LatoNaturaNowa ZelandiaPodróże

Nowa Zelandia – Urodziny na Antypodach…

1107.2019
Powrót do spisu treści

12 dzień – śródlądowa Nowa Zelandia.
Drogą ze wschodniego na zachodnie wybrzeże.

11. 04.2019, czwartek

Niestety kadry fotograficzne z pięknym wschodem słońca na Kaikoura, muszą pozostać w mojej wyobraźni, ponieważ poranek wstaje zachmurzony i deszczowy. Nie jest to ulewa, tylko mżawka, ale warunków fotograficznych brak, a słońce postanawia ten dzień rozpocząć w woalu z chmur…

Tylko mewy nie przejmują się pochmurną pogodą i byle mżawką, szalejąc koło kampera w oczekiwaniu na jakieś okruchy pieczywa.

Mewy czerwonodziobe (Chroicocephalus novaehollandiae)

Mewy czerwonodziobe (Chroicocephalus novaehollandiae)

Oczywiście nie obywa się przy tym bez małej awantury… 😉

Mewy czerwonodziobe (Chroicocephalus novaehollandiae)

Po kawie i śniadaniu pozostaje nam pożegnać to piękne miejsce i ruszyć w kierunku zachodniego wybrzeża.

Kierunek na dzisiaj – to śródlądowe góry. A potem czeka na nas Lodowiec Franciszka Józefa – ale to już na jutro, lub pojutrze…

Kaikoura żegna nas deszczem…

i deszczem witają nas śródlądowe góry.

A ponieważ otoczenie z morskiego zmienia się na górskie, to i wszędobylskie, nadmorskie mewy, zostają zastąpione sokołami. Szkoda tylko, że nie tak wszędobylskimi… 😉 Sokoły, jak wszystkie drapieżne ptaki, raczej trudno jest blisko podejść. Zresztą nie możemy stawać przy drodze i na nie czatować. Fotografuję, więc tylko dokumentacyjnie w locie, z daleka, Pana lub Panią Sokół i jedziemy dalej.

Sokół nowozelandzki (Falco novaeseelandiae)

Sokół nowozelandzki (Falco novaeseelandiae)

Sokół nowozelandzki (Falco novaeseelandiae)

Za oknem jest pochmurno. Cały czas na zmianę – mocniej pada lub mży. Chce mi się spać. Przytulam głowę do samolotowej poduszki (swoją drogą ta, którą tym razem kupiliśmy jest rewelacyjna, wypełniona drobnymi kuleczkami, bardzo lekka i układa się jak tylko chcesz – absolutnie polecam zakup takiej poduszki na czas podróżowania) i odpływam w drzemkę na 2 minuty, ponieważ gdy tylko zamykam oczy, Mati woła – Patrz!!!

Patrzę i nic ciekawego nie widzę, ale szybko wyciągam aparat z plecaka. Mati cofa parę metrów, ponieważ już zdążył podjechać za daleko i teraz już widzę, to co Pan Mąż zauważył, gdy ja zaczęłam drzemać. Po drugiej stronie drogi – dosłownie sto metrów od niej, stoi stado łań liczące nie mniej niż dwieście sztuk😯 Pierwszy raz coś takiego widzę… Jestem w szoku… Spokojnie przechodzimy na drugą stronę drogi – dobrze, że na południu Nowej Zelandii ruch samochodowy jest praktycznie znikomy…

Sarny nas zauważają, robi się zamieszanie i zaczynają uciekać. Nieruchomiejemy. Łanie się zatrzymują – trochę daleko, ale fotografujemy.

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Tyle łani naraz – to naprawdę nie lada gratka 😃 Nagle, nie uwierzycie… Łanie zawracają i idą prosto na nas, czujnie się przyglądając – zainteresowane tym co się pojawiło i nagle zniknęło.

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Bo jak się nie ruszamy, nie mogą nas dostrzec – tak to już łanie ze względu na astygmatyzm mają… Wrażenie idących w Twoją stronę dwustu łani jest po prostu absolutnie niesamowite…

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Robimy zdjęcia. I tak powstaje kadr za kadrem pięknego, potężnego stada łani… 😊

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

W końcu, jakieś 50 metrów od nas, jedna z łani się płoszy i całe stado robi odwrót.

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Całe, oprócz jednej, która wyglądała na przewodniczkę, a która teraz stoi jeszcze chwilę i patrzy. Tutaj już nie wiem, czy nadal nie widzi, czy po prostu dumnie pokazuje nam – nie boję się, jestem tutaj u siebie…

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

W końcu i ta łania odwraca się, odbiegając za swoim stadem…

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Jeleń (Cervus elaphus). Łanie

Co nam pozostaje?… Musimy też się odwrócić, wsiąść do samochodu i odjechać w swoim kierunku… Ale tego spotkania nie zapomnimy na pewno długo… 😊

Jedziemy dalej. Mapa pokazuje nam, że po drodze możemy zatrzymać się w gorących źródłach. Gorące źródła, gdy pada deszcz – to kusząca propozycja… Otwieramy przewodnik i okazuje się, że te źródła to nie plener, gdzieś pośród wzgórz, tylko baseny termalne – koszt 80 dolarów od osoby. Z takiej opcji rezygnujemy… Baseny termalne z saunami to my mamy w Białce Tatrzańskiej, a tutaj stracimy cały dzień i może nam potem zabraknąć czasu np. na pingwiny. Basen czy pingwiny?… Odpowiedź może być tylko jedna – Pingwiny 😃

Muszę znowu napisać – jedziemy dalej. Dzisiaj to dla nas taki – dzień drogi East-West. I tak nam też gra w radiu – country, muzyka drogi… A droga wije się pośród gór, widoki są przepiękne, nawet pomimo deszczu, a może właśnie deszcz tworzy inną odsłonę górskiego piękna…

Przejechaliśmy już około 230 kilometrów. Całą drogę wykorzystuję na pisanie i fotografowanie. A jak jest uzbrojona podróżniczka Sabina w łapanie myśli i kadrów fotograficznych?… Ano tak 😉😃

Przy drodze zauważamy dziką jabłoń, kuszącą czerwonymi jabłkami.

Tym razem to nie Ewa zrywa jabłka, tylko Adam 😉 No i mamy pyszną popołudniową przekąskę… 😊

Jabłka z bliska może wyglądają średnio, ale smakują…. Mniam…. Żadne jabłko z sadu nie będzie miało smaku dzikości, smaku przywodzącego na myśl biblijny raj… 😊

No to znowu – jedziemy dalej – wcinając rajskie jabłuszka, słuchając muzyki drogi i podziwiając krajobraz śródlądowej Nowej Zelandii 😊

W pewnym momencie Maps Google kieruje nas w boczną drogę o mało sympatycznej nazwie Hunting Road. Droga zmienia się szutrową. Panie Mężu to chyba zły kierunek… – wyrażam głośno moje wątpliwości, co do słuszności obecnej trasy. Ale czas i dystans się skrócił – pada odpowiedź Pana Męża. Ok, jedźmy – odrobinę wzruszam ramionami, nadal nie przekonana.

No i tak dojeżdżamy do końca drogi, na której nie można zawrócić. Wąsko i po obu stronach rowy… Hmmm… Nic nie powiem w tym miejscu… 🙄
Na całe szczęście jest brama na prywatne pola. Nie mamy wyjścia musimy ją otworzyć. Niedaleko bramy rośnie piękne, oblepione porostami stare drzewo… Wygląda niesamowicie…

Zawracamy. Jedziemy z powrotem do głównej drogi i nagle na polu widzimy jelenia z potężnym porożem. Jeleń najwidoczniej wszedł rolnikowi w szkodę i jest mu z tym całkiem dobrze… Nam też, bo robimy natychmiast małe fotopolowanie… 😃

No tak… Polowanie mogłoby być skuteczniejsze w kadrach, gdyby nie fakt blokującej mi się migawki – prawie płaczę. Nie wiem co się dzieje… Udaje mi się jednak zrobić parę w miarę ostrych kadrów, wziąwszy pod uwagę warunki świetlne i odległość około 30 metrów.

Jeleń (Cervus elaphus).

Szkoda tylko, że w tle jest płot. No, ale Pan Jeleń przebywa na gościnnych występach, a właściwie na obiedzie, u rolnika – a rolnik płoty ma. Musi się przecież jakoś przed jeleniami zabezpieczać… Tym razem to zabezpieczenie wyszło mu jednak, jakby mało skutecznie… 😀

Jeleń (Cervus elaphus).

Po chwili, jeleń zaniepokojony naszą obecnością ucieka, a my jedziemy dalej.

Od Kaikoury, gdzie woda nie nadawała się do spożycia, jedziemy już grubo ponad dwieście kilometrów i cały czas nie możemy uzupełnić zbiornika na wodę. W żadnym miasteczku, na żadnej stacji benzynowej, za żadną opłatą – nie ma mowy. Wody nie dostaniesz…

To nie jest fajne. Można nie mieć dostępu do internetu, ale do wody?… To nie jest w porządku… Obserwując pola przy drodze i widząc rozstawione automatyczne poidła dla krów, przychodzi mi na myśl konkluzja, że turyści przemierzający Nową Zelandię są traktowani w tym zakresie gorzej od hodowlanych zwierząt.

Tym bardziej jest trudno, że Nowozelandczycy są narodem bardzo kategorycznym.
W krajach azjatyckich wynegocjujesz i wytargujesz wszystko, a tutaj niezależnie jak jesteś zmęczony, czy spragniony słyszysz – nie i koniec dyskusji . Wody nie dostaniesz – słyszysz jedź dalej, może dostaniesz gdzieś tam… Z naciskiem bliżej nieokreślonego – ”Gdzieś tam”… Nie masz szans na dostanie wody, jeżeli nie jest to miejsce do jej publicznego poboru – a takich jest niewiele. Najszybciej można wodę uzupełnić na stacjach BP, ale musi taka po drodze się trafić…

Na całe szczęście w końcu trafiamy na camping, gdzie jest ogólny dostęp do wody – przynajmniej tak informują znaki. Pan Mąż idzie się zapytać i słyszy – A gdzie nocowaliście? Mati lotnie odpowiada – W marinie, tam nie było wody zdatnej do picia. Ok – możecie napełnić zbiorniki. Gdybyście nocowali na dzikich campingach jako ”freecampers”, to bym Wam wody nie dał i basta…

Nie rozumiemy tego podejścia 🙄, ponieważ ”free campingi” są w Nowej Zelandii i legalne, i oznaczone. Znajdują się tam informacje, ile na danym campingu możesz przebywać np. jeden, dwa, czy cztery dni. Są na nich z reguły toalety, albo musisz mieć swoją toaletę w samochodzie – inaczej zapłacisz mandat. Nie łamiesz, więc prawa nocując na ”free campingach” – dlatego jesteśmy zdziwieni podejściem Nowozelandczyków do ludzi z tych campingów korzystających.

Ale cóż, jesteśmy gośćmi w tym kraju i musimy zwyczaje tutaj panujące uszanować, nawet jeżeli nam się one nie do końca podobają… 😉

Nowa Zelandia jest w ogóle krajem pełnym sprzeczności. Na przykład Nowozelandczycy panicznie boją się wszelakiej zarazy, która może ich nawiedzić z pozawyspowego świata. Tak, więc jak Cię wpuszczają do kraju sprawdzają czystość butów trackingowych, nie możesz wwieźć żadnej żywności spoza strefy celnej, a tą musisz zadeklarować, kamper musi mieć toaletę, oraz zbiornik do zrzutu brudnej wody – tej, w której po prostu się myjesz, czy zmywasz naczynia. Mandaty za śmiecenie, czy zrzut brudnej wody, poza wyznaczonymi to tego miejscami – są olbrzymie. Toalety są porozstawiane i czyściutkie w każdym miejscu, gdzie mogą się spodziewać ruchu turystycznego, nawet na szlakach górskich. Ale z drugiej strony, śmieci przez całe kilometry nie masz, gdzie wyrzucić – w przydrożnych toaletach absolutnie nie możesz, a koszy na śmieci np. na parkingach – nie ma. Musisz wozić je ze sobą, aż nie dotrzesz do jakiegoś dużego miasta. A duże miasta na południu Nowej Zelandii są bardzo od siebie oddalone. W małych miejscowościach śmieci się nie pozbędziesz… Jeżeli podróżujesz tak jak my, to możesz nie mieć możliwości wyrzucenia śmieci nawet przez kilka dni. Ze zrzutem brudnej wody jest trochę lepiej, ale też nie są miejsca do jej zrzutu zbyt łatwo dostępne… Pola uprawne są pryskane równo chemią, a żywność w sklepach ma oznaczenia ”E” w ilości takiej, jakby nic innego w niej nie było. Dodatkowo półki sklepowe uginają się pod produktami chińskimi. Nie mówiąc o beztroskim wylewaniu do oceanu benzyny przy tankowaniu łodzi.

A przecież nie ma tutaj zakładów przemysłowych i cały krajobraz, aż krzyczy ”EKOLOGIA”. Dlaczego, więc człowieki, żyjąc w tak pięknym kraju, faszerują się chemią?… Tak na wszelki wypadek?… Dlatego, że a nuż coś się stanie?… Bo a nuż dopadnie nas jakaś zaraza?…

Oj człowieki, człowieki – warto by się chyba stuknąć i zacząć bardziej dbać o tę piękną wyspę, również w tym co mniej rzucające się w oczy, niż śmieci… 🙄

Nic – rozważania, rozważaniami, a nasza podróż naszą podróżą… Wodę już mamy, więc możemy spokojnie jechać dalej. Bo woda, to naprawdę podstawa…

Pogoda nadal jest deszczowa, więc postanawiamy wydłużyć naszą trasę przelotową, ponieważ zyskując w ten sposób jeden dzień, możemy dalej dojechać na południe wyspy. Samolot z Christchurch mamy 19.04. Przed nami, więc jeszcze 9 dni bycia na południowej wyspie Nowej Zelandii. Zobaczymy ile uda nam się w tym czasie zobaczyć, co przemierzyć, no i co sfotografować… A w dodatku śródlądowa Nowa Zelandia, płacząc deszczem i nie chcąc się podzielić wodą (czyż to również nie jest niespójne 😉), jakby mówi nam – Nic tutaj więcej ciekawego nie zobaczycie. Łanie już widzieliście, jelenia też. To sobie jedźcie dalej i nie zawracajcie głowy… 😉😀 No to jedziemy. A z oddali na pożegnanie, jednak przyjacielsko, rozpościera do nas skrzydła sokół nowozelandzki 😊

Sokół nowozelandzki (Falco novaeseelandiae)

Jak zapamiętam śródlądową nową Zelandię?… Właśnie tak – pięknymi oczami łań, porożem potężnego jelenia, smakiem owoców dzikiej jabłoni, pięknem górskiego krajobrazu spowitego deszczem i rozpostartymi skrzydłami sokoła… Inna ta Nowa Zelandia, niż przeżywana przez nas na wybrzeżu, ale też piękna… 😊

Dojeżdżamy do miasta Greymoth – pierwszej większej miejscowości, do której dojeżdżamy na zachodnim wybrzeżu południowej wyspy Nowej Zelandii. Robimy zakupy, kontaktuję się z Wujaszkiem Januszem, który przy tarapatach fotograficznych jest zawsze pomocny. Potrzebuję porady dotyczącej blokowania się migawki aparatu. Oczywiście odpowiedź otrzymuję – odłącz obiektyw, przeczyść styki i spróbuj wtedy. Może coś nie stykać między obiektywem i body. Macham Whots App-owo Panu Wujaszkowi i obiecuję relację z wyników po zastosowaniu się do wskazówek – jutro. Teraz już zaczyna być ciemno i musimy znaleźć jakieś miejsce na postój. Wujaszek życzy nam dobrej nocy, ja Wujaszkowi życzę dobrego dzionka 😉 i zabieram się za gotowanie tzn. przygotowanie zupek chińskich. Pan Mąż w tym czasie kończy zakupy. Jemy chińskie zupki na parkingu sklepu . Tak chińskie zupki nie wyglądają dobrze, smakują też raczej mało wspaniale – ale ratują Cię w podróży, gdy już nie masz siły, czy też czasu na gotowanie, a musisz coś zjeść.

Postanawiamy dzisiaj zatrzymać się na jakimś campingu. Jesteśmy bardzo zmęczeni drogą i marzymy o prysznicu. Potrzebujemy też podłączyć się do prądu, no i przydałoby się dłużej mieć, chociaż przez jeden wieczór, internet. Mati wybiera camping nad samym morzem. Koszt – 40 dolarów za noc. Ok. Niech będzie. Miejsce jest super. Czyściutko, mili właściciele, ale… Czy zawsze musi się zdarzyć jakieś ale?… 🙄 Najwidoczniej. Po pierwsze, akurat dzisiaj zepsuł się na campingu internet, a po drugie okazuje się, że za ciepły prysznic trzeba dodatkowo płacić. Nie jest problemem wrzucenie dwóch dolarów do automatu. Problemem jest to, że nie mamy drobnych, a właściciel campingu już pojechał do domu. W końcu Pan Maż wpada na pomysł, że w kuchni jest miseczka przy jajkach, które można sobie wziąć za opłatą na śniadanie, czy kolację. Są tam drobne. Rozmieniamy nimi dolary i pozyskujemy cenne dwa razy po dwa dolary. Wzdycham z ulgą – osiem minut gorącego prysznica. Myśląc, że będzie tak samo jak w marinie Waikawa.

Wchodzę pod prysznic i uwierzcie – prozaiczna czynność kąpania się codziennego w czasie wypraw podróżniczych, zmienia się w kosmiczną przyjemność 😊 Tak… Tylko, że tym razem oczekiwane osiem minut okazuje się czterema. A ponieważ nie był czas na automacie zaznaczony, to muszę kąpanie się zakończyć w lodowatej wodzie… Niestety więcej dwudolarówek w miseczce nie było, a tylko takie przyjmuje automat. Cóż pozostaje biec do rozgrzanej przyczepy i wskoczyć pod kołdrę. Pan Mąż ma więcej szczęścia, ponieważ poszedł pod prysznic po mnie, więc jest uprzedzony o konieczności szybkiej kąpieli, zamiast delektowania się kosmicznymi odczuciami wywołanymi taplaniem się w gorącej wodzie… 😉😃

Jest jeszcze jedna wiadomość, która nas trochę martwi. Właściciel campingu, przekazał nam informację, że most, którym powinniśmy przejechać w kierunku Lodowca Franciszka Józefa – będzie zamknięty do soboty, a może dłużej… To dla nas kłopot – może nam zabraknąć czasu dla dojechania na samo południe Nowej Zelandii. Nie mamy możliwości pozyskania informacji, o co tak naprawdę chodzi, ze względu na brak internetu. A jeżeli chodzi o nowozelandzki angielski, to dla Matiego jest on trudny w stu procentach do zrozumienia, nie mówiąc już o mnie. Szybko przekazywane wiadomości przez naszego gospodarza – niewiele nam mówią. Nic, trzeba będzie jutro znaleźć miejsce z wi-fi i się dokładnie dowiedzieć jakie mamy możliwości lotu helikopterem na lodowiec i jak będziemy mogli potem wrócić na wschodnie wybrzeże, gdzie dalej prowadzi nasza trasa. Bez mostu musimy wracać tą samą drogą, a to około 400 kilometrów – ominiemy w ten sposób przepiękne, zaplanowane miejsca do zobaczenia, no i stracimy cały dzień. Póki co jednak zmykamy spać. To był męczący, przelotowy dzień…

Powrót do spisu treści

Komentarze

fotoeskapady

05 sierpnia 2019 o 19:51

💓😊

Pan Mąż

05 sierpnia 2019 o 19:22

Byłem, widziałem, przeżyłem… Dziękuję Pani Żono za to, że jesteś, to po pierwsze i za to że tym wpisem dajesz mi szansę wracać na Antypody zawsze, gdy nad głową kłębią się chmury… Niekoniecznie te prawdziwe, czasem te “z przenośni”.
Pan Mąż

fotoeskapady

18 lipca 2019 o 16:49

Dziękuję bardzo…. 😊 To była przepiękna podróż i w emocjach, i fotograficznie… A chwile z pingwinem niebieskim na pewno zostaną jednym z moich najpiękniejszych wspomnień 😊 Cieszę się, że moja nowozelandzka opowieść Ci się spodobała i jeszcze raz bardzo dziękuję za komentarz 😊
Pozdrawiam serdecznie
Sabina

Andrzej

16 lipca 2019 o 18:22

Świetnie się czytało, przepiękne widoki, gratuluję tylu nowych gatunków ptaków, a najbardziej niebieskiego pingwina!!! -:)

fotoeskapady

16 lipca 2019 o 16:14

Dziękuję pięknie za komentarz 😊 Bardzo się cieszę, że długość wpisu Cię nie zanudziła, no i że dałeś radę 😃 Nie potrafię inaczej pisać -każda podróż układa mi się właśnie w opowieść i dlatego tak ją przedstawiam… Z tego powodu też, zaczęłam dzielić wpisy na rozdziały, żeby łatwiej było przerywać i wracać. Nawet nie wiesz jak miło mi przeczytać, że nie czyta się mojego bajania ciężko i ze znużeniem. Bardzo, bardzo dziękuję za te słowa – są dla mnie dużym wsparciem… A prawdziwe relacje z podróży piszesz Ty… I są świetne👏👏👏😊 Pomyślę nad zdjęciami zwierzaków wszelakich, ale nie obiecuję zmniejszenia ilości – bo każda odsłona wydaje mi się inna i ciekawa – mam problem z ich przefiltrowaniem…🙄, a i tak wybieram garstkę z tych, które danemu modelowi zrobię… Mój Pan Mąż, też na to narzeka 😂
Pozdrawiam serdecznie, dziękując również za zgodę na wykorzystanie Twojego komentarza z Instagrama.
Sabina 😊
Ps. Trochę mgiełki tajemnicy… 😉😃

Robert Remisz

15 lipca 2019 o 22:26

Zaczynając czytać Twoją relację z podróży po Nowej Zelandii pomyślałem, że “długa”, a to często idzie w parze z nudą, której nie znoszę i sam staram się nie rozpisywać. Jednak Ty umiesz w bardzo ciekawy sposób przedstawić to, co w danej chwili czujesz. Masz “lekkie pióro”, czytając nie czuć toporności i silenia się na nie wiadomo jaką pompatyczność. Dla mnie jest to fajne – podkreślę – opowiadanie, a nie typowa relacja z podróży. W tym opowiadaniu jest zachwyt przyrodą, krajobrazem, ale też miłość do najbliższej rodziny :-) Całość wzbogacona jest bardzo ładnymi zdjęciami. Jednak – szczerze, nie lubię inaczej – moim zdaniem pokazywanie kilku, bardzo podobnych ujęć ptaków jest zbędne. Choć wiem, że innym może się to podobać. Całość świetna!!! Gratuluję. Pozdrawiam :-)

Ps. “…482 kilometry samochodem z Pragi do domu…” a to zagadka :-)

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *