15 dzień – Świt nad jeziorem Paringa. Dalej na południe.
Zachodnie wybrzeże i śródlądowa Nowa Zelandia.
14. 04. 2019, niedziela
Budzę się po piątej – jest jeszcze ciemno i zimno. Opisuję naszą podróż i czekam na obudzenie się Pana Męża – czyli jak zwykle 😉😃
W pewnym momencie po dachu zaczyna nam coś chodzić. Tupie na całego, ale mam wrażenie, że czterema łapkami – więc raczej nie ptak. Może, któreś z dużych gryzoni?… Może wiewiórka?… 🤔 Szkoda, że jest ciemno…
W końcu zaczyna świtać. Patrzę przez okno, ale moje oczekiwania co do wschodu słońca nad jeziorem Paringa – niestety spełzają na niczym. Poranek wstał pochmurny, a jezioro zamiast tonąć w słonecznym świcie jest spowite mgłą…
Jednak, wraz z upływem minut, powoli się przejaśnia. Wychodzę po cichu z naszego domku na kółkach w momencie, gdy słońce wspinając się na niebo, zaczyna złocić mgłę, malując świat magicznymi kolorami budzącego się dnia… 😊
Mgła coraz bardziej się rozprasza, a ja fotografuję, moment za momentem, to wyłanianie się dnia spośród oparów świtu…
Jest jeszcze zimno, ale to nic – pędzę do Pana Męża, który dopiero teraz zaczyna się budzić. Wyciągam go z łóżka, żeby nie stracił takiego przepełnionego magią, wyłaniającego się z mgły, świtu…
Oczywiście, gdy Pan Mąż zaczyna fotografować – to musi być profeska. Bez statywu ani rusz… 😉😃 Nie to co moje pełne amatorstwo z ręki 😀
Wracamy zziębnięci do kampera i dalej podziwiamy wstający dzień spod ciepłej kołdry z gorącą kawką w ręku 😊
Czyż nie mamy pięknego widoku z naszego żółwikowo-ślimakowego domku na błyszczące jezioro i resztki nocnej mgły. A kawka w takich okolicznościach smakuje nieziemsko… 😊
Długo jednak nie wytrzymuję pod kołderką…
Chwila na rozprostowanie paluszków 😀
i zmykam z powrotem nad jezioro.
Zmykam nad jezioro tylko ja – Pan Mąż po rozprostowaniu paluszków, chowa je pod kołdrę i ani myśli się spod niej ruszyć 😉😀
Nie rozumiem jak można siedzieć pod kołdrą, gdy wokoło robi się piękniej i piękniej… 🤔
Wołam Pana Męża – chodź tutaj, jest cudnie… Tutaj też jest cudnie – słyszę w odpowiedzi… 😉😃
W końcu jednak doczekuję się ponownego wypełznięcia na zewnątrz Pana Męża, i paru fotek mojej osoby w tych pięknych okolicznościach przyrody 😀
Oczywiście wszystkie zdjęcia Pana Męża tzw. – statywowe 😉😃
Po śniadaniu niechętnie musimy pożegnać się z jeziorem Paringa. Świt nad nim zaprosił nas na piękne fotograficzne chwile, po których ruszamy dalej w drogę – dalej na południe…
Znowu mamy piękną pogodę tego późnego nowozelandzkiego lata… 😊
Jedziemy wzdłuż zachodniego wybrzeża.
Po drodze zatrzymujemy się w dwóch punktach widokowych. Pierwszy – Wahipounamu – trochę mnie rozczarowuje…
Jest po prostu widokiem na Morze Tasmańskie z wybrzeża.
I nawet jeżeli jest tutaj oznaczenie rezerwatu ptaków, to udaje nam się spotkać tylko wachlarzówki, które – albo latają bardzo szybko i wysoko, więc są trudne do uchwycenia…
Wachlarzówka posępna (Rhipudura fuliginosa)
Wachlarzówka posępna (Rhipudura fuliginosa)
Albo siedzą w cieniu – więc też dla fotografii komfortowo, jakby nie za bardzo…
Wachlarzówka posępna (Rhipudura fuliginosa)
Wachlarzówka posępna (Rhipudura fuliginosa)
Z braku innych ciekawych do sfotografowania – pstrykam ładnie prezentujące się drzewa z morzem w tle
i pień z roślinami na nim bytującymi…
No bo przecież zawsze coś sfotografować można 😃
Na dokładkę, z ukłonem w stronę Pana Męża 😀, postanawiam pstryknąć samochody ”retro”, którymi na punkt widokowy podjechali starsi, około siedemdziesięcioletni Nowozelandczycy.
Podróżują w grupach, super ze sobą spędzając czas… 😃
No i taki to był pierwszy punkt widokowy….
Za to drugi punkt – plaża w obrębie Tauparikaka,
wita nas także pięknymi widokami,
ale oprócz nich częstuje nas rozbryzgującą się o brzeg morską falą,
migoczącym światłem w płytkich rozlewiskach, spływającej tutaj z gór rzeki,
Palma (Arecaceae)
tuptającym po plaży ostrygojadem
Ostrygojad australijski (Haematopus fuliginosus)
i… I pływającymi niedaleko brzegu delfinami 😯😃
Delfin zwyczajny (Delphinus delphis)
Delfiny najwidoczniej bawią się w przybrzeżnych falach…
Delfin zwyczajny (Delphinus delphis)
Niestety nie mają ochoty na skakanie, więc pozostaje mi sfotografować delfini ogon 😉😃
Delfin zwyczajny (Delphinus delphis)
Mieliśmy ochotę na przejście się trasą po ruchomych piaskach…
Niestety minusem tego, a także poprzedniego miejsca, są wszechobecne tutaj, strasznie gryzące meszki… Po chwili stania nad brzegiem morza mamy ich na sobie mnóstwo i jesteśmy cali pogryzieni. Rezygnujemy, tak więc z wycieczki pośród ruchomych piasków i zmykamy do samochodu. Fotografuję jeszcze tylko żółtą trawę wydmową – turzycę, występującą endemicznie w nowej Zelandii. To miejsce jest jej rezerwatem.
Turzyca, endemiczna dla Nowej Zelandii (Ficinia spiralis)
I jedziemy dalej – meszki nas pokonały… 🙄
Kierunek Queenstown. Mati chce zwiedzić znajdujące się tam Muzeum Arktyczne. Ja zresztą też. No i dobrze byłoby zobaczyć miejsce, określane jako nowozelandzkie, klimatyczne miasteczko . Do Queenstown mamy około 240 kilometrów. Jest gorąco – całe szczęście, że mamy w kamperze klimatyzację… 😊
Łatwo powiedzieć – Kierunek Queenstown i – Co to dla nas 240 kilometrów?… Trudniej wykonać, jeżeli po drodze jest coś pięknego do zobaczenia – za każdym praktycznie zakrętem. Na przykład trudno pominąć podejście pod wodospad – bo przecież kraniki uwielbiamy 😃
Podchodzimy przez płytką rzekę prawie pod sam wodospad – pomimo tego, że woda w niej jest praktycznie ścinająca lodem. Tym razem wytrzymuje dłużej Mati. Ja nie daję rady. Wyskakuję z rzeki jak oparzona – z lodowatego zimna bolą mnie całe kostki… 😲 Pozostaję przy fotografowaniu Pana Męża z wodospadem w tle – tutaj naprawdę się należy podziw, w kwestii wytrzymania krioterapii stóp… 😃,
niesamowite, rosnące w tym miejscu olbrzymie bukany
Bukan (Nothophagus cliffortioides)
Bukany (Nothophagus cliffortioides)
oraz pięknego widoku roztaczającego przed oczami, w momencie odwrócenia się do wodospadu plecami i oparcia spojrzenia na przebiegu rzeki… 😊
Trzeba jechać dalej. Jedziemy jakieś 100 kilometrów i znowu nie możemy obojętnie przejechać koło wyłaniającego się cudu natury – to jezioro Wanaka 😊
Zjeżdżamy nad samo jezioro – jest przepięknie położone pośród okalających je wzgórz.
To czwarte co do wielkości jezioro w Nowej Zelandii. Ma powierzchnię 193 km2, a głębokość około 300 metrów. Do tego olbrzymiego jeziora wpadają dwie rzeki – Makarora i Matukituki, a wody do niego wpadające zbierane są z obszaru liczącego, aż 2543 km. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem tego jeziora – zarówno jego piękna, jak i wielkości…
I jak moglibyśmy się tutaj nie zatrzymać?… Gdy kusi szmaragdowa woda, piękne górskie otoczenie i na dodatek burczy w żołądku ze względu na obiadowa porę? Tutaj bezwzględnie trzeba było się zatrzymać! 😃 A jak już zrobiliśmy na parę chwil postój w tych pięknych okolicznościach przyrody – to oczywiście pomimo wody ciepłej inaczej, nie mogłam odmówić sobie kąpieli. Zresztą w porównaniu z tą wodospadową – wcale taka zimna woda w jeziorze Wanaka nie jest… 😉
Pan Mąż po chwili wahania –
morsuje razem ze mną 😁
Więcej chętnych do orzeźwiającej kąpieli – nie zauważyliśmy 😉 Chociaż parę osób oprócz nas postanowiło tutaj odpocząć i jak na nasze dotychczasowe doświadczenia z podróżowania o tej porze roku po Nowej Zelandii, jest nawet całkiem tłoczno – dwa kampery i ze cztery samochody 😯😁
Po kąpieli jemy obiad – makaron z cukinią w sosie pomidorowym. Pan Mąż kulinarnie szaleje 😃
Zanim ruszamy dalej, podziwiamy rosnące tutaj olbrzymie drzewa piniowe – są naprawdę potężne…
Sosna piniowa (Pinus pinea)
I żegnamy jezioro Wanaka, błyszczące w promieniach popołudniowego słońca… 😊
Droga prowadzi nas tak zwyczajnie… Zwyczajnie, jak na nową Zelandię, czyli przepięknie – wśród gór i jezior… 😊
Po drodze przejeżdżamy przez jedną większą miejscowość, w której mija nas parę pięknych ciężarówek, do których wzdycha oczywiście Mati… 😉
Ja nie wzdycham, ale muszę przyznać, że ciężarówki są naprawdę piękne 😊
O godzinie 18.00 wjeżdżamy w granice Queenstown i przez krótki moment jesteśmy zachwyceni, ponieważ miasto położone jest nad pięknym, otoczonym skalistymi górami, jeziorem Wakatipu.
Ale już za chwilę, gdy wjeżdżamy do centrum nasze rozczarowanie jest olbrzymie. To po prostu kurort turystyczny, z całą masą restauracji, nieodłącznymi KFC i McDonaldem,
hotelami oraz całym mnóstwem samochodów stojących w korkach…
Powiedzmy, że ta wieża zegarowa nam się spodobała…
I tyle. Mamy ochotę zwiać natychmiast – Muzeum Arktyczne i tak jest już o tej porze zamknięte… Siadamy jednak w McDonaldzie, żeby naładować komputery i połączyć się z internetem. Nie mieliśmy od dwóch dni kontaktu z dziećmi… A wiadomo, że na całym świecie McDonald do tych celów jest najlepszy – pod warunkiem, że jest 😉 Zamawiasz coś taniego i korzystasz z wi-fi oraz prądu, w pełnych ramach, których akurat w danym momencie potrzebujesz… No to zamawiamy, siadamy, podłączamy komputery do prądu – oczywiście przez własną przejściówkę. Nie można jej zapomnieć jadąc do Nowej Zelandii – kontakty pozwalające na podłączenie się do prądu są zupełnie inne. Próbujemy połączyć się z wi-fi i… I wi-fi nie ma 😯 Obsługa mówi nam, że internet im dzisiaj wyparował… No tak widzieliśmy w Queenstown przynajmniej trzy McDonaldy, a wybraliśmy akurat ten bez wi-fi… Cali my… 😉😁 Zjadamy – ja wrappa, Mati hamburgera, razem sałatki i ładujemy prądem komputery. Jeszcze przeglądamy mapę myśląc nad opcją trasy. Zastanawiamy się, czy nie zjechać nad Milford Sound, które jest znane z potężnych fiordów. Po namyśle jednak rezygnujemy. Jak już pisałam wcześniej nie jesteśmy wielbicielami fiordów i chociaż fajnie byłoby jeden, czy dwa zobaczyć, to statkiem już na pewno nie popłyniemy, natomiast trasy piesze prowadzą przez lasy, a ja już swój magiczny las zobaczyłam i mam go w zakątku serca schowany… 😊 Koszt fiordów dla nas to 300 kilometrów i strata półtora dnia, które zabrałoby nam możliwość dłuższego pobytu w rezerwatach z pingwinami. Także Milford ostatecznie omijamy… Jedziemy jeszcze na stację BP – w dużych miastach na BP internet jest dostępny zawsze. W mniejszych miejscowościach – już nie jest to takie oczywiste… Ślęcząc na parkingu BP ogarniamy kontakty internetowe z dzieciakami, ja dodatkowo wstawiam relacje na Instagram, plus poszukuję nazw gatunków ptaków, które sfotografowałam, a uwierzcie mi – nie jest to wcale takie łatwe… Tym bardziej, że muszę się spieszyć, bo po pierwsze Pan Mąż marudzi, że się grzebię, a po drugie ryzyko wyrzucenia z internetu po pobraniu danej ilości bajtów lub po upływie danego czasu – jest duże. Tankujemy wodę do zbiorników – to już można zrobić na każdej stacji BP, niezależnie od wielkości miejscowości. Dobrze jest o tym pamiętać, bo przecież nie wiadomo, kiedy następna taka okazja się zdarzy… Także jakieś pozytywy ze zjechania do miasta mamy. Natomiast po wyczerpaniu w/w pozytywów pobytu w Queenstown, zmykamy poza miasto w poszukiwaniu zacisznego miejsca na nocleg.
Możemy powiedzieć o przygodzie z ”Miastem Królowej”, że – przybyliśmy, zobaczyliśmy i uciekliśmy 😁 Tak miasta to nie są nasze klimaty, a już na pewno nie moje. Natomiast Queenstown nie przypadło do gustu nawet Panu Mężowi…
W poszukiwaniu miejsca na nocleg jedziemy około 80 kilometrów – niestety nocą, zrobiła się prawie godz. 23.00. A jazda po ciemku, przy nowozelandzkich drogach, które w większości są w postaci serpentyn, nie jest dla mnie łatwą sprawą… Strasznie się stresuję. W końcu jednak znajdujemy jakiś parking. Przy drodze, ale trochę cofnięty, więc samochody nie powinny nam przeszkadzać. Nie mamy siły jechać dalej i szukać lepszego miejsca – z ulgą zmykamy spać…
Dobranoc
Komentarze
fotoeskapady
05 sierpnia 2019 o 19:51
💓😊
Pan Mąż
05 sierpnia 2019 o 19:22
Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż
fotoeskapady
18 lipca 2019 o 16:49
Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina
Andrzej
16 lipca 2019 o 18:22
Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)
fotoeskapady
16 lipca 2019 o 16:14
Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃
Robert Remisz
15 lipca 2019 o 22:26
Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)
Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!