Rozdział II
Wenecja.
Wenecja okazuje się miejscem , które przenosi w czasy romantycznych kochanków przemykających w maskach wąskimi uliczkami, kupców weneckich ze sklepikami pełnymi fantastycznej biżuterii ze złota, srebra i szkła weneckiego. Pełnych masek tych pięknych i tych strasznych. Miejscem czarownych mostów i gondolierów czekających przy swoich gondolach na zakochanych, którzy za chwile spędzone we dwoje sypną denarami…
Można się rozmarzyć…
Przechodzimy różnymi malowniczymi mostkami. Oczywiście w końcu jesteśmy na moście zakochanych – czas na buziaka ;)
Idziemy dalej – most za mostem…
Kasieńka nam zdecydowanie wyrosła i wzbudza żywe zainteresowanie Włochów. Jeden z gondolierów o mało nie wpadł do wody jak się za Kasią oglądał. Ale trudno się dziwić – śliczna ta nasza księżniczka :)
Pomimo uroku mostków uciekamy w boczne, wąskie uliczki Wenecji. Obydwie z Kasią jesteśmy pod ich wrażeniem, więc szalejemy sobie do woli…
Jest gorąco 37º C. Ledwo żyjemy – cała rodzinka wybiera lody, ja wolę brzoskwiniowy sorbet. Pyyychaaa…. :)
Czas na pobuszowanie po sklepach.
Mam przecież obiecaną maskę na naszą podróżniczą ścianę. Ilość masek w Wenecji jest niesamowita. Trzeba tylko uważać, żeby zamiast weneckiej nie kupić chińskiej. Różnice cenowe są ogromne. Chińskie maski rozpoczynają się od 3 euro a kończą na 10 euro. Weneckie zaczynają się od 15 euro a kończą na ok. 700 euro ( z kryształami Swarowskiego). Może nie mamy 700 euro, ale maskę musimy mieć wenecką, więc szukamy…
Przebijamy się przez tłumy ludzi. Mati mówi, że dzisiaj jest ludzi nie za wiele. Trudno w to uwierzyć
Mijamy wodne skrzyżowania…
Oglądamy dziesiątki ( jak nie więcej ) masek. Nie potrafimy nic wybrać. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni. W końcu spaliśmy tylko 4 godziny, jesteśmy od wczoraj w podróży a jeszcze to gorąco. Robimy przerwę. Siadamy w małej knajpce – zamawiamy małe piwo dla Matiego 3,5 euro, soki dla dzieci po 3 euro i Teckilę sunrise dla mnie 6,5 euro (trzeba uczcić pobyt w Wenecji ;) )
Chwila odpoczynku…
i o 30 euro ( z coperto ) lżejsi ruszamy dalej.
Naszym celem, oprócz kupienia maski jest dotarcie do placu Św. Marka. Wracamy do portu po drodze fotografując architekturę wenecką i wszechobecne ptaki (przede wszystkim gołębie i mewy)
Z portu widać wyspę Św. Jerzego.
Pałac Dodżów.
Rodzince też się należy parę fotek :)
Filip z groźnym lwem.
Kasia woli zdjęcie z lwem i Włochem ;)
Popatrzmy razem w morze ;)
Wchodzimy na plac Św. Marka
Przed pałacem Dodżów.
Pomimo zmęczenia spędzamy razem czas wesoło…
Na placu Świętego Marka, jak w całej Wenecji jest mnóstwo małych knajpek. W jednej muzycy grają przepięknie walca wiedeńskiego. Chcę chwilę posłuchać. Niestety rodzinka gna dalej :(
Zaczyna się ściemniać. Młodzież wykorzystuje każdy moment, żeby gdziekolwiek chwilkę odpocząć – nie ważne gdzie, byleby można usiąść. Ale humory nadal dzieciakom dopisują ;)
W końcu znajdujemy sklep, w którym są maski jakich szukamy.
Wybieramy maski naprawdę długo – jest ich mnóstwo i trudno się zdecydować.
W końcu znajdujemy maskę na naszą ścianę
Kasia za swoje oszczędności też kupuje maskę – chciała koniecznie z wielkim nosem. Jest śliczna – chociaż faktycznie z wielkim nosem. A może właśnie dlatego ;)
Nasza maska kosztuje 20 euro, Kasi 28 euro i są absolutnie, bez żadnych wątpliwości weneckie :)
Kubuś cały dzień też próbuje sobie kupić pamiątkę. W swoich bezwzględnie koniecznych potrzebach oscyluje między sportowym zegarkiem a trójwymiarowym szklanym brelokiem. Jest już wieczór. Ledwie żyjemy. Całe szczęście, że trafiamy na mały sklepik z pięknymi weneckimi zakładkami do książki. Nasz mały mol książkowy – jakim od pół roku jest Kuba z uśmiechem pełnym szczęścia kupuje sobie bezwzględnie potrzebną zakładkę do książki :)
Jest pamiątka, jest szczęście :)
A my oddychamy z ulgą.
Wracamy na camping z kolejnym szalonym włoskim kierowcą autobusu. Wenecja absolutnie spełniła nasze oczekiwania….
Mati po powrocie znajduje jeszcze siły na przygotowanie kolacji – sałatka z pomidorów, wędliny, owoce, ogródkowe ogóreczki… Pychota. Ja zostałabym na jakimś szybkim gorącym kubku. Jestem wykończona. Ale Mati twierdzi, że miał ochotę zrobić coś dobrego do jedzenia – więc wcinam kolacyjkę. Potem mały drineczek i szybko do łóżka. Jeszcze we śnie wrócę do o Wenecji…
23.07.2016, sobota.
Nie nastawiliśmy budzika, więc budzimy się dopiero ok.08.15. Robię kawkę, z którą spędzamy jeszcze chwilę w łóżeczku. Mati robi jajeczniczkę, budzimy dzieciaki i wcinamy śniadanko.
Domowy dżemik z czarnej porzeczki zrobiony w dniu wyjazdu – jak widać
smakuje nieziemsko ;)
Wszyscy mają super humory – niestety oprócz naszego dyżurnego jęczołka Kubusia – wyje o wszystko od rana. Co zrobić taki czas – minie…. Miejmy nadzieję… ;)
Pakujemy przyczepę i ruszamy w drogę – jeszcze nie wiemy co nas czeka…
Wyjeżdżamy ok.10.30 mając do przejechania na camping w rejonie Labina 250 km. Liczymy, że dojedziemy w ok. cztery godziny. Nie mogliśmy się bardziej pomylić. Pięć godzin jedziemy tylko do granicy z Chorwacją – 150 km żółwim tempem. Na włoskiej autostradzie korek za korkiem. Robimy przerwę na prawdziwe włoskie espresso. Na stacji benzynowej – jak później się miało okazać – to fakt nie bez znaczenia. Piję pierwsze moje włoskie espresso w życiu – mocne, niezwykle aromatyczne.
Najbardziej smakują mi nierozpuszczone drobiny cukru z kawą na dnie filiżanki – jakby kawowy karmel. Pycha :)
Kasia, z zachwytem w kubkach smakowych ;), pije swoje pierwsze włoskie cappuccino – jak wakacje, to wakacje :)
Mati kupuje dla siebie też esspresso – swoje ente… we Włoszech. Przynajmniej ma mnie kto nauczyć jak powinno się pić prawdziwe espresso ;)
Chłopaki zostają przy coca-coli. Filip nie jest koneserem kawy a Kubuś jednak jeszcze na małą czarną za mały ;)
W Słowenii mamy do przejechania tylko 11 kilometrów a i tak musimy kupić winietę – 15 euro (67 złotych) najdroższy odcinek autostrady jakim jechaliśmy :(
Potem dwie i pół godziny kolejki do granicy chorwackiej. Jest strasznie gorąco. Na termometrze 37º C. Klimatyzacja nie daje rady. Jesteśmy zmęczeni, spoceni i ogólnie ledwo żywi. W tym momencie Mati informuje, że mamy głęboką rezerwę a stacji jakby nie widać. Nie zatankowaliśmy we Włoszech, ponieważ mieliśmy paliwo jeszcze na ok. 150 km. – a przecież można było zatankować przy okazji delektowania się kawą… Niestety 5 godzin w korkach zjadło całe paliwo. Nie ma to jak oszacować ile paliwa starczy na jaki odcinek podróży ( podobno mój Pan Mąż inżynier w szacowaniu jest bezkonkurencyjny… – jak wcześniej napisałam przy okazji szacowania czasu podróży). Ale ok. Zaczynam się denerwować, ponieważ postój bez paliwa na chorwackiej autostradzie z zestawem samochód plus przyczepa może nas bardzo drogo kosztować. Mój mąż myśli tak samo, więc zjeżdża z autostrady. Na bramkach pyta się, gdzie jest stacja benzynowa? Miły pan informuje nas, że musimy wrócić na autostradę w kierunku Puli (czyli tym, w którym jechaliśmy) i za dwa kilometry będzie stacja. Mateo nie ryzykuje woli jechać 10 km do Poreču zwykłą drogą. Niby racja. Ale jak przejechać 10 km, jeżeli nie mamy benzyny na dwa??? Przyjmuję tłumaczenie, że lepiej stanąć na zwykłej drodze i stopem podjechać po benzynę. To na pewno prawda. Stres mnie zjada, nic nie mówię. Pan Mąż mi zakazał. Nie wolno stresować kierowcy (tak uczymy Filipa – kłóć się jak już nie jedziesz). Milczę… chociaż jest mi trudno nie urwać szanownemu małżonkowi głowy. Mati wyłącza klimatyzację. Wtedy samochód mniej pali – oznajmia. Ok. Otwieram okno. Od razu słyszę – zamknij, bo wtedy samochód również zużywa mniej paliwa. Nie wiesz tego – przecież to aerodynamika. Ok!!! Nie trzeba przewidywać korków i innych trudności na trasie. Nie trzeba mieć przynajmniej pół baku wyjeżdżając z dużego miasta przecież nie wiedząc, gdzie będzie następna stacja benzynowa. Nie trzeba!!! Ale sytuację ma uratować wyłączona klimatyzacja i pozamykane okna – przypominam 37ºC!!! Dobra niech będzie – dusimy się. A mój mąż na to – zaznaczam, że o dziwo dalej jedziemy – zobaczcie jaki Poreč jest ładny. No to patrzymy przez szczelnie pozamykane okna – faktycznie ładny. Piaskowe, śliczne domki z ogródkami pełnymi rododendronów i kwitnących pnączy (zdjęcia brak ze względu na pozamykane okna samochodu, oraz napiętą atmosferę. Jednakże żona się nie kłóci. Nie wolno i basta!!! O dziwo dojeżdżamy do stacji. Widok żadnej stacji benzynowej w moim dotychczasowym życiu nie napełnił mnie tak bezbrzeżnym poczuciem szczęścia…
A oto dowód, że koncern Volvo może do właściwości swoich silników dodać – jeżdżą na oparach ;)
Mamy pełny bak paliwa- czyli pełnię szczęścia na ten moment. Jedziemy dalej.
Zaczynają się górskie serpentyny. Hamulec najazdowy w przyczepie, aż rzęzi. Teraz już mogę otworzyć okno – przecież mamy paliwo ;)
A więc otwieram i dla odwrócenia uwagi od serpentyn coś tam focę…
Dojeżdżamy na camping Tunarica o 20.30. Masakra. 250 km w 10 godzin – to chyba jakiś nasz podróżniczy rekord…
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!