczywiście instruktorów, którzy nie muszą ogarniać się w wodzie jak piskorze, tylko spokojnie obserwują i notują dokonania, bądź niedokonania nieboraków zmagających się z przeciwnościami przyrody, plus trudnymi ćwiczeniami ;) A jako, że wytrenowani trzy gwiazdkowi instruktorzy z CMAS w bojach są – to byle załamanie pogody wrażenia na nich nie robi ;D

Gdy mi Pan Mąż opowiada co musieli zrobić – to osobiście zaczynam wierzyć w nadludzkie siły kursantów, przyszłych instruktorów.

Po pierwsze musieli zejść na 5 metrów, przepłynąć 25 metrów bez zmiany głębokości i na koniec jeszcze zawiązać węzeł ratowniczy pod czujnym okiem instruktora w pełnym szpeju nurkowym. Dobrze, że na koniec sierpnia Mati zdał na sternika morskiego – ma węzły w małym palcu ;) Ale nie wiedział wcześniej, przed rozpoczęciem tego etapu testu, że trzeba będzie takowe wiązać pod wodą po przepłynięciu 25 metrów na ABC. Potem musieli z zanurzoną głową wytrzymać minutę na bezdechu, a potem jeszcze zejść na 10 metrów – zaznaczam, cały czas tylko z rurką, bez butli z powietrzem i automatu. A po zejściu na 10 metrów znowu niespodzianka – trzeba było się podpisać na tabliczce. I to wszystko adepci instruktorskiej kadry nurkowej robili przy sztormowej pogodzie, lejącym deszczu i wietrze Bora, który co prawda w porcie wiał mniej, ale powodował silne prądy pod wodą, z którymi trzeba było walczyć. Pan Mąż na całe szczęście wszystko zaliczył, ale nie pytajcie jak po tym zaliczeniu wyglądał.

A to jeszcze nie koniec. Przerwa na lancz i z powrotem do wody. Tym razem w szpeju nurkowym,

ale też niegłęboko i znowu ćwiczenia.

Co prawda pogoda się znacząco poprawiła, jeżeli chodzi o słońce, ale jeżeli chodzi o wiatr – to nasza Bora rozhulała się na dobre, wieje około 100 km/h.

W tym przypadku – im płycej, tym przy takim wietrze gorsze prądy podwodne, czyli wysiłek większy…

Ja się na wchodzenie do wody na pewno w takich warunkach nie mogę zdecydować. Tym bardziej, że jestem sama. Ale jakbym nie była sama, to też nikt by mnie do tak karkołomnego kroku nie zmusił… Posyłam ciepłe myśli i trzymanie kciuków do Pana Męża a sama idę na klif sfotografować szalejącą Borę.
Na klifie nie mogę ustać – muszę usiąść. Mam wrażenie, że wiatr mnie przewróci a robiąc zdjęcia, ledwo mogę oddychać.

Jakim sposobem mewy dają rade latać – pozostanie dla mnie, jako nie mewy, tajemnicą.

Z klifu idę prosto do campingowego sklepiku po pieczywo, które nam się skończyło i po drodze, w bardziej osłoniętych od wiatru miejscach, postanawiam pofocić późnoletnią roślinność Chorwacji.

Oleandry (Nerium oleander)

Śliczne jasnofioletowe kwiatki (…)

Figowce (Ficus carica) z jednej strony z przebarwionymi jesiennie liśćmi i

z przejrzałymi, pękniętymi figami,

których słodycz wyjadają osowate (Vespidae)

a z drugiej strony – cały czas na nowo owocujące.

Kwitnące przepięknie juki  z rodzaju juki wspaniałej (Yucca gloriosa)- z błyszczącymi kroplami po porannym deszczu.

Miodowe lipy (Tilia)

Brązowiejące igły piniowych sosen (Pinus pinea).

Dojrzałe i dojrzewające oliwki z gatunku oliwki europejskiej (Olea europaea).

Pachnące kuchennymi przyprawami ciągnące się żywopłoty wawrzynu szlachetnego (Laurus nobilis), którego liście tak chętnie wykorzystujemy przy przyrządzaniu codziennych posiłków. Pierwszy raz widzę, jak wawrzyn kwitnie.

I jeszcze rozmaryn lekarski ( Rosmarinus officinalis)- też wykorzystywany do tworzenia pięknych, aromatycznych żywopłotów.

Wracam z zakupów i focenia do domku, trochę upojona słońcem i zapachami ziół. Czekając na Matiego, zajmuję się sprawami zawodowymi. Niestety nie mam czasu ani na zdjęcia , ani na bloga. W końcu dołącza do mnie mój dzielny Guru Nurkowy. Ledwo trzymający się na nogach (już się pomału do takiego widoku Pana Męża przyzwyczajam ;) ), ale szczęśliwy, ponieważ wszystko zaliczył. Jest godzina siedemnasta z minutami. Cieszę się, że dzisiaj kurs się skończył trochę wcześniej. Ale jak wiadomo – w życiu nie należy się cieszyć, póki nie upewnisz się, czy jest czym… Mati mówi, że pójdziemy szybko coś zjeść, bo potem na godz. 19.00 ma umówioną rozmowę z szefem instruktorów – Peterem. W takim razie nici ze wspólnego wieczoru – musi wystarczyć szybka wspólna kolacja… Pozostaje mi się cieszyć tym co mam – czyli okruchami w postaci pozakursowej obecności Pana Męża ;)

Idziemy na kolację do ”Gardin” – innej, niż poprzednio knajpka campingowa. A tam cała ekipa instruktorska. Ze wszystkimi się witam, zamieniamy kilka słów – ja oczywiście na stresie językowym, ale jest całkiem nieźle ;) i idziemy z Matim do środka restauracji, żeby zamówić obiad. Instruktorzy okazują się być bardzo sympatyczni – takie swojaki :)

Zamawiamy, tutaj na odmianę, u niezbyt miło wyglądającej kelnerki obiad – w naszym mniemaniu rybę z frytkami i sałatką grecką. Czekamy naprawdę długo – około czterdziestu minut. W międzyczasie podchodzi do nas Peter i mówi, że można tutaj zjeść kraba. Nie możemy się dogadać – jakiego. Peter pyta kolegów instruktorów, ale też nie wiedzą. W końcu kto, jak kto, ale dr. Google wszystko Ci powie ;) Pan Mąż wpisuje nazwę po niemiecku i mamy przetłumaczone – krab pająk. Pokazuję zdjęcie z krabem, które zrobiłam w maju i okazuje się, że tak – to ten gatunek. Śmiejemy się. Już nie prostuję, że krab w menu to nie krab pająk, tylko krab marines i że od czasu, gdy fotografuję kraby, prawie się z nimi zaprzyjaźniając gatunkowo – na pewno nie jestem w stanie ich jeść…

Peter – Instruktor Guru z czterema gwiazdkami w CMAS – mówi Matiemu, że ma się nie stresować, spokojnie zjeść i przyjść po kolacji. Już widzimy, że przy takim tempie obsługi nie zdążymy z zakończeniem posiłku przed godz. 19.00. Natomiast nie musieliśmy się tłumaczyć z trudności zdążenia Pana Męża na rozmowę. Jak widać cztery gwiazdki w CMAS świadczą o jednym – ten kto je ma widzi wszystko, ogarnia wszystko i reaguje, zanim ktoś zawali ;D

Peter z kadrą jadą na swoją kwaterę a my dostajemy?… Jakim cudem zamiast ryby, zamówiliśmy langustynki?… Uwielbiam owoce morza (w sensie tych mniej komunikatywnych, niż kraby ;) ), ale jedzenie langustynek wymaga trochę czasu a czas nas dzisiaj jednak pogania. No i mieliśmy ochotę na rybę… Nie protestujemy, ponieważ zmiana zamówienia w ogóle nie wchodzi czasowo w grę. Nie dostajemy serwetek nasączonych cytrynowym preparatem do wycierania rąk, ani serwetek na stole – tylko po jednej w kopercie ze sztućcami. Jedliście kiedyś langustynki? Jeżeli tak to wiecie, że ręce dobrze jest pomiędzy obieraniem i po obieraniu wytrzeć mokrą serwetką, niwelującą tłuszcz i zapach owoców morza. Nic, biegamy z Matim myć ręce do toalety. Jeszcze na dodatek langustynki są źle wypłukane i w zębach chrupie nam piasek. Trudno – w końcu zjadamy. Ale to nie koniec niedogodności – delikatnie mówiąc.  Nie możemy doczekać się na rachunek – pomimo, że o niego poprosiliśmy. Co za masakra. Wysyłam Pana Męża do Petera – kurs jest najważniejszy a sama dalej czekam. To jest niewiarygodne – kelnerka sprząta ze stołów, rozmawia z klientami i nic. Proszę o rachunek jeszcze raz i narasta pomału we mnie furia. Pani przynosi w końcu rachunek – 220 kun. Nie najgorzej – średnia cena, ale ja mam dosyć. Mówię co myślę o brudnych langustynkach, pełnych piasku i proszę o przekazanie informacji kucharzowi a jak wiadomo, gdy się wścieknę, to angielski wychodzi mi całkiem nieźle ;) Kelnerka udaje, że nie rozumie, chociaż przy zamówieniu porozumiewała się angielszczyzna całkiem dobrze, wiec mówię dosadnie po polsku. Na to słyszę po angielsku, że rozumie i znika. Masakra. Wkładam do rachunku 300 kun i… I znowu czekam na odbiór. Przecież przy takiej obsłudze i jedzeniu nie zostawię 80 kun napiwku… Czekam jeszcze 15 minut. W końcu dostaję resztę i mogę sobie pójść. Tak restauracji ”Gardin” ani nie polecam, ani do niej nie wrócę – chociaż nurkowie z kursu jedzą tam lancz i są zadowoleni. Ale może stałe zamówienia dla ludzi, którzy tutaj cyklicznie wracają (mam na myśli instruktorów) realizowane są inaczej… A może po prostu my mieliśmy pecha… Niech każdy pójdzie i oceni sam – na własne ryzyko ;)

Wracam do domku, i żeby zakończyć ten wieczór w sposób wymazujący wspomnienia nie do końca udanej kolacji, biorę lufę i idę sfotografować, pomału ustępującą Borę.

Z klifu widać i czuć, że Bora traci na sile – ale bardzo pomału. Nadal wieje 50/60 km na godzinę…

Szybko się ściemnia i przed moimi oczami rozpoczyna się piękny spektakl wschodzącego księżyca, który wyłania się zza wzgórza po drugiej stronie zatoki. 

Cały dzień miałam przeplatany problemami zawodowymi, od których niestety nie mogłam się odciąć z powodu małego kryzysu w pracy, a na koniec dzwoni jeszcze Kuba, moja jak wiadomo najmłodsza latorośl, z informacjami po pierwsze o bólu pleców, który powrócił (Kubusia bolały plecy po podróży z Chorwacji z wujkiem, ponieważ spał w samochodzie w niewygodnej pozycji) a po drugie o tym, że od kiedy wyjechaliśmy, to nic mu się nie układa. Bo dostał tróję z języka polskiego, bo ogólnie sobie bez nas nie radzi. Trzeci dzień nas nie ma i mamy pełen wybuch Kubusiowego deficytu uwagi. Najpierw tłumaczę spokojnie, że nic się nie dzieje. Mówię jak ma się położyć na specjalnym wałku do jogi, żeby ból pleców ustąpił, ale nic moje tłumaczenie nie pomaga. W końcu wybucham stawiając nastolatka do pionu. Tak to zachowuje się, jakby pozjadał wszelakie rozumy, większość czasu spędza u siebie, lub u kolegów z sąsiedztwa a jak raz do roku wyjeżdżamy – to katasrtofa. Pytam się – czy mam wrócić samolotem do domu? I się rozłączam. To ma być urlop?… Mąż na kursie – nie widujemy się przez cały dzień, jazda zawodowa – bo kryzys w pracy i jeszcze na dokładkę jazda domowa. Towarzystwo Pana Męża nie jest mi tutaj niezbędne, ale święty spokój – tak. A jeżeli zawodowo muszę się ogarnąć, to przynajmniej domowo, jeżeli nie dzieje się nic poważnego, dobrze by było nie mieć generowania ze strony latorośli wyrzutów sumienia. Kuba dzwoni kilkukrotnie przez Whats Upa, ale ja niestety, albo stety nie słyszę dźwięku – coś się stało z ustawieniami. Może opatrzność mnie chroni? ;) Jak zauważam, że Kuba próbował się dodzwonić, od razu oddzwaniam i słyszę porządne przeprosiny. Chociaż tyle… – wzdycham.

Pan Mąż wraca późno około 21.30. Okazuje się, że Peter przeprowadzał mu ustny egzamin teoretyczny. Reszta będzie pisała, ale ze względu na trudności językowe – Mati mógłby nie do końca zrozumieć pytania napisane w języku niemieckim – musiał zdać ustnie po angielsku. Egzamin zaliczony, ale jeszcze Pan Mąż ma do pisemnego opracowania różne zagadnienia nurkowe – po angielsku. Siedzi nad tym prawie do północy, jednocześnie twierdząc, że koniecznie chce o świcie wziąć mnie na nura. Absolutnie i kategorycznie mówię nie. Po Pierwsze nie chcę, żeby Pan Mąż mi się wykończył a po drugie nie wierzę w jako tako spokojne morze za te parę godzin.

IV dzień

Rano, jak przewidywałam, morze jest nadal mocno rozfalowane, chociaż wieje praktycznie słabo. Wiatr, wiatrem, ale uspokoić się po burzy nie jest tak łatwo – dobrze o tym my człowieki wiemy ;)
Cieszę się, że tak się uparłam z nie zrywaniem się o świcie na nurkowanie. Mati się porządnie wyspał a ponieważ czeka go kolejny ciężki dzień, to porządne wyspanie się jest absolutnie pożądane. Zostawiam Pana Męża, żeby przygotował się do następnych zmagań kursowych a ja idę na keję sfotografować budzący się dzień.

Na bazowej łodzi odpoczywają po śniadaniowych łowach mewy strebrzyste – skąpane we wczesnoporannym słońcu,

które dzisiaj od rana bez przeszkód wspina się po niebie, rozświetlając cudnie poranek.

Z kei widzę, że na skałkach okalających zatoczkę, w której z reguły snorkuję siedzi kormoran.

Idę szybko w jego kierunku i tutaj niespodzianka – to mój kormoran z maja, już w szacie dorosłego osobnika :) Siedzi na swojej, tej samej co w maju skałce i…

I znowu czyści piórka,

i kręci łebkiem,

i wzdryga przed rozbryzgującą się o skałach wodą,

i skrzydełka przeciąga…

Niby dorosły, a charakterek bez zmian. Daje mi podejść znowu bardzo blisko siebie – na odległość praktycznie dwóch metrów. Wschodzące słońce przepięknie maluje go złotem…

W pewnym momencie podpływa młody, jeszcze zupełnie szary kormoranik. 

Mój kormoran patrzy czujnie

 i zaraz potem potem krzyczy na całego.

Nie, nic z tego swojej skałki nie oddam. Młodszy musi popłynąć poszukać sobie swojej… ;)

Po kolejnym krzyku starszego kolegi – kormoranik zmyka na całego ;D

A mój Pan Kormoran dalej dumnie okupuje swoją skałkę ;D

Po kormoranowej sesji wracam na kawkę do domku, chwilę spędzamy z Matim. Potem buziak dla Pana Męża i znowu zostaję sama… Okazuje się co prawda, że mogłabym popłynąć statkiem na miejsce nurkowania ze wszystkimi, ale nie decyduję się na to, ponieważ jestem umówiona na rozmowę z instruktorem nurkowym z bazy – Edim. Chcę mu wyjaśnić moje problemy z nurkowaniem i umówić się z nim na ewentualnego nura. Muszę nurkowo dać spokój Panu Mężowi.

Odprowadzam Matiego i grupę nurków na statek,

na który trzeba wszystko załadować – tzn. cały szpej nurkowy.

W świetnym, jak zawsze, nastroju jest jeden z instruktorów – Falko. Jak już fotografujesz człowieki, to fajnie mieć wśród nich chociaż jednego, który się tym bawi :D

Pan Mąż może moim foceniem jego osoby się nie bawi, ale patrzy na mnie z miłością – to wystarczy ;D

Machamy sobie na pożegnanie i już wypływają…

Wracam do bazy, żeby porozmawiać z Edim. Edi, jak to Edi – jest super, wszystko rozumie, ale czas ma dopiero w czwartek. Prowadzi kurs nurkowy dla kandydatów na P1. Trudno, muszę się dostosować. Chwilę spędzam z Polakami, którzy tutaj biją rekord Guinessa. 400 km płynięcia na płetwie – dzień za dniem, po od 15 – 25 km dziennie. Robi to jeden nurek a reszta, jako asekurujący, płynie ze skuterami w ręce, po drodze się zmieniając… Pasja pasją, ale takie wyzwanie?… Płyną już tak dwa tygodnie i maja zrobione 300 km. Nie wiem, jak nurek bijący rekord daje radę… Oglądam zdjęcia jednego z nurków – Pawła, który uczestniczy w dokumentowaniu wszystkiego – zdjęcia ma przepiękne… Ja moim kompakcikiem mogę ew. pozamieszczać zdjęcia na amatorskim blogu i instagramie… Okazuje się, ze akcja bicia rekordu połączona jest z akcją zbiórki pieniędzy na chorego chłopca. Wspaniała akcja i wspaniali ludzie.

Zamieszczam poniżej adres strony internetowej – jeżeli ktoś chciałby zobaczyć jak wyglądała całość bicia tego rekordu Guinessa i nieziemskiego wysiłku w to włożonego.

https://www.300ktodefy.com/donate

Wracam  do domku i znowu jestem sama. Nie sama – internet, Whats Up – pracować można na całym świecie. Nie marudzę, bo tak naprawdę czasowo nie powinnam była na ten urlop pojechać… Gdy czuję, że mój mózg zaczyna parować, porzucam obowiązki i robię sobie półtoragodzinną przerwę na snorka. Ubieram się w piankę i biegnę na plażę – z reguły człowieki na plaży się rozbierają, a my odwrotnie ;). Faluje dalej okropnie, ale postanawiam przy brzegu pooswajać się z pływaniem na falach. Takie oswajanie lęków. Nawet mi nieźle idzie , ale na głębszą wodę się nie zapuszczam. Myślę, ze nie byłoby to zbyt mądre… Focę parę rybek – to dorady (Sparus aurata), nazywane inaczej sparusami złotogłowymi.

i ładną obladę (Oblada melanura).

Skały z krabami przy takiej fali odpadają – można się poharatać. Postanawiam potrenować odruch nosowo-gardłowy. Trzeba w tym celu, wg mojej wiedzy, popływać bez maski z samą rurką. Pan Mąż umawiał się ze mną na przećwiczenie w/w na basenie, ja jednak decyduję się to zrobić sama, w morskiej wodzie. Może szczypie w oczy – ale na chlor, w przeciwieństwie do soli, jestem uczulona. Dzielnie robię dwa razy po pięć minut ciągłego pływania bez maski – bez przerwy w ciągu każdego z pięciu minut. Oczy szczypią mnie okropnie, ale udaje mi się uspokoić oddech, fale mi nie przeszkadzają, nawet czuję pewną dozę wystrzału endorfin z powodu tego, że idzie mi naprawdę świetnie. Ale ponieważ zdjęcia robić muszę, to pstrykam sobie selfi – ryb bez maski nie jesteś w stanie zobaczyć ;D

Wracam – 55 minut pływania i czuję się jak nowo narodzona. Melduję się, więc mailowo w gotowości do pracy  :)

A Pan Mąż?… A Pan Mąż miał ćwiczenia wypływania z czterdziestu metrów bez płetw… Spadek o dwa metry i ćwiczenie niezaliczone. A napompować jacket można było tylko raz – co zdecydowanie utrudniało sprawę. Za dużo napompujesz – za szybko wyskoczysz, za mało – spadniesz. Pan Mąż zaliczył jako najlepszy w swojej grupie i co za tym idzie  – pęka z dumy ;D Pani Żona z dumy ze swojego Pana Męża pęka też ;D

Mati idzie na lunch, ja sobie robię kawę i odpoczywam na leżaku pijąc kawkę w słońcu – trochę pisząc na blogu, ale nie cały czas, bo jeszcze praca mnie ściga.

Kolejne nurkowanie Matiego, też jest na czterdzieści metrów, więc pomimo pięknej pogody, nie ma mowy o nurkowaniu wczesnym wieczorem. Mati  będzie jest za bardzo nasaturowany. Ale gdy Pan Mąż się dowiaduje, że Edi jest wolny dopiero pojutrze, to zarządza na jutro nur o świcie – bez dyskusji. Ok – przystaję na tą propozycję. Naprawdę mam ochotę znowu zanurkować – tym bardziej, że trzeba bezwzględnie poprawić moją pływalność…

Po popołudniowym nurze Mati wraca totalnie załamany – był znowu prowadzącym i znowu katastrofa szpejowa – urwał się mankiet uszczelniający z jednego rękawa suchego skafandra. Pan Mąż jest cały mokry – od dzisiaj nurkowanie do końca kursu musi się odbywać w mokrej piance. Po kolejnej awarii szpejowej, wszyscy się z Matiego natrząsali, żartując z jego pomału rozlatującego się sprzętu… Niby się śmieją, ale w sumie szacun też widać, bo nie jest łatwo poradzić sobie z zaliczeniem na wysokim poziomie oceny prowadzenia grupy, gdy zdarzają się awarie sprzętowe… A jak nurkujesz od ponad dwudziestu lat – to co nieco zaczyna się ze sprzętu sypać. Skafander pójdzie do przeglądu i już…;) A szpej ogólnie trzeba będzie zacząć wymieniać – czas trochę za bardzo już go nadszarpnął. Z drugiej strony lepiej mieć przetestowane awarie wszelakie na takim kursie i potem w karierę instruktorską wchodzić z nowym już sprzętem, a po przetestowaniu awarii własnych być przygotowanym na awarie wszelakie, które mogą się zdarzyć przecież również innym.

Siedzimy wieczorkiem w domku, jemy smażoną cukinię z kiełbasą – wakacyjna specjalność Pana Męża :) Pychotka. Ja piszę bloga, Mati przygotowuje się do poprowadzenia prelekcji na temat ciekawych miejsc nurkowych w Polsce i specyfiki nurkowania w polskich wodach – oczywiście prelekcja musi być poprowadzona po angielsku. Całe szczęście, że nie po niemiecku – wzdycha Pan Mąż.

Robi się późno. Dobranocki do dzieci wysłane i zmykamy spać…

V dzień

Rano wskakujemy w pianki, ubieramy cały szpej i idziemy na plażę – tym razem bez wózka, żeby nie marnować czasu. Morze trochę faluje, ale już niewiele, za to jest okropnie zimno – temperatura powietrza 7 °C :o. Za to świt dzisiaj jest przepiękny a słońce pomału zaczyna rozświetlać niebo.

Robimy nura – im szybciej tym lepiej, bo okazuje się, że w morzu jest cieplej, niż na powierzchni. Jak później sprawdzamy – temperatura wody o poranku wynosiła około 15 ° C, czyli 8 °C więcej, niż powietrza.

Podczas wchodzenia pod wodę jest u mnie dużo lepiej z czuciem komfortu szpeju, ale dalej mam problem z zanurzeniem i pływalnością. Do tego stopnia, że naciskam w zdenerwowaniu czerwony przycisk inflatora pompujący jacket, zamiast czarnego z góry opróżniającego i wyskakuję z wody – całe szczęście, że tylko z dwóch i pół metra. Pan Mąż się ze mnie śmieje. Mówi, że to się zdarza i gdyby było głębiej, to by mnie złapał – ale muszę uważać, ponieważ nie jest to manewr pod wodą zbyt bezpieczny… Przecież wiem i dlatego, że wiem, to jestem przerażona… Zanurzamy się ponownie – jeszcze wywijam fikołka pod wodą – 360 stopni i potem płynę już całkiem nieźle – może pomału wrócę z niemiłej wyboistej drogi kryzysu nurkowego na komfortową autostradę ;D Pod wodą jest jeszcze bardzo mało światła, ale dzisiaj mamy super latarkę Pana Męża, która rozświetla podwodną szarość :D

Zdziwieni jesteśmy, jak mało jest życia pod wodą – widzimy tylko duże ławice, szybko przemieszczających się ryb, 

trochę rozgwiazd pospolitych (Asterias rubens),

ukrytą pod skałami rozgwiazdę piaskową (Archaster typicus),

kilka ryb stale tutaj występujących – strzępiela pisarza (Serranus scriba),

tęczaka – korys dancela (Coris julis),

chętnie przebywające w okolicach zagłębień skałek chromisy kasztanowe (Chromis chromis), ładnie komponujące się tutaj przy swoim granatowym ubarwieniu z gąbkami żółtymi (Porifera)

i nic więcej. Może to z powodu kilku dni sztormowej pogody i Bory…

Pewnym ukoronowaniem tego nurkowania jest spotkana przez nas na sam koniec skorpena – skorpena pospolita (Scorpaena scrofa).

Mam nadzieję, że jutro gdy będę nurkować z Edim w południe, uda mi się coś więcej zobaczyć. Światło wtedy będzie na pewno lepsze a morze może trochę spokojniejsze. Dzisiaj płynę ze wszystkimi statkiem na miejsce po drugiej stronie zatoki, gdzie wszyscy popłyną na wrak Linę a ja spróbuję posnorkować. Pod warunkiem, że nie będzie dużej fali. Wczoraj, gdy płynęli statkiem na pierwsze na tym kursie nurkowanie z łodzi, fale były podobno metrowe…
Cieszę się na to płynięcie, trochę mnie już znudziło siedzenie na campingu i samotne snorkowanie – nawet jeżeli sprawia mi ono dużą przyjemność. Pijemy kawkę, jemy śniadanie, Mati idzie do bazy a ja godzinę później dołączam do całej grupy na statku – wypłynięcie jest o godzinie 10.00. Trzeba załadować na statek cały szpej plus ekipę nurków, plus mnie na dokładkę i już wypływamy :D

Jest piękna pogoda, morze się skrzy w promieniach słońca, fala jest niewielka.

Płynie się pięknie. Zero szans na chorobę morską ;D

Na statku nurkowie, w odróżnieniu ode mnie, nie bardzo mają czas na napawanie oczu widokami. Najpierw Sabina – bardzo sympatyczna psycholożka i przyszły instruktor nurkowy – prowadzi prelekcję na temat nurkowania wrakowego.

A potem w poszczególnych grupach odbywa się briefing.

Na kursie nie ma pustych przebiegów, czas jest wykorzystany do maksimum. Chociaż, jak widać – co niektórzy słuchają dwoma uszami a co niektórzy jednym ;)

Dopływamy. Miejsce jest pięknie położone blisko skalistego wybrzeża, co daje mi nadzieję na zobaczenie czegoś ciekawego ze snorka. Tym bardziej, że morze jest nadal spokojne.

Kotwica zostaje rzucona.

Nurkowie pod pokładem szybko się przygotowują, ubierając cały szpej.

Na pokładzie jeszcze body check – wszystko musi być sprawdzone przez nurka prowadzącego. Dzisiaj w grupie Matiego prowadzi Jessica.

I potem już tylko skok do wody.

Czekam, aż wszyscy wskoczą i idę w ich ślady :D Pod wodą jest pięknie. Czuję się magicznie patrząc na promienie słońca tnące przejrzystą wodę.

Co prawda i tutaj jest nie za wiele fauny…

Ławice małych ryb,

jeżowce,

i ukwiały z gatunku (Anemonia virdis) – w Andaluzji zwane morską pokrzywą ;) Trzeba uważać, ponieważ jest tutaj pospolity – potrafi wręcz ścielić się dywanowo a parzy solidnie…

Życia pod wodą co prawda niedużo, ale za to gra światła w skalnych grotach jest fantastyczna.

Wynurzam głowę i podziwiam wypiętrzający się ponad wodą skalisty klif.

Odwracam głowę i widzę spokojnie kołyszący się w oddali nasz statek – trochę za daleko odpłynęłam… Będzie trzeba z powrotem zdrowo popłetwować – tym bardziej, że czuję prąd, który cały czas mnie znosi…

Zanim wracam patrzę jeszcze na ćwiczących przy dnie nurków

i płynąc z powrotem ponad miejscami, gdzie jest dużo nurków – mam przez chwilę wrażenie, że unoszę się w całej masie bąbelków…. Nic tylko – bąbelki, bąbelki, bąbelki…

Bo bąbelki w nurkowaniu są podstawą – jak w szampanie ;D

Pływam krótko – tylko 17 minut. Normalnie na snorku siedzę 55 minut, ale woda jest strasznie zimna a ja mam cienką piankę…. Na statku suszę się i przebieram. Trochę żałuję, że nie wzięłam cieplejszych rzeczy – zmyliło mnie słońce…. I teraz, po snorku w zimnej wodzie, trzęsę się jak osika z zimna.

Wracają nurkowie – bojki są wystrzelone,

Wynurzenie, zwijanie bojek

i powrót na statek.

Płyniemy do portu. Nurkowie mają krótki afterbriefing a potem już tylko chwile cieszenia się cudną pogodą i spokojnym czasem na morzu…

Dzisiaj już nie pójdę do wody. Czuję się zmęczona. Było pięknie, natomiast poranny nur i teraz snork, co prawda bez fali, ale przy silnym dosyć prądzie – zabrały mi siły oraz ochotę do dalszej aktywności w wodzie, czy pod wodą. Chcę też trochę popisać bloga, obrobić zdjęcia, no i po prostu odpocząć. Tym bardziej, że po powrocie do domku widzę, iż z pracy dzisiaj mnie oszczędzają – zero maili ;D

Na statku poznaję bliżej moją imienniczkę Sabinę – tą samą, która po wypłynięciu z portu prowadziła prelekcję. Jest naprawdę sympatyczna. Poznaję też Klausa, który okazuje się być zawodowym fotografem. Ogląda moje zdjęcia  – i o dziwo bardzo mu się podobają… Albo tylko tak mówi, żeby mi sprawić przyjemność ;D Pomału zaczynam poznawać grupę nurkową Pana Męża – fajni ludzie. A ja w końcu mam szansę przestać być postrzegana jako (jak to mówi Pan Mąż) Yeti – wszyscy wiedzą, że istnieje, ale nikt nie widział ;D 

Pan Mąż takiego komfortu jak ja nie ma. Lunch i z powrotem do wody. Widzimy się znowu dopiero późnym popołudniem, wcinamy wczorajszą cukinię z kiełbasą – nie chce nam się nigdzie iść. Na dworze im bliżej wieczora tym, pomimo pomimo południowego upału, jest zimniej. Temperatura spada praktycznie od razu, gdy zachodzi słońce – jest tylko 12 °C. Niby lubię takie temperatury i w Norwegii wydają mi się one absolutnie fantastyczne – ale gdy amplituda temperatur południowych i poranno-wieczornych sięga 20 °C, to nie chce się wychodzić spod ciepłego koca. No i dzisiaj spod koca nie wychodzę ;D

VI dzień

Rano, jak to rano – kawka, śniadanie, Pan Maż zmyka na kurs a ja obrabiam zdjęcia. Niedługo po wyjściu Matiego przychodzi Klaus i pyta się, czy na czas lunchu może pożyczyć mój aparat fotograficzny – chciałby zrobić zdjęcia grupie… Moją ukochaną lufę?… Ta myśl przecina mój umysł lotem błyskawicy… Ale zaraz potem z uśmiechem mówię – jasne. Przecież zawodowy fotograf nie zepsuje mi mojego cudownego (w moim odczuciu) sprzętu ;D Tłumaczę jeszcze Klausowi, że mam obiektyw niedopasowany do body tzn. body jest pełnoklatkowe a obiektyw nie, ponieważ jest DX-owy – dlatego zdjęcia robione są na 3/4 klatki. Klaus mówi – ok. Mam nadzieję, że mnie zrozumiał… A zresztą najważniejsze jest oko fotografa – on jest świetnym, więc nie będzie problemu. Tak mi się przynajmniej w tym momencie wydaje.

Mam do mojego nurkowania prawie trzy godziny. Wykorzystuję je dalej do obrabiania zdjęć i pisania bloga.
Piętnaście minut przed południem jestem gotowa na moje pierwsze (pomijając wypadek z divemasterem w Egipcie 10 lat temu) nurkowanie z innym instruktorem, niż mój Guru Nurkowy :)

Jestem o godzinie punkt 12.00 w bazie – gotowa do podwodnych zmagań. Muszę poczekać, ponieważ Edi jest jeszcze pod wodą. Jest gorąco a ja mam na sobie grubą piankę, plus ocieplacz – trzeba się porządnie ubrać, ponieważ woda ciepła nie jest, ma około 16 °C a im głębiej, tym jeszcze zimniej. Pod wodą ciepłe pianki, są więc absolutnie na miejscu, natomiast na powierzchni, wręcz odwrotnie. Rozbieram ocieplacz, rozpinam piankę, ale i tak się duszę. Czekam na Ediego czterdzieści minut :o Mati już jest po porannym nurkowaniu kursowym, także Edi prosi go, żeby pomógł mi skonfigurować sprzęt, żeby dalej nie opóźniać naszego nurkowania. Pierwszy raz sama konfiguruję sprzęt – pod czujnym okiem Pana Męża i jednak pewnej dozie pomocy ;) Ubieram na siebie wszystkie nurkowe ciężary – chyba się ugotuję… Jeszcze body checking, tutaj już z Edim – oprócz podstaw omawiamy z Edim moje gesty dodatkowe tzn: trochę do góry – znaczy około 1 metr w górę, trochę na dół – adekwatnie do powyższego, tylko w drugą stronę, stop – teraz ja fotografuję. Edi się ze mnie śmieje, ale oczywiście zgadza się na poszerzenie podwodnego języka nurków ;D . Po body checkingu powoli schodzimy po stromych schodach i jesteśmy w wodzie. Ulga jaką odczuwam, gdy zimna woda wlewa mi się pod piankę – jest nieziemska. Już za chwilę czuję się fantastycznie. Lekko ogrzana przez ciało woda pomiędzy pianką a skórą, tworzy niesamowicie komfortową izolację – z jednej strony przed napływaniem kolejnej porcji zimnej wody a z drugiej ma temperaturę przyjazną w odróżnieniu do parzącego gorąca sprzed chwili. Edi wiedząc o moich ostatnich problemach z zanurzaniem się i pływalnością, opada ze mną na dno w bardzo płytkim miejscu – około 1,5 metra. Tam spokojnie oddychamy i za chwilę już płyniemy. Dzisiaj mam chyba lepszy dzień, albo nie chcę podświadomie zrobić wstydu mojemu Guru Nurkowemu, ponieważ mam pływalność absolutnie w porządku. A może to zasługa dwóch kilogramów balastu więcej, który Pan Mąż lotnie mi dołożył. Jedyne co robię źle, wg Ediego – to za szybko oddycham. Zatrzymuje mnie i uczy spokojnego wdechu liczenia do trzech i wydechu. Staram się, ale nie bardzo mi to wychodzi. Uspakajam więc oddech bez zatrzymywania. Światło pod wodą jest piękne i nurkuje mi się cudownie spokojnie. Trochę fotografuję. Edi bierze sobie za punkt honoru stworzenie mi odpowiednich warunków do pięknych zdjęć podwodnych tzn. np. buduje kompozycję z muszelek.

Grzecznie fotogafuję, chociaż nie jest to moja ulubiona forma fotografii ;D

Potem mam pokazane miejsce, gdzie często chowała się ośmiornica…

No, nie tym razem…

Następnie łańcuch z kotwicy jachtu, który wyżłobił w piasku na dnie morza, jakby tory…

Edi widzi, że mnie to niezbyt fascynuje, więc odpuszcza a ja w końcu zaczynam sama się rozglądać, czego wynikiem są zdjęcia ślicznych ryb z rodziny kurkowatych (Triglidae)- tutaj para z gatunku kurków szarych (Eutrigla gurnardus). 

Kurkowate są śmiesznymi rybami, które mają odnóża – dowód na proces ewolucji. Przemieszczają się na swoich  nogach i wyglądają niepozornie do momentu, kiedy zaczynają płynąć. Wtedy rozpościerają swoje piękne, fosforyzujące neonowym kolorem płetwy i unoszą się w wodzie, jak motyle w powietrzu…

Jest to jedyny jadalny gatunek z kurkowatych – ale w tym momencie absolutnie mnie to nie interesuje. Chociaż uwielbiam jeść ryby, polowanie uskuteczniam tylko z aparatem fotograficznym ;)

Płyniemy z Edim dalej, ćwiczę oddychanie, fotografuję inne ryby szukające jedzenia wśród piaszczystego dna.

Tutaj niemały okaz (…) na tle dwóch ryb z gatunku amarela.

Dalej pięknie oświetlone przez wpadające do wody światło słoneczne stadko jeżowców, do których przyczepiło się pełno drobnych kamyków,

ciekawa muszla – to dla Ediego ;)

przyszynka szlachetna (Pinna nobilis),

ładne żółte ukwiałki – z gatunku żółtego ukwiała kolonijnego z rodziny koralowców sześciopromiennych (Hexacorallia)

i ciekawe ukwiały rurówki (Sabellastarte)

Edi okazuje się być nurkiem uwrażliwionym na zupełnie inne podwodne eksponaty – znajduje mosiężny czopuch z fajki pewnie jakiegoś kapitana, co pykał fajeczkę na swoim kapitańskim mostku jakieś dwieście lat temu (czopuch został oceniony na pochodzenie z około XIX wieku). Można palić fajkę wodną, można i podwodną ;D

W pewnym momencie widzimy rybę z gatunku Trachina (Trachinus radiatus), którą sfotografowałam już wcześniej –  w lipcu, gdy nurkowaliśmy z jachtu – zdjęcie jest z tamtego okresu.

Ryba się wystraszyła i zakopała w piasku – widać tylko jej oczy. Pokazuje Ediemu stop – chcę sfotografować te oczy… A Edi?… A Edi chce mi rybę wypłoszyć spod piasku i niestety w tym momencie, żadnego zdjęcia już nie zrobię – tumany piasku zupełnie kładą widoczność. Na łopatki ;(
Uderzam Ediego w ramię, grożąc mu palcem. Edi parska śmiechem – chyba niewielu początkujących nurków bije go pod wodą ;D  Z drugiej strony nie ma nic bardziej frustrującego, niż moment gdy widzisz coś ciekawego do sfocenia a ktoś Ci burzy przejrzystość wody. Dlatego nie ma mowy, żebym fotografowała w grupie – do fotografowania są potrzebne: spokój, światło, cierpliwość i przejrzystość wody. A niestety nurkowanie z większą ilością osób to wyklucza. Jak widać również czasami wyklucza to nurkowanie w dwójkę ;D

Tak zdjęcia podwodne to ja jednak będę robić z Panem Mężem, który ten proces absolutnie rozumie. Ale nurkowanie z Edim i tak jest fajne, i bezwzględnie zabawne ;D 

Kończymy nurkowanie – byliśmy pod wodą 38 minut i zeszliśmy na 10 metrów. Spokojne nurkowanie, bez stresu – jestem bardzo zadowolona, ponieważ czułam się bezpieczna a nie sądziłam, że kiedykolwiek poczuję się komfortowo pod wodą z kimś innym, niż mój Pan Mąż :) Myślę, że mój Guru Nurkowy będzie ze mnie dumny ;D

Edi po wynurzeniu śmieje się do znajomego nurka – ona mnie walnęła pod wodą, bo zniszczyłem zdjęcie…

Ale wygląda na zadowolonego z tego nura. Po moich opowieściach z przeszłości spodziewał się dużych trudności, a było całkiem ok… :D

Po lunchu przychodzi Klaus, oddaje mi aparat (dzielnie nie sprawdzam, czy wszystko jest w porządku – sprawdzę potem ;D ) i prosi mnie o to, żebym popołudniu sfotografowała ćwiczenia z ratownictwa. Z jednej strony się cieszę, ale z drugiej nie mam pewności, czy wszyscy sobie tego życzą… Umawiamy się w każdym bądź razie na godzinę około 16.00 w bazie. 

Gdy przychodzę jeszcze pytam Petera, czy na pewno sobie życzą obfotografowania zajęć – okazuje się, że faktycznie tak…

No to fotografuję :D

Pan Maż radzi sobie super, aczkolwiek…

Łatwego zadania nie ma – przydzielony mu do ratowania nurek waży ponad 120 kilogramów. Póki są w wodzie jest ok. Natomiast w miarę tracenia wyporności, poprzez coraz płytszą wodę, robi się coraz ciężej. Mój Guru Nurkowy zatrzymuje się i kieruje pytające spojrzenie do Petera- Guru nad Gurami :D

I niestety uzyskuje informację – dalej, wyciągamy nieprzytomnego na sam brzeg… Lekko nie jest…

Jak to zrobić?… ;D

Nie ma co się śmiać – trzeba swoje zawody ”Strong Man” zaliczyć ;D

Wystarczy?… Pan Mąż kieruje na Petera błagalne spojrzenie…

Ale Peter pokazuje – na pierwszy stopień – nie ma zmiłuj się… 
W płetwach jednak nie da się tego zrobić – trzeba je ściągnąć…

I dalej… Stopień jest niby niziutki, ale uwierzcie mi, nawet bez osoby do wyciągnięcia postawienie kroku w szpeju, przy wychodzeniu z wody na tym niskim stopniu za łatwe nie jest – znam ten stopień doskonale a dodatkowo kamienne dno  jest bardzo śliskie…

W końcu zwycięstwo! Ten etap ratownictwa nurkowego jest zaliczony :D

Tak to nie było łatwe zadanie – gratulacje Panie Mężu :D

Nie wszyscy jednak mieli takie szczęście inaczej w trafieniu na osobę do ”ratowania”

Np. Klaus trafia zdecydowanie lepiej

Klaus ”ratuje” Luisę. Leciutka, niziutka – ale jak widać, przy wyciąganiu na brzeg za lekko też nie jest. A Peter bezlitośnie i tutaj pokazuje pierwszy stopień na brzegu ;D

Klaus jest wykończony a Luisa?… Luisa, jakby mniej ;D

Śmieję się, ponieważ patrząc na zmagania Matiego i Klausa, którzy wyciągali swoich podopiecznych z wody jeden po drugim, dysonans pomiędzy ciężarem i obrazem obydwu prób był prześmieszny

Ale każdy wyciąga z wody taką ”syrenę” na jaką sobie zasłużył… ;D

Jeżeli chodzi o sesje fotograficzne z zajęć ratownictwa nurkowego mamy też wersje ratownictwa z pozowaniem do zdjęć… ;D

Ratujcie mnie – jestem nieprzytomna…

O fotka! Ty się męcz a ja się uśmiechnę do mojej imienniczki, żeby portrecik był ładny – no i jest… ;D

Z pozowaniem do zdjęć można tez zawsze liczyć na Falco – żeby tak wszystkie zwierzaki z lasu, czy  spod wody chciały z niego brać przykład. A nie zwiewały, gdzie pieprz rośnie, gdy tylko usłyszą jakiś szelest, czy zobaczą mikro ruch – marzenie… ;D

W końcu wszyscy zaliczają, czas odetchnąć z ulgą :D

Zmagania w wodzie nie były zbyt łatwe, szczególnie dla tych co wyciągali nurków ”po wypadku” z wody. Wyciągani mieli łatwiej… ;D

Teraz kolejna część egzaminu z ratownictwa, bez zbędnej zdaniem instruktorów przerwy – czyli resuscytacja. Ta część egzaminu odbywa się w bazie. Manekin cierpliwie czeka ;)

Szef instruktorów również – jak widać, już się cieszy na dalsze zmagania adeptów instruktorstwa :D

Jedni na szybko próbują się chociaż trochę uwolnić z mokrych pianek a inni tzn. pierwsza grupa już ćwiczą. W tej grupie jest Pan Mąż. Na początku, jak widać poniżej, pewna bezradność dopadła naszych kursantów – całe szczęście, że to tylko manekin ;D

Ale już za chwilę resuscytacja idzie prężnie… :)

Po kolei wszyscy zaliczają podstawy reanimacji, pod czujnym okiem Petera i Doktor Klaudii, która czuwa nad medyczną stroną kursu – wszystko musi być zgodnie ze standardami medycznymi i wysokim stopniem skuteczności. I tutaj nie ma co żartować, ponieważ wypadki nurkowe ze względu na środowisko, w którym się zdarzają – nie należą do banalnych. Często leczenie musi się kończyć w komorze hiperbarycznej.

W końcu manekin zostaje zresuscytowany.

Jeszcze tylko bezpieczne ułożenie nieprzytomnego, w oczekiwaniu na karetkę,

rozwiązanie problemu – co się w danym momencie dzieje z Peterem?,

omówienie całości i można odpocząć – zaliczone :)

Kolej na następną grupę. Powtórka z rozrywki – poszerzona o ratowanie naszego naczelnego wodza ;D

I przedostatni dzień kursu można zakończyć – jak zwykle z uśmiechem. Peter jest zadowolony z załogi przyszłych instruktorów nurkowych – zaliczają wszyscy. 

Z drugiej strony, trudno się do końca dziwić wysokiemu poziomowi grupy nurków przystępujących do egzaminów instruktorskich w przebiegu kursu. Przesiew kwalifikacyjny do kursu, jest na tyle ostry, że trafiają tutaj tylko najlepsi nurkowie i tylko z dużym doświadczeniem Nawet jeżeli, tak jak w przypadku Luisy masz lat 18, to nurkować musisz intensywnie przez kilka lat i trzy gwiazdki nurkowe musisz wcześniej zdobyć.

Pomimo braku czynnego udziału w zajęciach resuscytacyjnych – też jestem zmęczona. Dwie godziny pstrykałam zdjęcia w upale i chociaż bawiłam się świetnie, to zmęczenie jednak odczuwam ;D

Zostawiam grupę nurków, biegnę do domku, wskakuję w piankę, lufę zmieniam na aparat do zdjęć podwodnych i idę do wody. Jest już godz. 18.00, więc pewnie zdjęcia będą do niczego a mojej latarki świecącej inaczej nawet nie warto brać ale aparat fotograficzny mam przy sobie zawsze, niezależnie jakie warunki świetlne panują. Spróbuję z lampą błyskową – chociaż z lampą pod wodą fotografuje się ciężko, zdecydowanie lepiej jest mieć stałe źródło dobrego światła.

Wchodzę do wody i zaczynam moje codzienne półtora kilometra  na płetwie. Trenowanie na płetwie dla takich początkujących nurków jak ja, jest niezwykle ważne. Trzeba być wypływanym i mieć siłę w nogach oraz skuteczny sposób operowania płetwami, ponieważ pod wodą można trafić na silne prądy i słaby siłowo nurek ma wtedy poważny problem. Do poradzenia sobie z prądami mam strasznie daleką drogę, ale bez trenowania nie będę miała w ogóle szans. No to trenuję… A właściwie dzisiaj chcę trenować – na przeszkodzie staje mi, tak od początku wyjazdu wyczekiwana i poszukiwana pod wodą, ośmiornica. Wyobraźcie sobie, że znajduję ją 5 metrów od brzegu, na głębokości około 1,5 metra! Uwierzycie?… Ja  nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście… Niestety pomimo małej głębokości, zrobienie dobrego zdjęcia nie jest łatwe – a właściwie właśnie dlatego. Po pierwsze morze jest trochę rozfalowane, więc mnie rzuca. Po drugie jestem ubrana w grupą piankę z ocieplaczem i nie mam balastu, więc wyporność mam olbrzymią i w tym momencie półtora metra jest dla mnie nie do pokonania – jestem na snorku, a nie z pełnym szpejem nurkowym, kiedy to spokojnie kładziesz się na dnie i robisz ujęcia w komfortowych warunkach bezruchu. Z płetwy nic mi nie wychodzi – fale za bardzo mną rzucają. Ściągam jedną płetwę, potem obydwie i próbuję fotografować robiąc skłony. W końcu wykorzystuję pozycję psa z głową w dole – jak to się joga w życiu przydaje ;D To przy przebieraniu na śniegu butów, to przy fotografowaniu pod wodą… Tak joga jest z wielu względów trafionym sposobem pracy nad własnym ciałem :)

No i z pozycji w/w robię całkiem niezłe zdjęcie mojej wymarzonej ośmiornicy, widzianej na żywo pierwszy raz w życiu. Ośmiornica spokojnie ukryta pod kamieniami, wykorzystuje na odpoczynek ostatnie chwile przed nocnymi łowami. Nie zwracając zupełnie uwagi na moje fotograficzne wysiłki i miotanie się ponad jej głową..

Spędzam z ośmiornicą prawie 20 minut. I jak tu zrobić jeszcze 1,5 kilometra. Zaczynam szybko pływać, już prawie nie fotografując. Prawie, nie znaczy w ogóle ;)

Pstrykam lśniące w promieniach zachodzącego słońca małe ławice ryb z gatunku sarpa (Sarpa salpa). W zależności od padającego światła – jedne błyszczą złotem,

a drugie srebrem…

Do tego czerwieniące się w świetle lampy błyskowej wodorosty –

i mamy w kolorach podwodny zachód słońca.

Wynurzam na chwilę głowę i widzę patrzącą na morze mewę, wygląda na odrobinę zamyśloną… Może zastanawia się – czy już wracać do domu, czy jeszcze chwilę posiedzieć na skałach… ;)

Ja bym wybrała siedzenie na skałach, ale Ty Pani Mewo może lepiej już leć do domu – zaraz będzie ciemno…

Mewa odlatuje a jej miejsce zajmuje mój pan Mąż prosząc, żebym już wracała, ponieważ po pierwsze na lewej ścianie były dzisiaj mocne prądy, po drugie siedzę w wodzie już godzinę a po trzecie przyszedł pogadać Klaus. No ok. uśmiecham się z wody do poubieranego w swetry Pana Męża – znowu zrobiło się zimno…

Zanim wychodzę z wody, fotografuję jeszcze tylko chylący się ku nocy wieczór

i biegnę do domku. Jest okropnie zimno. Chłopaki rozmawiają na tarasie, ja biorę szybki, gorący prysznic, ubieram się śladem panów w sweter i resztę wieczoru spędzamy gawędząc z Klausem nad małą whisky i resztkami potrawki z cukinii. Nie ma to jak ugościć przyjaciela zza zachodniej granicy, odgrzewaną trzeci dzień potrawką ;) Ale Klaus zajada i bardzo mu smakuje – jak niewiele trzeba, żeby wieczór był miły :)

Zasypiamy, zagrzebując się pod podwójne kołdry – brrr… Noce są naprawdę zimne….

VII dzień

Ostatni dzień kursu. Znowu płyniemy statkiem – tym razem nurkowie mają zaliczać nurkowanie w  grocie. Pogoda jest przepiękna, świeci słońce a morze jest spokojne.  Myślę, ubierając częściowo piankę i pakując ABC, że będzie przepiękny snork. Idę na statek. Dzisiaj wchodzę pierwsza i już na statku czekam, aż nurkowie załadują cały sprzęt. Chwilę rozmawiam z kapitanem, sympatycznym Chorwatem, który jak się okazuje pamięta mnie z poprzedniego płynięcia. Na jego pytanie, czy zamierzam snorkować, jak na Linie? Odpowiadam zdecydowanie – tak. Morze jest spokojne i zamierzam popływać. I tutaj niespodzianka – Pan Kapitan uprzedza mnie, żebym raczej tego nie robiła, ponieważ dzisiaj w miejscu, do którego płyniemy są bardzo silne prądy podwodne. Naprawdę? – dziwię się patrząc na rozciągające się przed moimi oczami cudne okoliczności przyrody…

Zobaczymy – nie do końca wierzę w to co mówi Pan Kapitan. Rozmawiamy dalej. Mówię, że jutro chcemy z mężem wynająć motorówkę i popływać wzdłuż wybrzeża. Znowu słyszę – Nie róbcie tego. Prognozy przewidują jutro ponowne zejście Bory. Tak – mówię – ale mapy dzisiaj już odwołały alerty. Nie odwołały – upiera się Pan Kapitan. Patrzę na niego coraz bardziej sceptycznie. I chcąc rozładować atmosferę, zaczynającą się napinać z powodu ciągłych zakazów i ostrzeżeń, mówię – W takim razie, jeżeli dzisiaj nie mogę snorkować  (w myśli dodaję – akurat… Zrzucą mi ze statku linę i będę mogła pofocić nurków skaczących ze statku do wody a potem popływać… To się nazywa – prawdziwa indolencja…), a jutro nie popłynę motorówką, to dzisiaj Pan Kapitan musi mi znaleźć delfiny, które właśnie z motorówki chciałam spróbować sfotografować. Pan Kapitan jednak ma poczucie humoru, ponieważ mruga do mnie okiem, dodając – Już do nich dzwonię ;D Śmiejemy się. Zostawiam Pana Kapitana, siadam w słońcu na dziobie i rozkoszując się ciepłem czekam na wypłynięcie. Dzisiaj, w ten ostatni dzień kursu, wydaje się być wszystko spokojniejsze. Nie ma prelekcji, briefing był krótki, Pan Mąż siada przy mnie – możemy o dziwo, parę chwil spędzić razem. Mówię o obawach kapitana. Co do jutrzejszej wyprawy motorówką Mati się dystansuje mówiąc – Zobaczymy. Ale na informację o silnych prądach mówi do mnie – Słonko, Ty do wody lepiej dzisiaj nie wchodź. ”Słonko”?… Coś to jednak zbyt poważnie brzmi. Jednak podaruję sobie wskakiwanie do wody w tym miejscu. Podstawą bezpieczeństwa jest po pierwsze słuchać tych co się znają i w odniesieniu do danej sytuacji mają doświadczenie. Bardzo szybko okazuje się, że warunki są naprawdę trudne. Pierwsza do wody wskakuje grupa gości – czyli nurkowie nieuczestniczący w kursie, tylko towarzyszący a wśród nich Klaudia, jak nadmieniałam już wcześniej – lekarz kursowy . Klaudia po wskoczeniu do wody pod wpływem bardzo silnego prądu, słabnie i wymaga pomocy.

W tym czasie statek zdążył zdryfować. Załoga ma pełne ręce roboty. Kapitan zawraca, lina do rzucenia przygotowana, jeden z nurków wspierających Klaudię przekazuje prośbę o szybszą pomoc – uderzając energicznie wyciągniętą ręką bocznie o wodę – jak pingwin skrzydłem. 

I tak po zaliczeniu zajęć z ratownictwa w dniu wczorajszym, już dzisiaj trzeba wykorzystać wiedzę w praktyce…

Peter się wszystkiemu przygląda spokojnie, ale z widocznym na twarzy skupieniem, żeby w razie konieczności, dać dodatkowe polecenia i skorygować akcję ratowniczą. To jest podstawa – koordynujący akcją musi nie spuszczać z oka całej sytuacji i obiektywnie ją oceniać, żeby racjonalnie móc reagować.

W końcu słaniająca się na nogach Klaudia zostaje wyciągnięta na pokład, od razu dostaje tlen, nurkowie z łodzi ściągają z niej szpej i  Klaudia już za chwilę dochodzi do siebie. To potwierdza absolutnie bezwzględną konieczność posiadania tlenu w miejscu, z którego nurkujesz. Niezależnie, czy masz zamiar nurkować płytko, czy głęboko. Klaudia, doświadczony nurek, praktycznie ledwo zdążyła się zanurzyć a pomoc, również tlenowa, była potrzebna.

Myślę sobie, że statek zawróci i nie będzie dzisiaj  w tym miejscu nurkowania. Ale, gdzie tam – silne prądy zdają się być świetną okazją do przetestowania umiejętności naszych adeptów instruktorstwa. Poszczególne grupy po kolei wskakują do wody i szybko pod nią znikają – im płycej, tym prądy są silniejsze, więc dobrze jest się nie ociągać z zanurzaniem.

Na trzech kursantów przypada 2 instruktorów. Załoga statku pogania, żeby wskakiwać szybko, ponieważ cały czas dryfujemy i co chwilę trzeba na silniku zawracać. Grupa Pana Męża idzie jako ostatnia – Mati jest dzisiaj prowadzącym. Jeszcze Falco coś się stało z automatem i na szybko imbusem Mati mu go naprawia. Jak to na tym kursie od początku bywało – gdy Pan Mąż jest prowadzącym grupę, jakieś problemy muszą mu stawać na drodze spokojnego pokonania kolejnego szczebla kursu. Sprzęt Falco został ogarnięty. Krótki body checking. Szybko, nie szybko – bez tego nie wolno wejść do wody. Zasada jest żelazna. Jeżeli w wodzie zaskoczy nas brak czegoś, czy też jakieś przeoczenie np. nieodkręcenie zaworu z butli, to można się niemiło zaskoczyć. Doświadczony nurek w wodzie sobie poradzi z takimi problemami, ale pamiętajmy, że przyszli instruktorzy do wody będą wciągać mniejszych, lub większych żółtodziobów. Na dodatek bierzesz się za sport, bądź co bądź ekstremalny – to zasad przestrzegaj. No to porządni nurkowie przestrzegają i body checking robią. 

Grupa w końcu ląduje w wodzie,

szybko oddalając się od statku, który dryfuje dokładnie w drugą stronę. Prąd również rozrzuca nurków. Mój Guru Nurkowy zbiera swoją grupę,

bardzo krótkie pokazanie w jakiej kolejności będą płynąć

i już się zanurzają.

A mi, na znoszonym przez prąd statku, pozostaje martwić się tym, co w tych niekorzystnych warunkach dzieje się pod wodą…

Po jakiś 40 minutach grupy po kolei wypływają na powierzchnię. Kapitan próbuje utrzymać statek w miejscu, gdzie nurkowie mogą za pomocą liny powyciągać się z wody. Miejsca wypływania nurków oznaczają wystrzelone bojki. No Ci będą musieli się napłetwować – tak blisko skał statek nie dopłynie. Nie zazdroszczę…

W końcu wypływa grupa Pana Męża – nie powiem, że nie odetchnęłam z ulgą… Ale też blisko statku nie są… To ta grupa na planie dalszym…

Pomimo metrów do przepłynięcia – z samego nurkowania, jak widać grupa Matiego jest zadowolona :) Żółwiki

a potem, jak to się mówi – płetwy w dłoń ;D

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dopłynięcie do liny rzuconej ze statku takie proste nie jest…

Mina pokazująca – Mam… Bezcenna ;D

A teraz już sobie po linie spokojnie popłynę ;)

Jedni na linie po prostu płyną, drudzy trochę już rozluźnieni żartują – tutaj Mati z Klausem

co nie wyklucza płynięcia ;)

W każdym bądź razie wszyscy do statku dopływają szczęśliwie a jako ostatni Pan Mąż – bo tak w przypadku prowadzenia grupy musi być. Trzeba dopilnować, żeby wszyscy bezpiecznie wyszli na pokład, zwinąć bojkę

i dopiero wtedy zakończyć własne wodne zmagania :)

O, jak widać sprzęt sypie się dalej – pojawiła się dziura na palcu rękawiczki ;) Ale tak to jest – ci co nurkują od ponad dwudziestu lat, mają co nieco sprzęt nadszarpnięty czasem… Będzie trzeba po powrocie z kursu doposażyć się na nowo ;)

Koniec kursu. Ostatni nur za kursantami – czas na fiestę. Wznieśmy za szczęśliwe zakończenie zmagań kursowych grappę do góry – było ciężko, ale wszyscy dali radę :D

Niby poważni nurkowie, co niektórzy z siwym włosem na głowie a potrafią dalej się bawić jak dzieciaki ;D

I dobrze kiedy poważnie – to rzetelnie i poważnie, a kiedy zabawa – to na całego ;D

Po Matim widać, jak wiele wysiłku kosztowało go to ostatnie nurkowanie…

Okazało się, że podczas ostatniego nurkowania instruktorzy zaczęli Matiemu udawać niesubordynowanych początkujących P1, którzy rozpływali się w różne strony, tracili pływalność itp, itd. Musiał ich Pan Maż poogarniać i zbierać raz za razem. A Panowie Instruktorzy?… A Panowie Instruktorzy bawili się setnie ;D W końcu lojalni członkowie grupy Matiego, pomogli mu zapanować nad rozbrykanymi instruktorami ;D A teraz wszyscy żartują z tego ostatniego na kursie podwodnego testu….

I w dobrych humorach z poczuciem, że warto było,

zadowoleniem ze strony instruktorów

i szczęściem w oczach wszystkich już prawie instruktorów, w tym oczach Pana Męża –

wracamy do portu zostawiając za sobą szeroki kilwater…

Mati idzie z nurkami do bazy i na lunch. Umawia się ze mną na nurkowanie o godz. 15.00. Jest południe. Nie wierzę w tą 15.00. Lunch, podsumowanie grotowego nurkowania w bazie i ogólna fiesta mówią mi, że przed godziną 17.00 nie ma szans. Przebieram się na snorka i pędzę do wody. Przed oczami mam cały czas walkę z prądami podwodnymi. Nie odpuszczę sobie treningu na płetwie. W dodotku światło jest przepiękne, więc warto zanurzyć się w wodzie. I mam absolutną rację…

Podpływam pod skały a tam w płytkiej wodzie, praktycznie pod samą powierzchnią siedzi krab i słońce maluje na nim kolory tęczy.

Kąpiąc się w ciepłych promieniach słońca je na obiad wodorosty – krab wegetarianin w restauracji ”Pod tęczą” ;D

Pływam spokojnie dalej, światło mieni się w wodzie – a ja tą grę świateł uwielbiam.
Fotografuję małą rybkę z rodziny ślizgów – ślizg czubaty (Coryphoblennius  gallerita) – niewiele widać, tak ostro mieni się od słońca woda…

Dalej robię zdjęcie ukwiała z gatunku koralowców sześciopromiennych (Apitasia mutabilis) – co prawda wcześniej już obfotografowanego, ale ten pięknie się wkomponował w obrośniętą wodorostami skałkę, więc moim zdaniem warto jest go pokazać…

I jeszcze jedno zdjęcie rybce z moich ulubionych ślizgów – ślizgowi prążkowanemu (Parrablenius gattorugine).

Pływam jak zwykle 55 minut, robię 1,5 kilometra. Jestem około godziny 14.30 z powrotem w domku, robię sobie kanapki, herbatę, rozkładam komputer a tutaj punkt 15.00 do domku wchodzi Pan Mąż mówiąc – zbieramy się. No pięknie – tego się nie spodziewałam. Ledwo żyję po snorkowaniu… Decydujemy, że pójdziemy do wody o godzinie 16.00 i do tej pory razem odpoczywamy.

O godzinie 16.00 – czuję się na siłach do dalszych zmagań, więc się ubieramy i idziemy pod wodę.

No i znowu mam kłopoty – przy zanurzaniu wywijam dwa fikołki o 360 stopni, nie mogę wyrównać pływalności. Muszę się wynurzyć i spróbować jeszcze raz. Nie wiem co się ze mną dzieje… Z Edim szło mi już wczoraj całkiem dobrze. Może powinnam się zanurzać w płytszym miejscu i dopiero po wyrównaniu pozycji ciała oraz oddechu – schodzić niżej…

Pomijając zanurzenie, dalej nurkowanie przebiega już spokojnie – chociaż parę razy nie rozumiem informacji kierowanych do mnie od Matiego. To zawsze powoduje moje zagubienie…

Pomału sobie płyniemy. Fotografuję pod biegnącą po dnie rurą, w jamie porośniętej osłonicami i wodorostami, ładnego strzępiela pisarza z chromisem kasztanowym.

Zanurzamy się coraz głębiej i w pewnym momencie widzę, że Pan Maz zabrał mnie pod dużą ścianę od zewnętrznej, lewej strony zatoki.
Ściana robi na mnie duże, monumentalne wrażenie. Pnie się wysoko do góry… Potem się okazuje, że nie tak wysoko, jakieś 10-12 metrów, ale wrażenie  sprawia dużo poważniejsze…

Porośnięta jest osłonicami, które wyglądają jak stalaktyty

i ma pełno nawisów skalnych, jamek i małych grot,

w których swoje mieszkanka mają ryby i inne podwodne stworki.

Tutaj pierwszy raz widzę na żywo racznicę (Galathea strigosa).

Niestety nie udaje mi się zrobić zbyt dobrego zdjęcia, ponieważ zanim nastawiam z Matim odpowiednio światło, to racznica zmyka pod kamień. I tylko ciekawsko spod niego spogląda w naszym kierunku…

Ale zdjęcia są – a może kiedyś zrobię lepszą fotkę Pani, lub Panu Racznicy… ;)

Z innej małej jamki wygląda, jak ”panienka z okienka” mała rybka z rodziny ślizgów – linear blenny (Ecsenius lineatus)

Chwilkę wygląda a potem do nas wypływa – takie to są ciekawskie małe morskie stworzonka :)

Na dnie pod ścianą odpoczywa babka czerwonopyska (Gobius cruentatus)

a dalej między kamieniami chowa się całkiem niemała skorpena, z długim ogonem.

Trzeba być bardzo czujnym oraz dokładnie przyglądać się skałkom i jamkom, ponieważ ukryte zwierzęta łatwo przeoczyć – tym bardziej, że często mają kolor podobny do miejsca, w którym się kamuflują. Jest to konieczne, żeby nie zostać zjedzonym, lub żeby dać radę coś do jedzenia upolować. Takie realia niełatwego podwodnego życia…

Są jednak ryby, które się nie chowają i nie kamuflują – strzępiele pisarze i wargacze nie mają z tym problemu. Jest ich tutaj bardzo dużo i nie wiem, czy są mało smakowitym kąskiem, czy na bezpieczeństwo po prostu nie zwracają uwagi…

Tutaj znowu samiec strzępiela pisarza.

A tutaj wargacz tynka (Symphodus tinca).

Kończymy nurkowanie – byliśmy w wodzie 58 minut i zeszliśmy na głębokość 10,1 metra. W sumie nurkowanie było spokojne i udane, pomijając nawracające problemy z zanurzeniem. Zastanawiamy się z Panem Mężem dlaczego tak się dzieje i dochodzimy do wniosku, że przyczyną są pewne tarcia, które jako małżeństwo między sobą ostatnio mamy. Przekłada to się najwyraźniej na pewne odczuwalne napięcie również pod wodą a napięcie wewnętrzne absolutnie zaburza komfort psychofizyczny przy nurkowaniu. I to nie tylko początkującym nurkom. Nie tak dalej jak dwa dni temu Klaus nam opowiadał, że miał pewne problemy w życiu prywatnym i w złym stanie psychicznym wszedł pod wodę, co skończyło się pobytem w komorze barycznej, ponieważ dostał choroby dekompresyjnej. I wcale nie schodził wtedy na duże głębokości. Wniosek jest jeden – chcesz wejść po wodę, musisz mieć wolną głowę. Nie masz wolnej głowy, coś Cię gryzie – odpuść sobie w tym dniu nurkowanie. Ta rozmowa dużo nam wzajemnie daje i postanawiamy jutro do południa zanurkować z odpuszczeniem sobie nerwowości i jakiegokolwiek stresu przed nurkowaniem – np. przy ubieraniu szpeju…

Musimy się pospieszyć, ponieważ zrobiła się godzina 18.30 a na godzinę 19.00 zapowiedziane jest rozdanie certyfikatów ukończenia kursu, licencji instruktorskich i ogólne świętowanie :D

Szybkie w miarę możliwości ściąganie szpeju, płukanie, prysznic, ubieranie i pędzimy do restauracji – niestety tej samej, w której jedliśmy langustynki. Ale może organizacja zakończenia poważnego kursu zobowiązuje i będzie ok.

Niestety na uroczystą kolację czekamy praktycznie godzinę. Za to podane są pyszne żeberka z pieczonymi ziemniakami, surówką i całym morzem piwa. Jak biesiadują człowieki z Niemiec, to piwo musi być ;D

Ja zostaję przy wodzie – za piwem nie przepadam, a po obiedzie sięgam po małą whisky  – jakoś uczcić zdobycie licencji instruktorskiej przez Pana Męża przecież trzeba ;)

Główna celebracja zakończenia kursu rozpoczyna się dopiero po obiadokolacji – a mianowicie rozdanie certyfikatów, licencji i pamiątkowych koszulek, gratulacje od Guru Nurkowego instruktorów,

niedźwiedzie uściski,

chwile olbrzymich wzruszeń,

zmiana koszulek na właściwe,

no i chrzest ;D

Nie jest łatwo z zasłoniętymi oczami z rurki snorkowej, przy której w nawyku masz nabieranie powietrza, wypić absolutnie mocnego procentowo trunku. A Panowie Instruktorzy nalewają od serca…

i sprawdzają, czy aby na pewno wszystko jest wypite ;D

I bawią się przy pojeniu nieszczęśnika na całego ;D

Chcesz być instruktorem nurkowym – musisz być twardy ;D

Jeszcze tylko symboliczny strzał cumą o tyłek

i witamy w gronie instruktorów :D

Tą samą drogę musieli przejść wszyscy młodzi (niezależnie od wieku) instruktorzy…

I ten najstarszy – 62 letni Wolfgang

i ta najmłodsza – 18 letnia Luiza.

Niesamowitą atmosferę tworzy to, że nie ważne jest kto ma ile lat, ani jaką płeć – liczą się tylko umiejętności. Obowiązuje pełne partnerstwo.

Na koniec Peter pokazuje, że chrzest, który dla wielu był trudnym przeżyciem, dla wytrenowanego w bojach Guru Instruktorstwa Nurkowego nie stanowi najmniejszego problemu…

A jak widać mieszanka zapodana szefowi jest z kosmosu ;o Wytrzymałość i umiejętności Petera sprawdzają oczywiście młode instruktorki ;D

Na koniec jeszcze symboliczny tort

i zabawa przy trunkach wszelakich – piwo, grappa, ajerkoniak ;) – do późnej nocy… 

Ja jednak pozostaję przy mojej whisky a w pewnym momencie, tak jak to mam w zwyczaju, przechodzę na herbatę – poranny ból głowy mnie nie kusi – tym bardziej, że rano mamy z Panem Mężem zaplanowanego nura. Chociaż patrząc na mojego Guru Nurkowego, który od mieszanek jakoś za bardzo nie stroni, zaczynam mieć wątpliwości co do realności rzeczonego powyżej porannego nurkowania ;D

Dosiada się do nas Peter i patrzy z odrobiną niesmaku na moją herbatę mówiąc, że jednak powinnam wychylać równo z innymi powyżej wymienione mieszanki. Na co ja odpowiadam – O nie… Trimix jest tylko dla instruktorów, młodzi nurkowie na trimixie nie nurkują ;D Peter śmieje się i stuka się piwem z moją herbatką ;D

Cudny był ten wieczór – pełen wzruszeń, śmiechu i toastów. Wracamy z panem Mężem do campingowego domku około północy i zmykamy spać z lekkim szumem w głowach – tak jak to po świętowaniu ważnych rzeczy powinno być :)

IX dzień

O dziwo rano wstajemy wyspani i w świetnych humorach. Bez śladu bólu głowy. Że ja – to zrozumiałe. Zakończyłam wieczór herbatką. Ale Pan Mąż?… Po trimixach?… Znaczy świętowanie mu się należało ;D

Przesuwamy jednak nurkowanie w kierunku bliższym południa, niż poranka. Pijemy kawkę, jemy śniadanie, chwila odpoczynku i lądujemy w wodzie około godz. 10.30.  Zanurzamy się w płytszym miejscu, niż zazwyczaj i tym razem bez żadnych problemów z mojej strony. Pan Mąż bierze mnie na zatopioną łódź – miała być na około 12 metrach. Pierwszy raz mam nurkowanie przy wraku – ta leżąca na dnie Adriatyku nieduża łódź, kiedyś pływająca spokojnie i mniej spokojnie na falach, robi jakieś takie wrażenie bycia poza rzeczywistością.

 

Schodzimy niżej, robi się coraz zimniej – coś mi się wydaje, że to już więcej niż 14 metrów, ale czuję się dobrze i nurkuje mi się spokojnie, więc nie marudzę. 

Dopływamy do rzeźby Marii Panny z modlitwą na tabliczce za bezpieczeństwo nurków…

Nie pamiętam, na jakiej głębokości była Maryjka – jak się okazuje i dobrze…

Schodzimy jeszcze troszkę niżej i nagle orientuję się, że jestem przy tej ścianie, o której mówił mi kiedyś Mati. Ścianie pionowo schodzącej w dół, przy której trzeba płynąć nad głębią… Jest dużo ciemniej.

Zaczynam czuć się nieswojo… Próbuję jeszcze odwrócić swoją uwagę od toni przylepiając się do ściany i próbując na półkach skalnych co nieco sfotografować…

Na chwilę odciąga moją uwagę od toni ukwiał rurówka z pięknym pióropuszem z gatunku sabellastarte (Sabellastarte spectabilis).

Potem jeszcze fotografuję małą rybkę z gatunku (…),

babka czerwonopyską z ukwiałem z gatunku ukwiała morskiego (Thenaria)

I to na tyle. Przestaje pomagać focenie – czuję, że głębia pode mną zaczyna mnie coraz bardziej przerażać. Nie pozostaje mi nic innego, jak pokazać Panu Mężowi, że chcę trochę wyżej, tzn. płycej. Pan Mąż uśmiecha się do mnie oczami i zawracamy. Wypływamy trochę do góry i od razu robi się z jednej strony jaśniej a z drugiej cieplej. Znowu mi się podoba. Fotografuję śliczną rybę z rodziny kurkowatych – to kurek czerwony (Chelidonichthys_lucerna),

ze swoimi pięknymi motylimi ”skrzydłami”…

W momencie, gdy wypływamy jeszcze trochę wyżej, tam gdzie dno się wypłaszcza i nie trzeba się już wspinać po ścianie – mój Guru Nurkowy pokazuje, że mam utrzymywać spokojną pływalność. No to się staram… I wszystko mi wychodzi :) Płynę sobie metr nad dnem – czuję, że to dla mnie trochę za daleko od dna, więc się obniżam do pół metra i wtedy czuję się bezpiecznie. Od czasu, gdy pomyliłam 4 dni temu przyciski na inflatorze i wyskoczyłam z dwóch metrów do góry, boję się być zbyt wysoko nad dnem, tak jakbym w razie czego mogła się chwycić. Nieracjonalne, ale tak to czuję i póki co staram się mieć niezbyt daleko do dna nad którym się przemieszczam ;)

Płynę sobie trzymając niezłą pływalność. Ćwiczenie pływalności nie przeszkadza mi sfocić przepływającej pięknej ławicy amareli ( Diplodus vulgaris )

i potem pary amareli nad skałką z żółtymi gąbkami.

A na koniec – jakby na deser pięknego ukwiała z gatunku ukwiała złotego (Condylactis aurantiaca)

który pokazał nam swoją stopę :D

Kończymy ostatnie na tym wyjeździe nurkowanie

i okazuje się, że Pan Mąż zrobił mi egzamin na P1… Byłam na…

20 metrach!!!

Chociaż trudno mi w to uwierzyć – dałam radę :D

Dziwicie się mojej radości i szczęściu widocznemu na twarzy. Nie wzruszajcie ramionami na te po prostu 20 metrów pod wodą, bo to co dla innych może wydawać się żadnym osiągnięciem, banalną sprawą, czy też po prostu zabawą – dla mnie było skokiem w przestrzeń kosmiczną i przewalczeniem całej masy lęków…

A Pan Mąż?… A Pan Mąż śmieje się ze mnie na całego i z tego jak doprowadził mnie ukradkiem i w tajemnicy do pierwszego stopnia nurkowego ;D

Wracamy do bazy, płuczemy porządnie sprzęt, bierzemy prysznic i jedziemy do Rabača, małej portowej miejscowości poniżej Labina na obiad i popływanie motorówką wzdłuż wybrzeża tej części Chorwacji. Takie małżeńskie pobycie poza codziennością i przed jutrzejszym powrotem do codzienności. Wszystkie alerty pogodowe co do zejścia Bory są odwołane, więc jesteśmy przekonani, że ze spędzeniem tego popołudnia na morzu nie będzie najmniejszego problemu.

Niestety, jak to zwykle bywa, rzeczywistość nie zawsze dostaje do oczekiwań.

Rabač ze spokojną portową zatoką, jawi się nam sennie i spokojnie.

Dziwimy się, ze łódki stoją w porcie, zamiast pływać – ale w końcu jest poza sezonem…

Idziemy wypożyczyć łódkę i… I rozbijamy się o Borę. Borę, której ani widać, ani słychać…

Okazuje się, że jeżeli dwa dni temu były ostrzeżenia pogodowe to nieważne, że zostały one odwołane – nie masz szans na wypożyczenie łódki. Jaka jest przyczyna? Bardzo prosta. Jeżeli były alerty pogodowe, to już nic nie ma znaczenia – w przypadku jakiegokolwiek wypadku, nawet zupełnie niezwiązanego z pogodą np. wpłynięcie na skałę – ubezpieczenie nie działa i basta. A jak ubezpieczenie nie działa i basta – to łódki nie dostaniesz i basta…

No to idziemy kupić dzieciakom małe pamiątki – jak to w zwyczaju mają rodzice, gdy robią sobie na chwilę od dzieci urlop. Potem siedzimy w nadbrzeżnej restauracji nad grillowaną rybką, pijąc pyszne białe winko i z tęsknotą patrzymy na spokojne morze z bawiącymi się na małej żaglowej łódce i desce windsurfingowej ludźmi, którzy nie musieli sprzętu pływającego wypożyczać, więc bawić się mogą…

Wracamy do Svety Mariny późnym popołudniem, patrząc jeszcze na migocącą w świetle słonecznych promieni wodę i spokojnie kołyszące się na wodzie łódki, które przespały dzisiaj cały dzień…

Czas się pakować – wcześnie rano wracamy do domu i stęsknionych (przynajmniej tak mówią przez telefon ;) ) dzieciaków… 

Czas na podsumowanie tego wyjazdu. 

Nie był to wyjazd łatwy. Dla pana Męża wyzwania nurkowe, w ogóle poza  moimi wyobrażeniami tego, co człowiek w wodzie może, czy powinien robić. Dla mnie zaskoczenie nieradzenia sobie z, w moim mniemaniu, już wytrenowaną jako tako pływalnością. Dodatkowo był to dla mnie bardzo cenny czas obserwowania z boku zmagań przyszłych instruktorów nurkowych i nabywania jeszcze większej świadomości, że jeżeli chcesz nurkować, to powinieneś ćwiczyć różne sytuacje i nie traktować tego sportu tylko jak łatwej, przyjemnej zabawy… Którą de facto nurkowanie jest, ale tylko do momentu, gdy coś Cię pod wodą nie zaskoczy np. bardzo silny prąd w słoneczną, bezwietrzną pogodę i przy zupełnie spokojnym morzu, albo choroba kesonowa tylko dlatego, że wchodziłeś pod wodę na silnym stresie, lub uszkodzenie sprzętu… 

To mój pierwszy wyjazd do Chorwacji u schyłku lata i pomimo tego, że trzeci w tym roku – to za każdym razem coś innego i pięknego do swojego plecaka wspomnień schowałam… Tym razem bezwzględnie kwitnące żywopłoty ziół, przejrzałe słodkie figi, piękno rozfalowanego po Borze morza, pierwszy raz w życiu widzianą ośmiornicę – i sfotografowaną ;), no i moje 20 metrów pod wodą :D

A gratulacje – to już tylko dla Ciebie Panie Mężu za Twój pierwszy stopień instruktorski i mój pierwszy stopień nurkowy. Obydwa wywalczone przez Ciebie z dużym wysiłkiem – nie wiem tylko, który z większym ;D

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *