PolskaRodzina

Zaproszenie na randkę - Warszawa

1707.2018

Nie zawsze w życiu małżeńskim układa się tak perfekcyjnie, jak byśmy chcieli…. Czasami, w naszej szarej rzeczywistości dnia codziennego i ogólnego zmęczenia oraz braku czasu dla siebie, zaczynamy się sypać. Pomimo uczuć, przywiązania i ogólnego zadowolenia z jakości związku. Kto z nas się nie kłóci? Kto z nas nie ma kryzysów? Może są takie pary… Ale z reguły małżeństwa, czy też pary w ogólnym tego słowa znaczeniu, dzielą się na te co się przyznają do kryzysów i na te co udają, że ich to nie dotyczy…

I taki moment nadszedł również (żeby była jasność nie pierwszy raz ;)) w moim małżeństwie. A ponieważ należę do ludzi, którzy nie udają, a tzw ”dulszczyzna” mnie odrzuca, postanowiłam przekazać potomnym jak to bywa, gdy nie do końca jest różowo… Żeby mieć świadomość, że jak nie jest różowo – to jeszcze nie koniec świata…

Ponieważ, jak nadmieniłam wcześniej, mamy czas z Panem Mężem ”różowy inaczej” – to Pan Mąż po kilku poważnych małżeńskich rozmowach postanowił zaprosić swoją Panią Żonę na randkę do Warszawy. Stan moich nie najlepszych emocji do Pana Męża – wynikających przede wszystkim z tzw. ”grzechu zaniechania” tzn. braku podejmowania działań uatrakcyjniających związek pomimo zmęczenia, typu: rozmowa – zamiast przysypiania na fotelu, spacer – zamiast spędzania czasu przed telewizorem, posiedzenie przy muzyce ze zwykłym przytuleniem – bez opadnięcia głowy do spania w 3 minuty, wzięcie za rękę jak robimy zakupy – takie zwykłe rzeczy, przecież tak oczywiste w początkowym okresie każdego związku, a tak trudne do utrzymania w późniejszym czasie – gdy praca, dzieci, chroniczne niewyspanie i co by nie mówić przyzwyczajenie do tego, że oczywistym stanem jest to, iż prostu jesteśmy, połączony z pewnością, że jeżeli się kochamy – to fakt ”bycia” się nie zmieni – burzy potrzebę emocjonalnego starania się o tą drugą osobę w związku… I to właśnie nazywam ”grzechem zaniechania” – powoduje, że najpierw nie mam ochoty na żadne randki, ale po chwili racjonalna część mojego mózgu – całe szczęście, że ją posiadam (chociaż czasami idzie spać i pozwala zdominować się części emocjonalnej) –  każe mi przyjąć zaproszenie na randkę, której główną częścią ma być sztuka pod wymownym tytułem ”Lekko nie będzie” ;) Co prawda nie lubię przebywać w mieście, jednak wieczór w tatrze i dobra kolacja po nim, są zawsze absolutnie kuszące. A ponieważ Pan Mąż spędza z reguły pół tygodnia poza domem, to lepiej pojechać do niego, niż patrzeć jak wykończony śpi na kanapie. W teatrze raczej nie zasypia. Nad jedzeniem też nie ;D Także szansa na ”tomnego” jako tako męża – jest. Postanawiam, więc jechać i dodatkowo zamierzam się w trakcie warszawskiego wypadu, pomimo małżeńskiego kryzysu, dobrze się bawić.  
Pakuję parę fatałaszków na różne opcje pogodowe, plus szpilki i pończoszki (racjonalna część mózgu każe mi się postarać ;)  i jadę :)
Mati, ponieważ sam pojechał samochodem, postanawia wysłać mnie do Warszawy pociągiem. Wrócimy razem. Pociągiem?… Nie pamiętam, kiedy podróżowałam pociągiem. Pan Mąż z dumą oświadcza, że kupił mi bilet w pierwszej klasie. Ok. Może będzie wygodniej.. Na pociąg podrzuca mnie najstarsza latorośl. Jeszcze tylko znaleźć odpowiedni peron, wskoczyć do pociągu i już… Tak, pierwsza klasa jest pierwsza klasa :) Czyściutko, wygodne siedzenia, stoliczki na komputer, czy inne rzeczy (typu jedzenie) – ogólnie mówiąc jest bardzo ok… Ale nie może być zbyt pięknie… Niestety, po pierwsze mam miejsce od środka a nie od okna – nie znoszę siedzieć przy przejściu, a po drugie tyłem do jazdy… Mam chorobę lokomocyjną i tyłem do jazdy absolutnie odpada – tym bardziej, że to cztery godziny. Dzwonię z żalem do Matiego. Duma z zabukowania biletu w pierwszej klasie Pani Żonie u Pana Męża rozpada się na drobne kawałeczki. Nie pomyślał. W obronie własnej Pan Mąż dodaje – pewnie nie było miejsc… Jak widać na załączonym poniżej obrazku – nie było miejsc ” inaczej” ;)

Na całe szczęście jest pusto, więc siadam sobie przodem do jazdy, jednak od środka (ponieważ tak jest więcej przestrzeni), wyciągam komputer i zaczynam opisywać małżeńskie rozterki – modląc się w duszy, żeby nie dosiadło się więcej osób. Nie dam rady tyłem do jazdy…

Trochę obserwuję otoczenie – Pani naprzeciwko mnie na moje tłumaczenie, że się muszę przesiąść ledwie odburkuje i widać, że nie zamierza podejmować żadnej, nawet chwilowej konwersacji. Nie przeszkadza mi to, ponieważ też nie lubię rozmów z przypadkowymi towarzyszami podróży, ale wydaje mi się, że podstawowa komunikacja typu tak, nie, rozumiem, proszę, dziękuję,  – nikomu jeszcze nie zaszkodziła…

Absolutnie nie zgadzam się z poziomem komunikacji międzyludzkiej w dobie dzisiejszych czasów. Dla mnie, komunikacja powinna być zawsze dwustronna i ta bezpośrednia, i ta pośrednia tzn. jeżeli wysyłam smsa, czy maila (nawet informującego) typu: wieczorem robimy grilla – jeśli macie ochotę, to wpadajcie – oczekuję jakiejś odpowiedzi. Ja zawsze odpisuję – dziękujemy za zaproszenie, będziemy, albo – nie możemy dzisiaj, ponieważ mamy już inne plany (może być też forma skrótowa – Dzięki. Będziemy, lub nie damy rady). Niestety większość człowieków dzisiaj nie odpowie i albo przyjdą, albo nie. To samo z pozdrowieniami z wakacji, czy przekazem służbowym itp, itd…

Efekt jest taki , że w komunikacji idziemy w absolutny minimalizm. Widać to również w domu, gdzie młodzież na nasze próby rozmów, odpowiada bardzo redukcyjnie, wycofując się z rozbudowanej komunikacji – przyzwyczajeni do tego na forach społecznościowych, gdzie komunikują się w dużej części za pomocą emotikonów.
I tak, zamiast pogadania o naszych uczuciach – mamy płaczącą buźkę, albo rozśmianą z serduszkami w oczach, czy też płaczącą ze śmiechu. Niestety, w takiej skrótowej formie nasz ośrodkowy układ nerwowy nie jest w stanie niczego zakotwiczyć i przeanalizować, a co za tym idzie nie jest w stanie nauczyć się radzenia z emocjami na niższym poziomie, zarówno z tymi pozytywnymi, jak i negatywnymi,  typu: zła/dobra ocena, komplement/przekaz negatywny, prezent od rodziców/awantura. Wszystko jest nieskomentowane, bądź skomentowane buźką. W tym momencie nasz mózg nie jest nauczony dostrajania się do tego co się dzieje w naszym życiu, uruchamiania mechanizmów obronnych. Niesie to za sobą niebezpieczeństwo nieumiejętności uruchomienia tych mechanizmów, możliwości przeanalizowania, znalezienia drogi wyjścia z bardzo trudnej sytuacji – sytuacji traumatycznej typu: ciężka choroba, strata bliskiej osoby, odrzucenie, niszczenie przez środowisko rówieśnicze, czy też poradzenia sobie z oszałamiającym szczęściem typu: wygranie miliona… Nie radzimy sobie – bo milczymy. A potem gabinety psychologiczne pełne są dzieci, młodzieży, dorosłych. A na czym polega terapia psychologiczna??? Na tym, że w procesie rozmowy z terapeutą sami dochodzimy do drogi, która powinniśmy podążać, żeby poradzić sobie z problemami. Tak naprawdę w gabinetach uczymy się analizować i wyciągać wnioski w procesie rozmowy. To nam pokazuje jak ważna jest rozmowa – z mamą/tatą, bratem/siostrą, z przyjaciółką/przyjacielem, rodziną/znajomymi. A my z wzrokiem wbitym w ekran komórki, ani widzimy siebie wzajemnie, ani widzimy samych siebie… Chyba czas to zacząć zmieniać… Zacznijmy po prostu patrzeć sobie w oczy i zacznijmy rozmawiać. Można zacząć od zwykłego – tak rozumiem Cię, lub nie rozumiem tego problemu… Za tym pójdzie – tak pomogę Ci, lub może Ci pomóc? Ktoś wrócił ze szpitala – może by zapytać jak się czuje?… Ktoś wrócił z podróży – zapytaj jak było?… Jeżeli ktoś pyta – odpowiedz, nawiąż rozmowę. Zauważenie drugiego człowieka, zauważenie siebie… Dajmy sobie szansę na powrót do normalnych relacji ludzkich, sprzed czasów bycia w świecie ”niby komunikacji poza granicami” a tak naprawdę sprzed czasów bycia poza komunikacją rzeczywistą.

Opisując parę lat temu naszą podróż po Skandynawii (Szwecji, Norwegii) napisałam wiersz, dokładnie obrazujący moje uczucia do relacji we współczesnym świecie. Przytoczę go tutaj, ponieważ moim zdaniem można go odnieść nie tylko do relacji z dziećmi…

,, Życie to dzisiaj czas pogoni

Za czym??? I po co???

Każdy z nas wie.

A tak naprawdę ten czas nas goni

i przeminiemy za chwilę lub dwie.

Więc wśród przedmiotów, sprzętów, wystroju

się zatrzymajmy, popatrzmy wkoło,

i zawołajmy dzieciaki swe.

Każde zamknięte we własnym pokoju,

błądzące w świecie wirtualnych spraw,

płynące pośród ostrych cyberświata raf.

Weźmy je z sobą, do ręki dajmy zwykły polny kwiat,

pokażmy im jak piękny jest nasz realny świat.

Wyruszmy przed siebie i choć dziwne się to wyda,

niech wszyscy szukają wieloryba.

Razem, a przecież każdy własnego.

A ten kto znajdzie już tego swojego,

nieważne z jakim go zdobył mozołem,

po chwili zachwytu niech się odwróci do niego tyłem,

żeby nie stracić z oczu tego, co tak naprawdę wagę w życiu ma….”

Za to Pan, z drugiego rzędu siedzeń i z pokolenia sprzed mediów społecznościowych, potrzebę komunikowania się ma położoną na drugim biegunie, w stosunku do Pani z bezpośredniego mojego sąsiedztwa. Od razu mówię, że tego też nie polecam ;D. Myślę, że jednak dobrze iść przez życie zgodnie z zasadą, mniej więcej, środka krzywej Gaussa. Wracając do pana, znajdującego się skrajnie po drugiej stronie krzywej Gaussa do pani z naprzeciwka, chwilę jedzie pochrząkując, kręcąc się na krześle i zaczyna – telefon za telefonem…. Cześć Kaziu – grzmi potężnym basem – co tam u Ciebie? A to dobrze. A ja jadę z pogrzebu. Wiesz tej Jadźki… Jakiej Jadźki?… No tej , wiesz co tak zawsze kwękała. No umarła – jestem pod Piotrkowem…. Cisza. Chwilę później – Janek!!!  No cześć. Jak, gdzie jestem?… W pociągu jestem! – grzmi na co najmniej trzy wagony… Co robię w pociągu?… Jak to co?… Jadę… No z pogrzebu jadę. Wiesz – z pogrzebu Jadźki. Tak… No…. Zawsze kwękała. Janek, Janek, cholera nie słychać… Chwila ciszy. Pan przewraca oczami – siedzi dokładnie naprzeciwko mnie, w drugim rzędzie, więc trudno przewracania oczami nie widzieć. Boże… Telefon… Kazik!!! No zniknąłeś mi – będę w domu koło 20.00. No… Co… Jak to po co dzwonię. No, żeby pogadać. W pociągu się nudzi. To co u Ciebie słychać?… A biodro Ci siadło. No mi to już dwa lata temu – dudni ze wschodnim zaśpiewem. A dudni jakby przez tubę, a nie przez telefon rozmawiał. Na całe szczęście chwilowo tracimy zasięg. Niestety chwilowo. Nasz Pan, zaraz jak łapie zasięg, dudni ponownie – tym razem do Janka. Janek!!! No…, wiesz Kaziowi biodro szwankuje, ledwo chodzi… Tobie też? No mi też… Ale Jadźka to serce chore miała – no życie… Zasięg znika. Halooooo, halooo – cholera znowu… Cały wagon (nie ma przedziałów) oddycha z ulgą. Trzy minuty później dzwoni Kazik i tak w kółko… Po wyczerpaniu tematów pogaduszek z kolegami Pan chwilę nie wykazuje aktywności mownej… Aż tu inny Pan wsiada i pyta – wolne!!! Równie tubalnym głosem. Uśmiech szczęścia rozświetla lica znudzonego Pana Pierwszego. Wolne, wolne… Od samego początku wolne! – pokrzykuje radośnie Pan Pierwszy. A skąd to Pan – pyta Pan Drugi.  A ze Białegostoku – odpowiada Pan Pierwszy. Wie Pan z pogrzebu jadę –  Jadźka umarła. No…, wie Pan – ta co cały czas kwękała… Na całe szczęście przychodzi konduktor – poproszę bilet. Pan Drugi, jak się okazuje, ma tylko drugą klasę, więc musi się przesiąść i znowu zapada cisza. Ale trochę mi żal Pana Pierwszego – ma tak nieszczęśliwą minę, że nie może sobie pogadać… Nie jestem jednak tak zdeterminowana w uszczęśliwianiu świata, żeby się do Pana dosiąść i mu w konieczności pogadania ulżyć…. Postanawiam iść do toalety. A tutaj niespodzianka. Próbuję otworzyć i nie potrafię – drzwi się nie przesuwają. Dopiero po chwili orientuję się, że trzeba nacisnąć migoczące na zielono duże kółko.

Drzwi, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, otwierają się i mogę dostać się do przejścia z toaletą.
Śmieję się do siebie – trochę techniki i człowiek się gubi ;) Ale tak naprawdę podstawową przyczyną jest to, iż praktycznie wszędzie się przemieszczam samochodem, lub samolotem a rozwój techniczny podstawowej komunikacji publicznej przebiega absolutnie poza mną…

Wracam na miejsce – już bez problemu pokonując drzwi.  Wykorzystując chwilę ciszy ze strony gadatliwego Pana z zaśpiewnym, wschodnim akcentem wyciągam komputer, żeby przemyśleć mój kryzys małżeński, pogłębiony ostatnią wiadomością, tzn. z dnia poprzedniego, dotyczącą samotnego wyjazdu mojego Pana Męża jesienią na Sri Lankę. Oto moje przemyślenia…

Gdybym chciała sama spędzać czas w życiu, to nie szukałabym partnera.

Pytanie, kiedy jestem już ”bluszczem”, a kiedy to jest po prostu miłość i niechęć do spędzania czasu bez osoby, którą darzymy miłością.

Przyznam się, że mam z tym duży problem.

Mam swoje pasje – fotografuję, piszę. Jestem osobą wykształconą, bardzo dużo pracującą i tu się wszystko zgadza. Każde z nas – ja i Pan Mąż – mamy swoje światy pozadomowe, ale gdy nadchodzi czas wolnego dnia, lub wolnych dni nie chcę ich spędzać bez mojego towarzysza życia. Nie bawią mnie wyjazdy z koleżankami – ileż można ciągnąć babskie pogaduszki??? Samotne wyjście do kina? Można, ale kogo w kinie wezmę za rękę??? Milej odpoczywać w ogródku, czytać, czy też pisać, gdy obok jest ten ktoś… Nawet jeśli każde z osobna jest zatopione w swoich myślach. Samotny wyjazd – nawet w urocze miejsca? Samotnie? Po co??? Gdy jest wolny czas chcę mieć się do kogo przytulić, mieć ramię, o które mogę oprzeć głowę. Oczy, w których mogę zatopić swoje spojrzenie. Czas wolny… Czas bez stresu, pełen rozluźnienia, bez gonitwy, bez tej szarej codzienności… Nie chcę go spędzać sama. Ten czas jest dla mnie czasem dzielenia się beztroską z drugą osobą. A tak naprawdę tego czasu mamy przecież bardzo mało. I tu pojawia się pytanie – bluszcz, czy nie bluszcz???

Sytuacja: Pan Mąż dostaje możliwość wyjazdu na Sri Lankę. Niestety możliwość dla jednej osoby. Wspólne postanowienie życiowe – każdą dłuższą, tzn. od tygodnia w górę, chwilę przeznaczamy na podróże. A chwil wspólnych, przy naszym systemie pracy, za wiele nie mamy. Pytanie kierowane przez Pana Męża w moją stronę – Czy mam jechać? I co ja mam odpowiedzieć? Nie? Taka podróż to marzenie. Czy pojechałabym sama? Nie. Moje wyobrażenia podróżowania – to czas bycia razem. Czyli bluszcz. Muszę powiedzieć – Tak, jedź. Ale nie umiem tego zrobić bez smutku i zawodu. Bo jak się pogodzić z tym, że wspólne marzenie podróżowania i to w kraje egzotyczne – realizuje Pan Mąż sam?

Nie chcę być bluszczem. Myślę, więc jak zacząć planować sobie podróże jako singiel, którym niestety – ani mentalnie, ani wg prawa nie jestem… I tu zaczyna się kłopot… Kłopot, który polega na tym, że ja nie potrafię cieszyć się czasem pięknych, wolnych chwil samotnie. Zorganizuję wyjazd i ok. To nie jest problem. Zamiast tygodnia na Sri Lance, spędzę sama tydzień fotografując jesienią np. w Dolinie Biebrzy – jest to jedno z moich marzeń. Niby się wszystko zgadza, a jednak nie do końca. Ja niestety nie potrafię robić niczego połowicznie, tak trochę. I nie czuję w pełni szczęścia tęskniąc za moją miłością. Dlatego jeżeli zacznę spędzać czas wolny sama, zacznę to też robić z pełnym zaangażowaniem. Nie pojadę jeden raz na parę dni i już. Wiem, że zacznę się oddalać, uciekać, bo mnie to wchłonie. Moje mechanizmy obronne będą musiały sobie poradzić z tym byciem osobno i zaczną pracować nad obniżaniem wartości czasu spędzanego razem. Dodatkowo moje potrzeby emocjonalne bycia z drugą osobą w czasie bez trosk, będą za tą drugą osobą krzyczeć. I nie wynagrodzi mi tego, ani jakaś przewodniczka, ani samotne siedzenie w chaszczach, czy last minute w drogim hotelu. Moje ”Ja” będzie się, krzycząc, domagać przytulenia i ramienia do oparcia głowy. A ponieważ mam silne mechanizmy obronne, jak już się uruchomią, to trudno zawrócić. Z drugiej strony mój absolutny rys monogamiczności i uczciwość nie pozwala mi na zawrót głowy z kimś innym i potem powrót z otwartymi ramionami do domu. Nic z tego – albo, albo. Można by w tym momencie powiedzieć. O jejku… To posiedź w domu z dzieciakami – już nie takimi dzieciakami – tydzień minie szybko i już… Niby tak, ale tutaj moja natura nie bardzo chce się zgodzić, ponieważ w codziennej rzeczywistości tego siedzenia mam wystarczająco dużo a nie należę do żonek, chcących spokojnie siedzieć w domu w oczekiwaniu na powroty Pana Męża… No cóż i tutaj mamy problem. Stać mnie w możności podjęcia działania na samotne singlowskie wypady, ale moje wnętrze mnie ostrzega, że to może się skończyć zamknięciem mnie na relacje z Panem Mężem, ponieważ mechanizmy obronne zrobią swoje a moja natura rzuci mnie w nowe życiowe meandry. Nie potrafię być trochę taka, trochę taka – albo jestem żoną na pełny etat i nie przyjdzie mi do głowy skok w niebycie żoną, albo zacznę robić samotne skoki i przestanę być dobrą żoną. Bluszcz, czy nie bluszcz? Nie wiem. Wiem, że jestem zawsze uczciwa i rzetelna w tym co robię. Jak pracuję – to pracuję rzetelnie i nie ma mowy o robieniu czegoś na pół gwizdka. Jak piszę – to piszę na całego, aż skończę, lub zasnę ze zmęczenia. Jak fotografuję – to jestem cała w fotografii, choćbym miała czekać na dobry moment do zrobienia zdjęcia długie minuty, czy godziny. Jak odpoczywam – to nikt mnie nie zmusi do podjęcia działania – dzisiaj odpoczywam. Jak się kocham – to albo na całego, albo wcale. Jak jestem żoną – to albo w całej czasoprzestrzeni, albo nie będę potrafiła nią być wcale… Wiem, że są pary, które potrafią się rozstawać i znowu spotykać, zdradzać i godzić, żyć trochę ze sobą a trochę osobno, ale ja tak nie potrafię… Niczego nie potrafię robić tak trochę… Nawet jak gotuję – to albo na parę dni, albo wcale ;) Taka wada. Nie potrafię inaczej. Nie potrafię udawać. Nie potrafię być trochę w czymś… Bluszcz??? Nie wiem??? Daję siebie całą i nie chcę okruchów. A dać z siebie tylko okruchy??? Bez sensu….

Tak sobie jadę i myślę – ale do stuprocentowych w swojej słuszności wniosków nie dochodzę… Czy w życiu jest w ogóle taka możliwość? Może i jest, ale ja zawsze mam wątpliwości co jest słuszne a co nie i w konsekwencji podążam drogą, która w swojej słuszności wg mnie przeważa. Tak sobie myślę i piszę na wygodnym pociągowym stoliczku a pociąg powoli zbliża się do Warszawy.

Na koniec mojej podróży, na ostatniej stacji przed Warszawą Centralną tj. Warszawie Zachodniej – do Pana Pierwszego dosiada się inny Pan Drugi i tutaj szczęście znowu rozświetla oblicze Pana Pierwszego. O dziwo – nie idzie w opowieści o kwękającej Jadźce, tylko rozpływa się nad pięknym pociągiem i wspomina naszą kolej sprzed czterdziestu lat. A trudno tamte czasy polskich kolei wspominać z nostalgią. Dobrze je pamiętam – i tą wygodę inaczej, i czystość inaczej, i rozchodzący się piękny inaczej zapach. Teraz jak patrzę na ten luksus, którym jadę, to mogę tylko przyklasnąć Panu ze wschodnim zaśpiewem w głosie, zrobię to jednak cichutko, w myślach – żeby Panu konkurencji nie czynić ;) Pan Pierwszy, do kolejnego Pana Drugiego, chwali jak się nasza Polska zmieniła, jak jest ładnie i inaczej, niż te czterdzieści lat temu. Grzmi – nie wiem co te ludzie tak narzekają…  Lekarza nie podkupisz, zakładu pogrzebowego nie podkupisz a na te najwięcej narzekają… Nie do końca rozumiem – chyba zgubiłam wątek myśląc o tym jak się nasz kraj zmienił – ale zdanie zapisuję z zawieszeniem, bo bardzo mi się spodobało ;D

Niestety nie mogę dalej bawić się obserwacją człowieka ze wschodnich części Polski i jego przemyśleniami – muszę wysiadać – Warszawa Centralna. Na peronie czeka Pan Mąż z małą bezą Pawlowa w ręce, zamiast kwiatka, z miną absolutnie wskazującą na stęsknienie. Ok… Ale ja jeszcze nie potrafię się pozbyć Sri Lankowego bzdyka… :( Dlatego, pomimo absolutnego starania się Pana Męża, nie bardzo chce mi się gadać. Do hotelu spod samego dworca jedziemy autobusem – łatwiej omija się korki, ze względu na pasy wydzielone dla komunikacji miejskiej.  Zrobiło się niemiłosiernie gorąco a klimatyzacja w autobusie nie za bardzo działa, więc nie jest zbyt komfortowo. W milczeniu przez okno patrzę na Warszawę. 
Pałac kultury

Patrzę na pomieszanie ładnych zabytków z brzydkimi zaniedbanymi budynkami

i blokowiskami z wielkiej płyty.

Pozostałości po czasach PRL-owskiej, powojennej odbudowy a następnie rozbudowy Warszawy.

Jedziemy jakieś 20 minut – hotel, szybki prysznic i jedziemy do teatru. Tym razem już samochodem. Do spektaklu mamy jeszcze pół godziny, więc siadamy jeszcze w małej knajpce, znajdującej się zaraz koło bramy prowadzącej do wejścia Teatru Kamienica i zamawiamy – białe wino (tzn. ja – Mati prowadzi), plus deser – mus z mango na kokosowym biszkopcie. Wino dobre, ale deseru nie polecam. Natomiast obsługa szybka i bardzo miła a w środku jest całkiem klimatycznie. Przesyłam na maila Panu Mężowi moje spisane odczucia dotyczące związku – tak, żeby przed teatrem chociaż spróbować przekazać Matiemu o co mi chodzi i oglądać sztukę z lżejszą głową. Przeczytałam w jednym z artykułów (w magazynie ”Well”), że dobrze jest raz na jakiś czas posprzątać w głowie – jak w szafie z ciuchami – żeby nie dochodziło do przeładowania, przeciążenia. Wyrzucić rzeczy niepotrzebne, poukładać porozrzucane, posegregować. Myślę, że to jest świetny pomysł. A że należę do osób, które jeżeli dowiedzą się czegoś co w ich odczuciu jest dobre, to od razu to wprowadzają w czyn, więc próbuję gonitwę myśli małżeńskiego kryzysu przed relaksem w teatrze, przynajmniej spróbować wyrzucić, albo odłożyć na półkę poza świadomością. O dziwo, gdy Mati czyta o co mi chodzi, jakby bardziej rozumie, niż gdy to samo mówię. Niestety naszych mężczyzn często męczy, jak mówimy, czy też, że w ogóle mówimy… Po co w kółko mówisz o tym samym? Bo mi nie odpowiadasz. Po co mam odpowiadać, jak nie wiem co odpowiedzieć i muszę przemyśleć? (Albo pominąć… – myślimy my kobiety?). To powiedz, że musisz przemyśleć, bo myślę, że masz mnie w nosie… Nie mam Cię w nosie i po co o tym gadać? I tak w kółko… Dlatego przy większych problemach ze zrozumieniem siebie wzajemnie – ja piszę i wtedy mój Pan Mąż jest w stanie nad moimi życiowymi przemyśleniami się pochylić i chociaż trochę zrozumieć mój kobiecy punkt widzenia.  Tak, więc daję do przeczytania Matiemu mój punkt widzenia i uzyskuję, jakiś tam stopień zrozumienia ze strony człowieka z Marsa… 

Idziemy do teatru – z luźniejszymi głowami. Dobrze jednak raz na jakiś czas zrobić porządek z myślami, potem się nimi podzielić i potem z lżejszą głową iść dalej… :) Czy ja coś wcześniej pisałam o komunikacji?… ;D

No to idziemy :D

Jesteśmy pierwszy raz w Teatrze Kamienica. Pomimo niepozornego wejścia, środek jest klimatyczny, scena duża,

krzesła wygodne a przestrzeń  między rzędami wystarczająca, żeby czuć się komfortowo… Szczególnie, gdy ma się lżejszą głowę i umysł jest gotowy na przyjęcie doznań płynących z magii teatru…

Jedynym minusem jest widoczność z drugiego rzędu – nie ma różnicy poziomów między pierwszymi rzędami siedzeń i widzowie z pierwszego rzędu, tym z drugiego, mocno utrudniają ogarnięcie wzrokowo całej sceny… Ale tak jest w większości teatrów – niestety. Także wybierajmy w Teatrze Kamienica pierwszy rząd, albo dalsze, zróżnicowane poziomami.

Sztuka ”Lekko nie będzie” autorstwa Jeana-Claude Islert’a okazuje się być świetną, francuską komedią pomyłek traktującą o relacjach międzypokoleniowych i pomimo pokoleniowych. O tolerancji naszych wyborów i wyborów naszych dzieci, i tym jak trudno się z nimi pogodzić. Jednym słowem jeżeli chodzi o życie człowieków – to ani lekko nie jest, ani lekko nie będzie ;) A jeżeli nasza córeczka przyprowadzi do domu nie takiego wybranka – typu 30 lat starszego??? Patrzymy z przerażeniem na siebie z Panem Mężem – lekko nie będzie… “Lekko nie będzie” staje się zwrotem, które na stałe zagości w naszym małżeńskim słowniku zwrotów ;D – to pewne… 

Bawimy się super, przy świetnej grze aktorów: Jana Jankowskiego, Andżeliki Piechowiak, Julii Rosnowskiej, Mileny Staszuk i Kacpra Kuszewskiego.

W antrakcie oglądamy makietę Warszawy z roku 1939 – okresu tuż przed całkowitym zniszczeniem naszej stolicy bombardowaniami w trakcie II wojny światowej.

Makieta robi na nas spore wrażenie – jest naprawdę bardzo dopracowana, jeżeli chodzi o szczegóły.

Spektakl się kończy. Aktorzy dostają zasłużoną owację i wychodzimy w warszawską noc w doskonałych nastrojach. Jest 22.00. Jeździmy po Warszawie w poszukiwaniu restauracji. Pan Mąż nie rezerwuje restauracji wcześniej, ponieważ  zawsze działa na tzw. żywiole – nikogo nie zapytam, nic nie zarezerwuję… Czasami jest to fajne – można przez przypadek trafić na super miejsce, na które by się przez internet nie zwróciło uwagi. Ale w momencie, gdy jest się zaproszonym na randkę, jest noc, zrobiło się zimno, większość restauracji już się zamyka a na dodatek Pani Żona jest na szpilkach – to taka forma pójścia na żywioł nie jest wskazana. Szukamy restauracji czterdzieści pięć minut. Jest mi zimno, jestem straszliwie głodna a mój dobry nastrój wyparowuje z każdą minutą… Ostatnio słyszałam w Anty- radio wypowiedź Michała Figurskiego do Karoliny Korwin-Piotrowskiej (nota-bene bardzo lubię ich poranną audycję “Najgorsze państwo świata”), że wchodząc w związek z mężczyzną, kobieta najpierw łamie nogi jego rumaka, potem wyrzuca zbroję, kruszy pikę a po kilku latach wzdycha – gdzie się podział mój ”rycerz na białym koniu”… ;D Jest w tym trochę prawdy… No bo mój Rycerzu – trzeba robić zakupy, posprzątać, przewinąć dzieciaka, czy też partnersko podzielić się gotowaniem i innymi obowiązkami domowymi. W końcu my białogłowy chodzimy do pracy i z polowania zdobycze też przynosimy ( znaczy się kaskę ;) ) i to nie zmienia stanu rzeczy, że gdy idziemy na randkę z ukochanym ubieramy koronkową bieliznę, pończoszki, kusą kieckę z dekoltem plus szpilki, żeby mieć nogi ”do nieba” – czyli z żony i matki zmieniamy się w kochankę a nasi panowie??? Zamiast wyprowadzić swoją rycerskość z ukrytego garażu, są nadal ”w kapciach”… Tu westchnięcie..

Nic, trzeba spróbować uruchomić wyobraźnię co do ukrytej rycerskości ”Pana Męża” podziwiając  piękno rozświetlonej nocą Warszawy…

W końcu znajdujemy małą restauracyjkę – ”bubbles” (Plac Piłsudzkiego nr 9), która znajduje się zaraz koło restauracji Michela Moran (która o tej porze, czyli przed dwudziestą trzecią, ma już zamkniętą kuchnię). Wnętrze knajpki jest w klimacie winiarni,

z bardzo miłą obsługą i lekko jazzującą muzyką. Na stolikach koło wina ciepłe światło dają świece

i do tego wszystkiego jedzenie jest naprawdę przepyszne…
Na przystawkę zamawiam krewetki na maśle z sałatą (w karcie z batatami, ale akurat bataty – na całe szczęście ”wyszły” – nie lubię batatów a tutaj akurat krewetki są z nimi serwowane)… Krewetki są przepyszne a białe, wytrawne wino świetnie podkreśla ich smak…

Mati zamawia bliny z kawiorem – też pyszne, tylko bliny nie są ciepłe i to jest minus.

Na główne danie ja wybieram łososia z grillowanymi warzywami a pan Mąż oczywiście steka z polędwicy wołowej. Dania główne są wyśmienite – chociaż ja niezmiennie dziwię się zachwytom Pana Męża nad stekami. Kawał grubego mięsa, nie do końca wysmażonego – to nie jest to, co może przypaść mi do gustu… :(

Zostawiając powyższe jedzeniowe przemyślenia, spędzamy razem miłe chwile, w tej klimatycznej knajpce.

Po kolacji wychodzimy z powrotem w warszawską noc… 

Wracamy do hotelu w całkiem miłych małżeńskich nastrojach i noc staje się jeszcze piękniejszą…. 

Jest trzecia nad ranem, kiedy w pewnym momencie mój Pan Mąż mówi – Kochanie wiem, że nie lubisz takich rzeczy, ale chciałbym, żebyś coś przymierzyła… Patrzę zdziwiona i pytam – coś Ty wymyślił?… Proszę zamknij oczy, kupiłem Ci śliczne body… Jak przymierzysz to na pewno Ci się spodoba… Body! Myślę. Ja! Ja nie noszę body… No, ale nie chcąc psuć warszawskiej randki, posłusznie zamykam oczy. Słyszę – już. Otwieram oczy a tu przepiękne, nowiutkie body!!! Nikon D750 – pełnoklatkowe! Jest piękne…. :D Montuję na nim mój obiektyw ze starego, nadszarpniętego intensywną pracą body D5100 i nie mogę się na moje nowe cudo napatrzeć… :D

O takim pełnoklatkowym aparacie fotograficznym marzyłam i takie body mogę przymierzać na okrągło – co czynię obfotografowując wszystko dookoła, pomimo trzeciej nad ranem ;D

Muszę się tylko na jakąś chwilę pogodzić z faktem, że mój stary obiektyw jest  DX-owy, nieprzystosowany do aparatów pełnoklatkowych i body dostosowując się do niego musi robić zdjęcia na 3/4 klatki, a nie w pełnej klatce, tak jak przy obiektywach FX-owych. Ale to nic – przepaść w jakości zdjęć i tak powinna być spora…. A na nowy obiektyw FX- owy muszę pooszczędzać… ”Lekko nie będzie” ;D

W końcu idziemy spać a ja już w myśli ”przymierzam” moje nowe body w Łazienkach Królewskich, w których zamierzam robić przymiarkę, za przymiarką… ;D

I jak tu mieć długo focha na takiego Pana Męża??? E tam…, ja i tak daję radę ;D Ale body jest śliczniutkie…

Ranek, ku mojej radości (nowe body czeka), nadchodzi bardzo szybko. Poranna kawka plus pyszne hotelowe śniadanie i już biegniemy do Łazienek. Pogoda jest pochmurna. Tym bardziej aparat będzie miał pole do popisu – pełna klatka w końcu zobowiązuje. No to biorę się za ”przymierzanie”

Najpierw w drodze do Królewskich Łazienek fotografuję Belweder.

Następnie, z mniejszą przyjemnością, pomnik marszałka Józefa Piłsudskiego. Sfotografować wypada Pana z Marsową Miną… ;)

Wchodzimy do Łazienek Królewskich. Łazienkowe ”przymierzanie” body rozpoczynam od  Pana Męża z Cadillackiem Pana Marszałka – z roku 1934.

Pana Męża z Cadillackiem, w odróżnieniu od marszałka, fotografuję z dużą przyjemnością. Cadillack – piękny, pan Mąż – przystojny a mina Pana Męża?… Ani trochę marsowa… ;)

Po panu Mężu z Cadillakiem – czas na trochę łazienkowskiej architektury.

Ponieważ fotografowanie architektury nie jest moją pasją i czynię to jakby z obowiązku pokazania miejsca, w którym się znajduję, stwierdzam, że łazienkowskich zabytków, jak na mój gust, wystarczy i biorę się za prawdziwe ”przymierzanie” mojego pięknego body. Do pierwszego sensownego strzału mam okazję, zaraz przy parkowej  alejce, gdzie na trawniku wiewiórka – wiewiórka pospolita (Sciurus Vulgaris) – wcina orzechy podawane jej przez ludzi odpoczywających w parku.

Przerywam na chwilę fotografowanie na rzecz pokarmienia wiewiórki – jest super. W ogóle się nie boi :D

Po zjedzeniu orzeszków, wiewiórka ucieka alejką w stronę drzew. Na pożegnanie jeszcze się odwraca i robi śliczną stójkę na dwóch łapkach :)

W oczach wiewiórki widać myśl, że człowieki nie są takie złe – dzielą się orzeszkami ;D

Macham do wiewiórki i idziemy dalej. 

Teraz czas na Pana Pawia – paw indyjski (Pavo cristatus), który z dumą prezentuje swój piękny ogon….

A paw prezentować się potrafi i widać, że absolutną przyjemność sprawia mu podziw obserwujących go człowieków.

Ale następuje moment, w którym ktoś uciera nosa dumnemu Panu Pawiowi…. Pan Paw zauważa Panią Pawicę i dostaje chętki na pawiowe igraszki. A Pani Pawica? Pani Pawica jakby mniej – więc zwiewa.

A ponieważ ogona do puszenia nie posiada  – to zwiewa szybciej, niż Pan Paw goni ;)

No i pozostaje Panu pawiowi tylko smętnie patrzeć w kierunku, gdzie mu wybranka serca zniknęła…

A potem znowu ogon puszyć ;D

Taka to już jest rzeczywistość – panowie się puszą, a panie dają im po nosie i zwiewają… ;D

Idziemy dalej alejkami Łazienek Królewskich, którymi kiedyś przechadzał się Stanisław August Poniatowski. 
Wzdłuż alejek mamy lasy drzew – super schronienie dla ptaków i wiewiórek…

W lesie pod drzewami spokojnie skubią sobie trawę piękne Panie Pawice. Już wiemy, gdzie uciekają przed Panem Pawiem – w cień starych łazienkowskich drzew…

Zaczyna mżyć deszcz… Ale w przymierzaniu nowego body absolutnie mi to nie przeszkadza ;)

Wchodzę między drzewa i krok, w krok podążam za wronami siwymi (Corvus corone), których w Łazienkach Królewskich nie brakuje.

Pani Wrona Siwa wychodzi bardzo pięknie –  :)

Można powiedzieć, że prezentuje piękno w swojej prostocie… Wygląda zresztą na pewnego, w poczuciu swojej wartości, ptaka. Bardzo lubię to zdjęcie…  Niby tylko wrona, w Polsce ptak absolutnie pospolity a jednak piękny…

Postanawiamy wracać, ponieważ pada coraz bardziej. Ale wyjść z Królewskich Łazienek bez odwiedzenia Fryderyka Chopina – nie wypada ;) 
Idziemy więc pod pomnik. Gdy znajdujemy się w okolicach pomnika naszego Fryderyka, przestaje padać.

Fryderyk Chopin ze spokojnym, jakby rozmarzonym obliczem – pokazuje światu w naszych Łazienkach, że nie warto się spieszyć, gonić. Że warto się zatrzymać, pomyśleć, pomarzyć, chwilę posłuchać otaczającej nas ciszy – bo ona potrafi przepięknie grać… A na muzyce kto, jak kto ale Pan Chopin znał się wspaniale….

Słucham chwilę tej ciszy pod pomnikiem Fryderyka Chopina. Pan mąż czeka ze mną – ale nie sądzę, żeby w ciszę się wsłuchiwał…  ;)

Żegnamy się z Fryderykiem Chopinem i teraz już naprawdę zmierzamy w stronę parkowej bramy – znowu zaczęło padać – i to na całego. Muszę pod kurtką chować moje nowe cudo…

Jeszcze tylko robię szybko zdjęcie małego ptaszka – kwiczoła (Turdus pilaris)

Trochę zmokniętego, ale za to ze zdobyczą w dziobie…

I tak muzycznie – Chopinem i drozdem śpiewakiem – kończymy nasz spacer po Łazienkach Królewskich.

Co mogę, po ”poprzymierzaniu”, powiedzieć o moim nowym – pełnoklatkowym body??? Bardziej seksownego nigdy nie miałam ;D

W deszczu praktycznie biegniemy do samochodu. Bagaże wcześniej już spakowaliśmy, więc ruszamy w kierunku domu – to jest tylko jednodniowy wypad do Warszawy. Jednodniowy, ale z noclegiem… Jesteśmy na dzisiaj umówieni do znajomych na grilla, tak więc wracać trzeba. Po drodze Mati pokazuje mi Pałac Przebendowskich z roku 1728 roku, w którego przebudowie obecnie bierze udział mój Pan Mąż.

I pomimo tego, że architektura nie jest moją pasją, to z przyjemnością obfotografuję, od piwnic po poddasze, to pamiętające dawne czasy i warszawską szlachtę, miejsce….

Zaczynamy zwiedzanie Pałacu od piwnic.

Całych, w pięknej, starej cegle.

Niestety cegła i stare kmienie z fundamentów muszą zostać otynkowane, ponieważ trzeba jakoś ukryć instalacje, które w dzisiejszych czasach bardzo ułatwiają życie… 

Na całe szczęście, ktoś mądrze pomyślał o pozostawieniu wmurowanych, wystających ze ścian fundamentów pięknych kamieni – jako milczących, świadków historii. Milczących a jednak bajających o czasach przeszłych…

Z piwnic przechodzimy do głównego wejścia, a nim do przestronnego holu z piętrzącymi się kolumnami.

Wchodząc po schodach na piętro

można podziwiać kunsztownie zdobione głowice, będące zwieńczeniami kolumn.

Nad holem ciągną się zdobione balkony,

którymi przechodzi się do dużej, pięknej sali balowej.

Wyobrażam sobie damy w strojnych toaletach i towarzyszących im panów, w eleganckich strojach – różnych w zależności od tego, w którym wieku i jakich latach bal się odbywał. Moda istnieje od zawsze ;)

Do sali balowej przylegają pokoje, z malowidłami na okiennych szybach, przedstawiającymi herby

oraz szlachtę na swoich rumakach.

Pewnie tutaj Panowie Hrabiowie odpoczywali od Pań Hrabin – paląc cygara i opowiadając niewybredne żarty… Pewnie też dyskutowali o polityce popijając miód pitny, koniak, czy też whisky (znowu w zależności od czasów). 

A Panie Hrabiny, w sąsiednim pokoju, nudziły się czekając na swoich Panów Hrabiów – bo przecież przy niewybrednym żarcie Hrabinie wypada zemdleć, więc nie wypada słuchać… Dzięki Bogu za równouprawnienie – bycie hrabiną musiało być strasznie nudne… Ja tam wolę dzisiejsze czasy – kiedy spokojnie mogę napić się małej whisky i posłuchać niewybrednych żartów oraz pogadać o polityce…. No, a najważniejsze, że nie muszę na zawołanie mdleć ;D Raz zemdlałam i uwierzcie mi – jest to uczucie nie do pozazdroszczenia… ;D

Pan Mąż prowadzi mnie w górę – a prowadzi jak Pan na włościach ;D,

mówiąc – teraz Ci pokażę, gdzie Pan Hrabia zaznawał przyjemności pozamałżeńskich – gdyż jak wiadomo Panie Hrabiny miały tendencje do przewlekłych migren i napadów globusa i wtedy przez całe tygodnie, albo i miesiące o igraszkach mowy być nie mogło… I tak to prowadzi mnie Pan Mąż do pokoi służek ;)

No cóż – chyba jednak lepiej było być Panią Hrabiną z globusem… Znowu wzdycham z wdzięcznością do dzisiejszych czasów i bądź co bądź dosyć sprawnie opisanych przepisów z zakresu prawa pracy…. ;D

Wychodzimy na zewnętrzne tarasy – z zachowanymi kolumnami zewnętrznymi.

Następnie wchodzimy do baszty.

Niesamowicie z tej perspektywy widać zderzenie czasów – przeszłych i teraźniejszych. Naszą współczesną historię w Warszawie piszą nowoczesne drapacze chmur. Co piękniejsze?… Pewnie każdy będzie miał na ten temat swoje zdanie… Ja wolę pałace :)

Na koniec Pan Mąż prowadzi mnie na samą górę – pod sam dach. Jestem zachwycona przestrzenią pod dachem i światłem, które przeciskając się pomiędzy deskami sklepienia i poprzez lukarny, barwi całe wnętrze rudo-złotą czerwienią…

Czuję się jakbym była na jakimś okręcie z czasów ”Piratów z Karaibów”, albo w kościele … Ta przestrzeń z jednej strony daje mi czucie czegoś z pogranicza przygody i świętości… Może niespójne, ale tak się czuję… Wyobrażam sobie zorganizowany w tej przestrzeni koncert – Bach, Chopin, Mozart  – ich muzyka brzmiałaby by tutaj nieziemsko,niesamowicie. No, i znowu z drugiego bieguna same pchają mi się na myśl – muzyka irlandzka, szanty, które mogłyby tutaj z jednej strony tęsknie, a z drugiej skocznie wybrzmieć… Tak…, ani zwieńczenia kolumn, ani przepiękne okienne malowidła, ani piękna sala balowa, czy stare piwnice nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jak to poddasze, z rozproszonym  światłem i wiatrem jęczącym pomiędzy deskami…

Zamyślona wracam trzymając za rękę Pana Męża. Cieszę się, że mogłam na chwilę przenieść się w magiczny świat historii – tym bardziej odczuwalny, że jeszcze w nie do końca odnowionych pomieszczeniach i przede wszystkim, bez otaczających, jak to zwykle przy zwiedzaniu bywa, tłumów. Kiedy można podziwiać, ale trudno odczuwać…

Wracamy do domu – jeszcze tylko czterysta kilometrów i już ;D

A co z kryzysem. Z kryzysem, jak to z kryzysem – pewnie jeszcze całkiem nie minął. Tak na siłę nic nie mija…
Ale dobrze jest sobie w kryzysie zrobić chwilę przerwy i jak tych przerw będzie dużo, i razem się troszkę (troszkę bardzo ;) ) postaramy – to na pewno zniknie, gdzieś tam w czasoprzestrzeni… Aż do następnego razu ;)

A wiadomo – że z jednej strony po kryzysie, bardziej docenia się czas wolny od kryzysu, a z drugiej najprzyjemniejsze jest godzenie się ;D…

Komentarze

Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *