III dzień – 22. 12. 2018, sobota
Dzień zaczynamy jak zwykle – kawą, śniadaniem i pędzimy do taksówki. Tym razem się nie spóźniamy – jesteśmy przy taksówkach, a właściwie przy taksówce, punktualnie o 7.45. Okazuje się, że dzisiaj to my musimy poczekać ;) Druga taksówka nadjeżdża. Jedziemy do bazy i już za chwilę jesteśmy na łodzi. Mam dzisiaj od rana trochę problemów z żołądkiem. Hakim daje mi leki, tym razem na problemy wynikające ze zmiany flory bakteryjnej. Na chorobę morską też wzięłam, zaraz po śniadaniu.
Efekt podratowania medycznego – fale są większe niż ostatnio, a choroby morskiej nie ma… :D Taka jest zasada, że najlepiej działają leki, które są dostępne regionalnie – jeżeli odwiedza się kraj, w której dieta i flora bakteryjna jest inna, niż w kraju dla nas rodzimym…
Płyniemy tak więc, fala za falą…
I spędzamy sobie czas całkiem wesoło.
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
Dzieciaki podchodzą do falowania bez stresu żołądkowego a o Panu Mężu już w ogóle nie wspominam, ponieważ takie drobiazgi jak fale, wysokości, czy głębokości – nie robią na nim żadnego większego wrażenia… Jedyny komentarz jaki można uzyskać to – ”fajnie”. A im bardziej faluje, czy jest wyżej, lub głębiej – tym fajniej. Tutaj mocno się różnimy…. ;D
Każdy utrzymuje równowagę jak potrafi ;D
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
A wiatr szaleje, rzeźbiąc dziwne fryzury ;D
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
Dzisiaj nie płyniemy na delfiny – od razu zmierzamy w kierunku raf, na których będziemy nurkować.
Jak widać nie tylko my, zamierzamy się tutaj pod wodą dobrze bawić…
Pierwszą rafą, na której dzisiaj nurkujemy jest Turtf El Shahed – położoną od 8-20 metrów głębokości.
Na mapie są zaznaczone żółwie, więc mam troszkę nadziei, że jakiegoś spotkamy…
Tym razem Filip płynie z nami. Pierwszy raz nurkuję w trójkę, a nie sama z moim Guru Nurkowym. Ustalam tylko zasadę ogólną z Filipem, że płynie za mną, żeby mi nie wzburzyć dna i nie zaburzyć widoczności, poprzez zmniejszenie przejrzystości wody. Filip się zgadza. Zresztą taką samą umowę mamy w górach. Nigdy nie wiadomo co się na ścieżce pojawi, albo co przeleci… W górach Filip się trochę burzy, ponieważ lubi iść przodem szybko w górę, lub w dół szlaku, ale pod wodą rozumie. Bez przejrzystości wody zdjęcia nie zrobisz…
Płyniemy spokojnie i pierwsze co spotykamy, to nie żółwie, tylko znowu patelnica niebieska – śliczna, żółtozielonkawa w niebieskie plamy, odpoczywająca spokojnie pod koralowcem…
Patelnica niebieskoplama (Taeniura lymma).
Płaszczka, gdy zbytnio się zbliżamy, decyduje się na odpłynięcie. Jesteśmy na około 20 metrach, więc kolory już pomału zanikają. Pozostaje tylko słabo widoczny żółto-zielony i niebieski.
Patelnica niebieskoplama (Taeniura lymma).
Płynę przez chwilę za płaszczką – wygląda jakby spokojnie leciała na rozpostartych skrzydłach. Jak ptak…
Patelnica niebieskoplama (Taeniura lymma).
Płaszczka odpływa a my zawracamy na rafę – która w tym miejscu jest naprawdę piękna.
Z całymi plantacjami małż…
Przydacznia niebieska (Tridacna maxima).
Różnymi rodzajami koralowców, pośród których widzimy, bardzo często tutaj występujące, motylki niebieskolice, których zdjęcie już wyżej zamieściłam – są naprawdę śliczne.
Motylki niebieskolice (Chaetodon semilarvatus), ustnikowate (Chaetodontidae).
Obok pływają, równie często występujące na rafie, motylki wyjątkowe.
Motylki wyjątkowe (Chaedoton austriacus).
A tuż obok ładne, cytrynowe ryby (…), których nazwy niestety nie znalazłam. Moim zdaniem to jakiś gatunek z rodzaju wargaczowatych.
No i oczywiście nie mogło zabraknąć błazenków :)
Błazenek (Amphiprioninae).
Równie oczywiste jest to, że nie może zabraknąć zdjęć naszej wielorybkowej rodzinki ;D
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
Relaks na 17 metrach – dlaczego nie?… ;D
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
Nagle pan Mąż zaczyna się jakoś wg mojej oceny za bardzo rozglądać i coś za często patrzeć na kompas. Myślę – zgubiliśmy się…
Jak tylko pomyślałam, dostaję informację od rzeczonego powyżej Pana Męża – zaczekajcie na dnie, muszę się rozejrzeć… Hmmm… Nie powiem, żeby napełniło mnie to entuzjazmem… Pokazuję jednak ok-jkę i nasz Guru Nurkowy odpływa. Zaraz potem kolejną ok-jkę pokazuję Filipowi. Chociaż do czucia ok – mam co nieco daleko… Zostajemy, tak więc sobie z moją latoroślą, grzecznie czekając i wzajemnie przed sobą udając, że wszystko jest ok ;D Mati wraca po około 5 minutach i mówi, tzn. pisze, że łódź jest niedaleko. Oddycham z ulgą. Jestem dumna z siebie, że tak spokojnie dałam radę poczekać przy dnie na tych kilkunastu metrach głębokości. To znowu ta sama sytuacja, jak w samolocie – masz latorośl przy sobie (nawet dorosłą), to pokazujesz pewność siebie i spokój w sytuacjach kryzysowych. Taki odruch dawania pisklętom poczucia bezpieczeństwa. Chociaż patrząc na moje dorosłe pisklę, to żadnego stresu u niego nie zauważyłam. Czekał sobie na dnie całkiem beztrosko ;D Ale jak się ma coś przez lata wyćwiczone, w sensie relacji z dzieciakami, to się ma i już…
Znajdujemy wg Matiego miejsce, gdzie powinna być łódź – niestety mamy do niej około 150 metrów. Nic, trzeba płetwować na głębokości 2 metrów zanurzenia, czyli praktycznie pod powierzchnią. A im płycej, tym ciężej… Dopływamy lekko wykończeni ;D Coś tym razem nawigacja nam u Pana Męża zaszwankowała ;D Ale nie na tyle, żeby było niebezpiecznie. Po prostu małe płetwowanie i drabinka od łodzi jest w naszych rękach ;D
Gdy jesteśmy przy samej łodzi widzimy Kubę, który poszedł na nura z Hakimem. Dzisiaj nie zmęczyły go delfiny ;) Nie udało mi się spotkać i sfotografować żółwi, to fotografuję mojego najmłodszego wielorybka, który w tej odsłonie trochę żółwika przypomina :D
Mój żółwik posyła mi poważną, nurkową ok-jkę…
Ja zmykam na łódź a Kuba jeszcze chwilę baraszkuje pod wodą.
Widać, że Kubusiowy nur był udany…
Pan Tata nie wyszedł ze mną i z Filipem na łódź, tylko czekał na synusia. Bycie Guru Nurkowym naszej Rodzinki do czegoś w końcu zobowiązuje ;D
Kuba po wydostaniu się na łódź opowiada, jak super było pod wodą, i że Hakim jest – cytuję “Mega” :D
Hakim jest bardzo spokojnym i odpowiedzialnym przewodnikiem. Z takimi instruktorami dobrze jest rozpoczynać przygodę z nurkowaniem. Kłopoty na początku uprawiania tego sportu, czy też stres i nerwowość mu towarzyszące – mogą zamknąć drogę do poznawania pięknego, podwodnego świata. Na długo, lub na zawsze. Dobrze o tym wiem. Pierwsze nieudane nurkowanie 10 lat temu z zepsutym automatem, pod opieką egipskiego divemastera, zablokowały mi nurkowanie praktycznie na 8 lat. Gdyby nie moja pasja fotograficzna oraz spokój, cierpliwość i profesjonalizm Matiego – pewnie nigdy bym już nie zanurkowała.
Dlatego tak bardzo cieszy mnie szczęśliwa mina Kuby i jego radość z kolejnego udanego nura. Był na 9 metrach. Gratulacje synku :)
Tym razem, po pierwszym nurkowaniu nie przebieram się – nie ma co się męczyć. Co prawda jest zimno, ponieważ cały czas mocno wieje, ale wybieram opcję okrycia się ręcznikami bez rozbierania pianki, plus zawinięcie włosów w turban – tak jak to robią Guidzi. W końcu oni zmagają się non stop z panującymi tutaj warunkami a dobrze jest w życiu brać przykład z człowieków co doświadczenie posiadają :D Opcja ta na nie za długie przepłynięcie do kolejnej rafy, około 20 minut, wydaje się być sensowna i o dziwo działa – im więcej założysz na mokrą piankę ręczników, tym jest cieplej :D
Mati idzie omówić kolejne nurkowanie z Hakimem i wraca do mnie z informacją, że będziemy nurkować z grupą – za jednym z Guidów. I, że będzie to nurkowanie w prądzie, ze skokiem z płynącej łodzi. W grupie?… Z Guidem?… W prądzie?… I skok z łodzi, która tylko przyhamowuje, a nie stoi?… :o Nie dam rady – oświadczam. Dasz – oświadcza mój szanowny Guru Nurkowy. Dodając – będzie ok.
Nie jestem przekonana… Pytam, jak to ma wyglądać? No to Pan Mąż opisuje – stoimy, łódź przyhamowuje, skaczemy, od razu zanurzamy się na około 10-12 metrów, wpadamy w prąd, z którym płyniemy po rafie a łódź wyciąga nas z wody po drugiej stronie… Banalne – mówię z sarkazmem do Pana Męża i?… I się decyduję… Sama w nie wierząc, że to robię…
Czekamy na rufie z grupą czterech Chińczyków i sympatycznym chłopakiem z Niemiec – Dawidem, no i oczywiście z naszym Filipem.
Rafa, na której będę zmierzać się z obcą mi do tej pory formą nurkowania – jest?…. Jest Rafa Sabina :D
No proszę moja imienniczka :D I jak tutaj nie podjąć wyzwania?… ;D
Łódź lekko zwalnia, Guide daje sygnał do skoku, reszta ekipy z łodzi krzyczy – Jump! Jump! Jump!!!
Nie ma co – trzeba się ogarniać… Wskakuję do wody zaraz za Matim i o dziwo spokojnie, bez czasu na wymianę ok-ejek, zanurzam się na 12 metrów… No i tutaj widzę bezpośredni wpływ poprzedniego jumpa – przy ratowaniu mojego aparatu fotograficznego… ;D
Po opadnięciu na dno od razu trzeba płynąć za Guidem. Wyrównuję pływalność, Mati jest przy mnie, szukam oczami Filipa – też jest. No to płyniemy – lekko unoszeni prądem… Jest spokojnie, miło, bez nerwówki – aż jestem zdziwiona. Guide prowadzi nas perfekcyjnie… W pewnym momencie zatrzymuje się przy koralowym drzewie i pokazuje, że można fotografować. Nastawiam aparat i w tym samym momencie czuję w boku łokieć młodej Azjatki, która boleśnie mnie odpycha, zasłaniając całą sobą koralowca, z obecną na nim skrzydlicą. Jestem zdziwiona. Odpływam – takie bycie z naturą absolutnie mi nie odpowiada…
Od tego momentu staram się trzymać bezpośrednio za przewodnikiem, w pewnym dystansie do innych osób z grupy. Pomijając oczywiście moją Rodzinkę, która wie jak pod wodą się zachowywać :)
Chwilę płyniemy nad dnem. Czasem do niego schodząc, żeby sfotografować ryby.
Tutaj mamy papugorybę śniadą.
Papugoryba śniada (Scarus niger).
Dalej gamfosa dziobaczka, lub jak kto woli wargacza ptasiego, w towarzystwie wargacza temblakoszczękowego oraz dwóch już wcześniej widzianych, intensywnie żółtych ryb, których nazwy znaleźć póki co nie potrafię (…).
Gamfos dziobaczek (Gomphosus caeruleus), Wargacz temblakoszczęki Slingjaw wrasse (Epibulus insidiator).
Tutaj wargacz temblakoszczęki Slingjaw Wrasse, w pięknej parze z naszą tajemniczą żółciutką ;D
Wargacz temblakoszczęki Slingjaw Wrasse (Epibulus insidiator), wargaczowate (Labridae).
Płynąc staram się powielać ruchy Guida, który tak samo jak mój Pan Mąż, pod wodą płynie spokojnie. Można powiedzieć – wręcz z gracją….
Dopływamy do rafy. Dalej płyniemy bezpośrednio nad nią, oczywiście starając się rafy nie dotykać. Jest zbyt cenna i zbyt łatwo jest ją połamać, i zniszczyć.
Rafa robi się uboższa, gdy płyniemy bliżej dna.
Im wyżej, tym bardziej koralowce się rozrastają. Rosną do światła, jak drzewa – chociaż to przecież zwierzęta…
Rafa Sabina jest najpiękniejszą z raf, które do tej pory widzieliśmy i pewnie taką pozostanie… Dlaczego?… Dlatego, że nie zamierzam być tutaj obiektywna ;D Rafa nosząca moje imię – musi być najpiękniejsza… I jest najpiękniejsza :D
Zresztą zobaczcie sami – czyż to nie prawdziwa dżungla koralowa?….
Mamy tutaj odmiany praktycznie wszystkich koralowców. Są tutaj korale rogate białe i korale kamienne, tworzące płaskie,rozłożyste talerze, wśród których pływają małe złote – garbiki cytrynowe.
Korale rogate białe Acropora ( Loripes Staghorn Coral), korale kamienne (Acropora cytherea), garbiki cytrynowe (Pamacentrus Sulfureus).
Są też małe kule korala fioletowego – wyglądające trochę jak bukiet szafirków
Koralowiec fioletowy (Acropora).
i gorgonie, i korale – rogi jelenia, to ten koral zaraz koło ażurowej gorgonii. I jeszcze korale siatkowe – gładki koral umiejscowiony pomiędzy gorgonią i białymi, pierzastymi liliowcami.
Gorgonie (Gorgonacea), korale – rogi jelenia (Acropora hoeksemai), koral siatkowy (Favia maxima), liliowce (Crinoidea).
Oczywiście nie mogło i tutaj zabraknąć korala ognistego, przy którym nic sobie nie robiąc z jego parzących właściwości, przycupnęła latarnica czerwona.
Koral ognisty (Millepora dichotoma), latarnica czerwona (Priacanthushamrur).
I jeszcze przepiękny, okazały koral płytkowy ogień, z całym mnóstwem mieszkających w nim rybek z rodzaju chromis dwubarwny – to te malutkie czarno-białe.
Koral płytkowy ogień (Millepora platyphylla), chromis dwubarwny (Chromis dimidiata).
Trudność nurkowania na tej rafie polegała na tym, że płynąc ponad nią, powoli wspinaliśmy się do góry i był moment, gdy trzeba było przepłynąć ponad rafą na niecałych trzech metrach… Nie jest zbyt łatwe utrzymanie pływalności na 2,9 metra przy wynurzaniu z 12-15 metrów. Trzy osoby z naszej grupy wyskakują na powierzchnię… A jednemu z Azjatów brakuje powietrza, pomimo naprawdę spokojnego nurkowania. My tzn. Filip i ja (ponieważ Pana Męża trudno tutaj brać pod uwagę) spokojnie dajemy radę ze zmianami głębokości bez zaburzenia pływalności i nie zużywamy nadmiernej ilości powietrza – ja w tym momencie mam jeszcze 110 barów :D I chociaż Filipowi ze zużyciem powietrza idzie troszkę gorzej, ponieważ cały czas za wysoko unosi górną cześć ciała i co za tym idzie opór wody ma większy a zużycie powietrza większe, niż przy pozycji tzw. ”pocisku”. Na tym zdjęciu świetnie to widać – różnica pozycji i zużycia powietrza tzn. zużycie powietrza widać po ilości bąbelków, pięknie się co prawda prezentujących, ale mocno zmniejszających zapas powietrza w butli…
To tak, czy siak w porównaniu z kłopotami innych z grupy, jestem z nas niesamowicie dumna. Warto było w pocie czoła pracować nad poszczególnymi elementami nurkowania :D No i mamy też tutaj jasny dowód na olbrzymi wkład pracy naszego Guru Nurkowego – Pan Instruktor świetnie nas wyszkolił :D
Kończymy pomału nurkowanie w tej przepięknej koralowej dżungli. Na sam koniec, gdy zostajemy z Matim troszkę z tyłu, widzę pomiędzy koralowcami, w skalnej wnęce – murenę olbrzymią.
Murena olbrzymia (Gymnothorax javanicus).
Spotykam to niesamowite zwierzę pierwszy raz w życiu… Jestem absolutnie zafascynowana… Murena jest piękna – chociaż odrobinkę przerażająca… ;) Ale dopóki nie dasz palców w okolice jej pyska, to krzywdy Ci raczej nie zrobi. Ma wąską paszczę. Natomiast palców trzeba pilnować – może odgryźć. Zęby ma ostre i haczykowate, skierowane w głąb wnętrza paszczy. Także jak już zębami o coś zahaczy, to marne szanse na wyrwanie… Daję Matiemu aparat i pokazuję, że chcę zdjęcie z Mureną. Niestety Pan Mąż nie do końca mnie rozumie i pstryka samą murenę. Serio?… – pytam później, gdy już jesteśmy na powierzchni i widzę rezultaty pracy fotograficznej Pana Męża. Samą Murenę fotografowałam bez Twojej pomocy – wzdycham. I tak portretu z mureną nie mam, ale stop klatkę w głowie i aparacie tak. Byłam naprawdę bardzo blisko tego stworzenia :)
Dopływamy do łodzi… Jestem zachwycona tym nurkowaniem. Może trochę brakowało mi spokojnego zawieszania się nad tym, co chciałabym sfotografować – tak jak robimy, gdy jesteśmy z Matim pod wodą sami. Za przewodnikiem trzeba było cały czas płynąć, praktycznie bez przystanków na fotografowanie. A ten jeden na początku i tak był zmarnowany przez samolubną dziewczynę z Chin. Za to koralowa dżungla Sabiniej Rafy i murena – z nawiązką brak czasu na spokojne fotografowanie mi wynagrodziły. No i nie było błądzenia – Guide zna rafę tak dobrze, jak własny dom ;D
Na łodzi przebieramy się w suche rzeczy i zaraz potem rzucamy się na jedzenie, jak wygłodniałe wilki… Ale jesteśmy głodni… :D
Jedzenie tak jak wczoraj – jest przepyszne. Szczególnie smakują mi pieczone w plastrach bakłażany z pysznym sosem. Naprawdę są wyśmienite.
Jak widać nie ma potrzeby poprawiać sobie apetytu wykończeniem nurkowym, żeby delektować się lanczem na ”Crazy Dolphin” ;)
Gdy już myślimy o powrocie do bazy okazuje się, że płyniemy na rajską wyspę. Świeci słońce, jest ciepło, więc myśl o złotym piasku i chwili odpoczynku na nim w promieniach słońca, wydaje się niezwykle kuszącą :)
Dopływamy do plaży, na której stacjonuje wojsko. Można na niej przebywać tylko do godziny 17.00.
Żeby dopłynąć do plaży, trzeba się przesiąść do drewnianej łodzi motorowej. Płynie z nami Aleks – sympatyczny Egipcjanin z ekipy ”Crazy Dolphin”. Biorę swoją lufę i tutaj przeżywam chwile przerażenia, ponieważ Aleks buja łodzią, żeby zapewnić nam odrobinę zabawy a ja w plecaku, niestety niewodoodpornym, mam mojego cennego Nikona pełnoklatkowego :o
Na całe szczęście moje przerażenie jest nieuzasadnione i spokojnie dopływamy do plaży. Aleks śmieje się z nurka, który boi się wpaść do morza ;D Jednak, gdy wyciągam na plaży z plecaka moją lufę, to Aleks przestaje się śmiać z mojej trwogi a zamiast tego zaczyna pozować do fotek ze swoim psiakiem – Makes-em,
który na tej plaży mieszka i jak widać – kocha Aleksa całym swoim psim serduchem…
Gdy tylko Aleks, gdzieś się rusza – psiak biegnie za nim, nie spuszczając oczu ze swojego Pana, który przecież za chwilę znowu odpłynie…
Ponieważ Aleks jest osobą żartującą non stop, to nie do końca się dowiadujemy, czy psiak jest jego tak w ogóle, czy też to bezdomny piesek, którym się Aleks opiekuje. Ale na pewno bardzo się wzajemnie lubią :)
Drugą osobą, do której po zawołaniu przychodzi piesek, ale nie w tak radosnych podskokach, jak do Aleksa, jest oczywiście Kasieńka. Psiak daje się głaskać i przytula się do Kasi.
Aleks patrzy zaskoczony – Makes tak nigdy nie robi. Owszem weźmie od innych jedzenie, ale nie okazuje nikomu uczuć…
No Panie Aleksie, nie zna Pan naszej Kasieńki i jej relacji ze zwierzakami… Wszystkie zwierzaki duże i małe Kasię kochają ;D
Od tego momentu Aleks zostaje kolegą Kasi. Wg zasady – mój psiak Cię kocha, to ja też i basta! ;D
Filip postanawia nakarmić wyspowego pieska dając mu bułkę.
Mówię – suchej bułki chyba nie zje. Ale psiura niczym nie gardzi – pewnie jednak nauczony życiem, że różnie bywa. Teraz może i nie jest głodny, ale co przyniosą kolejne dni? Kto to wie… Bierze, więc bułkę i pracowicie zakopuje ją w piasku. Na trudniejsze momenty, niż czas z pełnym brzuchem… Tak, życie uczy. Może nawet szybciej uczą się zwierzaki, niż człowieki…
Wzruszył mnie ten psiak… Makes zasypia przy odpoczywającym Aleksie, a my postanawiamy poszaleć w niebiesko-turkusowej wodzie tej pięknej laguny…
Co niektórzy na szaleństwa się jednak nie decydują ;)
Ale popływać?… Czemu nie?… ;D
Po brykaniu w wodzie padamy wykończeni na ręczniki. Zasypiam od razu. Niestety pospać możemy niecałe dwadzieścia minut – przerwa na Paradise Beach trwa tylko 45 minut. Aleks woła, że wracamy. Otwieram oczy i jęczę. Zresztą jęczymy trochę wszyscy, ale co zrobić – grzecznie zbieramy się na łódź. Czas wracać do portu…
Żegnamy plażę, nas żegnają mewy – tutaj w locie mewa białooka.
Mewa białooka (Ichthyaetus leucophthalmus).
Płyniemy do portu odpoczywając na rufie łodzi, cały czas w leniwym nastroju rajskiej wyspy…
Robimy sobie z Panem Mężem wspólną fotkę, żeby zapamiętać te chwile słodkiego lenistwa…
Zdj. Pani Kasieńka :)
Wspólne fotki w większej ilości? Nic z tego – pisklę musi się wtrącić…
Zdj. Pani Kasieńka :)
Tak to już pisklęta mają w zwyczaju – wszędzie ich pełno ;D
Odpoczywając zajadamy pyszne owoce…
Gujawę
Gujawa (Psidium).
i słodkie pomarańcze.
Pomarańcza chińska (Citrus sinensis).
Pierwszy raz w życiu mam okazję skosztowania owoców gujawy i stwierdzam, tak jak cała moja Rodzinka, że są przepyszne – z lekko kwaskowatą skórką, za to w środku słodkie… Nie możemy się najeść :)
Trochę rozmawiam z Hakimem, który świetnie mówi po polsku. Rozmawiamy trochę o Egipcie, trochę o Polsce. Pokazuję mu zdjęcia znad naszej rzeki i lasu – zimowe, ze świtu. Hakim mówi, że to zna…
Okazuje się, że ma żonę Polkę i parę lat mieszkał w Polsce… No to wyjaśnia świetny poziom posługiwania się językiem polskim. Hakim mówi, że w Polsce zimą mu się nie podoba, ponieważ jest ciemno i zimno. Tak – potwierdzam. Zimno i ciemno – ale jak pięknie… Niestety nie doczekuję się potwierdzenia od ciepłolubnego rodowitego Egipcjanina ;)
Płyniemy po spokojnym, nierozfalowanym morzu, które po porannym szaleństwie zupełnie się wyciszyło. Słońce pomału z ostrego, zmienia się w przymglone popołudniowe
Popołudnie, popołudniem, ale nastrój mamy cały czas w pełni słoneczny :)
Gdy dopływamy do Hurghady możemy zobaczyć z morza, złocące się w słońcu piękne meczety.
Gdy wypływaliśmy z rajskiej plaży żegnała nas mewa białooka, a gdy dopływamy do portu w Hurghadzie witają nas mewy białogłowe.
Mewa białogłowa (Larus cachinnans).
Mewa białogłowa (Larus cachinnans).
To był jeszcze piękniejszy od wczorajszego dzień na morzu…
Jadąc do hotelu rozmawiamy z dzieciakami na temat ew. wycieczki do Kairu i Gizy, żeby zobaczyć piramidy oraz Sphinx’a. Drugą opcją jest wycieczka do Doliny Królów w Luksorze.
Decyzję ma podjąć Kasia, która nie nurkuje, więc w naszym odczuciu ma najmniej rozrywek. Oj tam – śmieje się Kasieńka. Wy się męczycie a ja się świetnie bawię… Co prawda, to prawda – mówimy. Ale decyduj. Młodzież się naradza, ogląda zdjęcia na internecie i po chwili decyzja jest jednogłośna – rezygnujemy z wycieczki. Ponad 300 kilometrów drogi i cały dzień w autokarze, plus zwiedzanie?… Nie. Dziękujemy.
Chcemy zamiast tego dodatkowy dzień na łodzi – dodają. Patrzymy z ulgą na siebie z Panem Mężem – nie znosimy zwiedzać, także cieszy nas decyzja dzieciaków, ale ja jednak mam trochę wyrzutów sumienia. Bo przecież do obowiązków rodziców należy pokazywanie dzieciom historycznych miejsc. Mówię głośno o moich wątpliwościach, na co słyszę – Mamuś, pooglądamy sobie na Google. Chcemy dzień na łodzi… To wakacje i nie chcemy całego dnia spędzić w autokarze, jeżdżąc od zabytku do zabytku. No dobrze – wzdycham. Cały czas jednak trochę rozdarta pomiędzy poczuciem szczęścia a poczuciem obowiązku…
Ponieważ dzisiaj do hotelu wracamy wcześniej, przed zachodem – jest dopiero godz. 15.50, postanawiamy się zdrzemnąć, żeby po obiadokolacji mieć siłę na wspólny Rodzinkowy wieczór…
No i mamy ;D Zaraz po kolacji postanawiamy wziąć dzieciaki na sziszę… Egipt bez jednego wieczoru z sziszą?… Nie to nie jest możliwe… ;D
Dzieciaki starsze patrzą na nas z szeroko otwartymi oczami – zabieracie nas na sziszę?… Poważnie?… :o Zabieramy ;D
Na co nasza najmłodsza latorośl wpada w bunt – ja nie chcę! No jasne – zgadzamy się. Tylko z nami posiedzisz i zobaczysz co to szisza. Absolutnie nikt Ci, nasz prawie trzynastolatku, nie każe palić… Chyba, że będziesz chciał spróbować – to raz możesz, żebyś zobaczył co to jest i tyle…. Nie chcę – powtarza Kubuś… I bardzo dobrze – stwierdzam ze śmiechem… Nie jesteśmy palaczami, a właściwie jesteśmy wrogami palenia papierosów i tak wychowujemy dzieci. W świadomości, jak bardzo jest szkodliwe. Ale raz na kilka lat szisza w Egipcie, czy innym kraju, w którym się je pali – to po prostu luz wakacji oraz zetknięcie z jakąś egzotyką. Starsza młodzież to rozumie, ale młodszy patrzy ze zdziwieniem…
Idziemy do tzw. sziszarni i zamawiamy dwie szisze – wiśniową i mango…
Bawimy się super. Kubuś też, chociaż patrzy na nas troszkę sceptycznie, gdy mówimy, że szisza wiśniowa jest smaczniejsza od sziszy mango ;) Dzieciaki w pewnym momencie stwierdzają, że nie podejrzewali swoich staruszków o taki poziom umiejętności szalenia. A już myśl, że będą szaleć z nami – jeszcze wczoraj byłaby myślą wziętą z kosmosu… Do wszystkiego trzeba dorosnąć – odpowiadamy, śmiejąc się. I do makijażu, i do pierwszej lampki wina, do wychodzenia na imprezy ze znajomymi, no i w końcu do małego imprezowania z rodzicami ;D
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
Tak, wzdycha nasza dorosła córka – całe życie człowiek myśli, że rodzice to wapniaki, a na koniec się okazuje, że nic bardziej mylnego…
Coś w tym jest – śmiejemy się z Panem Mężem. Każde młode pokolenie jest przekonane, że to ono wymyśliło przyjemności wszelakie życia dorosłego. Nam też się tak wydawało ;D
Kuba w pewnym momencie, jednak też decyduje się spróbować. Ok, ale tylko raz – mówię synusiowi. Ty jeszcze do takich zabaw nie dorosłeś.
Kuba pociąga z sziszy jak parowóz a Kaśka na to – no nie mogę… ;D
Dobrze Kubusiu – to już wiesz co to szisza i wystarczy… Ble – stwierdza Kuba i dodaje – niedobre. Na co reszta Rodzinki znowu wybucha śmiechem ;D
Palimy sobie szisze pomalutku, trochę żartujemy a trochę po prostu rozmawiamy.
I nie zauważamy (muszę to powiedzieć z olbrzymią skruchą, jako w końcu doświadczona matka), że nasz najmłodszy potomek, pociąga sobie zdrowo sziszę jeszcze parę razy :o
Ale jak się nie słucha rodziców, to to z reguły kończy się nie najlepiej ;) Kuba zielenieje i biegnie do łazienki. Nie ma to jak przesadzić – wymiotowanie nie jest przyjemne…
Pan Tata tłumaczy, że przecież mówiliśmy – wszystko trzeba robić z umiarem. A dla Ciebie umiar, to było spróbować jeden raz…
Trochę mi synusia żal, ale z drugiej strony – podejmowanie prób palenia papierosów mamy do osiemnastki z głowy… ;D
Kuba dochodzi do siebie i razem z nabieraniem kolorków, wraca na poziom dobrego humoru. Zastrzegając jednak, że sziszy już nie tknie – nie ma mowy… :D
W końcu jednak aktywny dzień sportowo i emocje wieczoru (nie do końca sportowe ;D) powodują, że Kuba nie potrafi utrzymać otwartych oczu. Zasypia praktycznie na siedząco…
Zdj. Pan Mąż @yodatatoo
Odprowadzam Kubusia do pokoju, utulam do snu. Potem wracam do dorosłej części Rodzinki i razem idziemy na pokazy tańca z ogniem…
Jesteśmy pod wrażeniem umiejętności chłopaka czarującego ogniem…
Zaraz po pokazie podążamy śladami Kubusia… Musimy być na śniadaniu o godz. 7.00, żeby spokojnie zjeść i zdążyć na taksówki, które mają podjechać jak zwykle o godz. 7.45.
Komentarze
fotoeskapady
20 marca 2019 o 22:13
Bardzo się cieszę, że wpis się spodobał…😊 Ja już wiem, że właśnie tak chcę spędzać świąteczny czas – poza codziennością… Chociaż wiem, że za świętami w domu na pewno też zatęsknię – ale jeszcze nie teraz 😃
Dziękuję za komentarz 😊
przekonany ;-)
20 marca 2019 o 22:02
Egipt… na święta? Dlaczego tak, dlaczego nie? Mnie osobiście Twój wpis przekonał na… TAK! Fajne fotki, fajny tekst, fajnie nie być w święta zmęczonym całym tym młynem. Gratuluję odwagi i pomysłu…
fotoeskapady
18 marca 2019 o 21:22
Jeszcze raz dziękuję 😊 I cieszę się, że moja świąteczna opowieść Ci się spodobała… 😊
Andrzej
18 marca 2019 o 13:21
Cieszę się, że mogłem pomóc z oznaczeniem gatunku
, artykuł dobrze się jak zwykle czytało.
Dodaj coś od siebie i skomentuj ten wpis!